w domu przymierzam jasnoniebieski garnitur ojca,
znacznie lepszy od tych, jakie kiedykolwiek nosiłem:
trzepoczę ramionami jak strach na wietrze,
nie pomaga to jednak nic,
nie potrafię go wskrzesić,
niezależnie od tego, jak bardzo się nienawidziliśmy.
Charles /Karol :>/ Bukowski

— poważnie, rozpoznaję ten zapach z zamkniętymi oczami.
— do tego wzrok jest niepotrzebny – doktor Skr odstawił szklankę i zabrał się za kolejnego skręta.
— racja, ale może przeszkadzać, nadmiarem bodźców tłumić subtelne wrażenia. nieważne. chodzi o to, że ten zapach jest naprawdę niepowtarzalny. „każda rzeka ma swój własny”, gdzieś to kiedyś przeczytałem… u Marqueza? Carpentiera? „Podróż do źródeł czasu”! świetna książka, znasz? „…jazda w górę rzeki, była jakby podróżą wstecz, do najwcześniejszych początków świata…” to z „Jądra ciemności” odnośnie źródeł czasu. te książki są jak dwie strony medalu: Carpentier w przeciwieństwie do Conrada zdąża ku jasności… – doktor poślinił bibułkę. chyba mnie nie słuchał. zagadałem się i straciłem kontakt. za dużo herbaty działa na mnie jak amfetamina. umilkłem.
— Beno… – z uśmiechem wtrąciła barmanka – postawić ci następną?
— czy ja wiem? – zawahałem się, bo ile można? – potem nie mogę zasnąć z nadmiaru teiny.
— nie marudź. bierz jak dają.
— oj, nie zawsze się to sprawdza. raz w Istebnej, w okolicy czerwonego szlaku, zatrzymało mnie dwóch górali. pili wódkę przed sklepem i postawili mi banię. wypiłem, nalali mi drugą, a kiedy odmówiłem, zareagowali tak, że się przestraszyłem. musiałem wypić, a po trzeciej uciekać. nie uwierzycie: gonili mnie z flaszką!
— …więc mówisz, ile to kilometrów zrobiłeś? – zamyślony jak zwykle doktor Skr wrócił do tematu górskiej wycieczki.
— 28.
— niemożliwe. przeszedłem tę trasę. z Czantorii na Baranią nie jest tak daleko.
— jak nie? z Czantorii na Stożek jest 11. ze Stożka na przełęcz Kubalonka następne 11, a z przełęczy pod Baranią jeszcze raz 11.
— to razem daje 33.
— a widzisz, więc na pewno zrobiłem co najmniej 28… pięć odjąłem ze względu na ludzką skłonność do przesady.
— tak… bez przesady… ciekawy teren. wędrowałem tamtędy jeszcze za komuny – doktor ewidentnie do czegoś zmierzał. zaciągnął się i puszczając wolno dym kontynuował – napotkałem na szlaku Słowaka. dziwny był to okaz, miejscowy, chociaż zza granicy, jakiś taki zawieszony, odklejony. wreszcie pytam: co ci? a on na to: mój ojciec, przedwczoraj zaczął zbijać trumnę…
— trumnę? ktoś umarł?
— jeszcze nie. ale umrze.
— nie wiedziałem dokładnie o co chodzi, jakieś porachunki? nie ciągnąłem go za język, chociaż jak na Słowaka świetnie mówił po polsku… śmierć urywa temat. zresztą wkrótce pogonili nas WOP-iści, jego przede wszystkim, bo nie potrafił wyjaśnić co robi w Polsce i jak przekroczył granicę… przypomniałem sobie o nim, kiedy usłyszałem od pewnego etnografa o góralskim zwyczaju zbijania sobie trumny: jak chłop się na to zdecyduje, znaczy że wkrótce umrze. podobno to działa. wiesz coś o tym?

czy wiem coś o tym? siedzę na brzegu, wącham rzekę i myślę, że chyba wiem. wprawdzie mój ojciec trumny nie zaczął sobie zbijać, chociaż może… robi to inaczej. wybudował chłodnię i w niej zamieszkał, by powstrzymać? zamrozić nieuchronny proces starzenia? i niczym Michael Jackson ze strachu przed śmiercią sypiać w kapsule? przecież to też trumienka na żywe jeszcze truchełko. rozmawiałem z nim, powiedziałem, co o tym sądzę, wie jakie jest moje zdanie. niech robi co chce, jest wolny…
jego pokój w domu stoi od roku opuszczony – twierdzi matka – że ojciec zostawił wszystko, odszedł i już po nic nie przychodzi. powtórzyła to ostatnio, w nocy, gdy po przyjeździe, usiadłem w pokoju gościnnym nad przygotowaną kolacją. kiedy zjawiam się z wizytą, tam zwykle sypiam, lecz nie tym razem…
— pościeliłam ci w tamtym – powiedziała jakby nigdy nic… w tamtym, znaczy w „opuszczonym”. dziwnie, oj dziwnie odebrałem tę wiadomość.
— dlaczego nie tutaj? – zapytałem stanowczo niechcący zdradzając mieszane uczucia.
— przecież tam nikt nie mieszka, stoi pusty – mama żachnęła się tłumacząc – pościel założyłam świeżą, tam będzie ci lepiej.
prawda, telefon w gościnnym budzi mnie co rano, jeśli spać będę tam, niech sobie dzwoni… – pomyślałem i dałem się przekonać, ale nie na dobre mi to wyszło, bo zasnąć nie mogłem w tym pokoju, gdzie wszystko pozostało tak jak było: porzucone ciuchy ojca na krześle, zakurzone książki na stole, przeterminowany kalendarz na ścianie, tylko zapach /można powiedzieć/ ciągle świeży… noc wlokła się, zegar nadawał jej mdławy rytm, a ja przewracałem się z boku na bok na jego klik-klak, z pleców na brzuch i znowu na wznak klik-klak, męczyły mnie omamy, aż zapchana nimi głowa dostała zawrotów klik-klak, moja głowa nabita na pal z trzcinki świszczącej w dłoni ojca klik-klak, klik-klak, klik-klak… oberwałem nią kiedyś, oberwałem, oj tak.

— dobrze ci się spało? – zapytała mama rano. odpowiedziałem przypowieścią tzn. pokrętnie, w wielu słowach i pozornie nie na temat /konsumowałem akurat zbyt obfite śniadanie, co widać poniżej: w miejscach trzykropka w okrągłych nawiasach przełykam kęsa :>/.
— (…) mój kolega Michał ma psa. takiego dużego psa obronnej rasy. wziął go ze schroniska, już dużego, wabi go Heniek (…) nocowałem u niego. mieszka w Warszawie (…) kiedy przyjechałem byłem tak wykończony, że od razu padłem na kanapę i przysnąłem (…) to on zazwyczaj na niej sypia, ale myślałem: jak będzie chciał, pokaże mi gdzie się przenieść (…) oczywiście spałem na kanapie całą noc, bo Michał nie miał serca mnie budzić, tak powiedział rano (…)
— to dobry kolega – zauważyła z powagą mama.
— oj! bardzo dobry, bardzo, a jak dba o Henia! (…) zrobiło mi się głupio, gdy go zobaczyłem (…)
— kogo? Michała czy psa?
— (…) no właśnie: Michała jako psa, bo wyobraź sobie (…) gdy się obudziłem, zobaczyłem, że kolega śpi zwinięty w kłębek w legowisku Henia nakryty kusą, zakudloną derką (…)
— a Henio? – zszokowana mama chyba nie wiedziała o co spytać :>
— a Henio spał na podłodze obok niego (…)
— biedny. to z twojej winy, bo zająłeś kanapę.
— otóż nie, choć też tak zrazu pomyślałem (…) nie mogąc znieść takiego widoku, natychmiast poderwałem się z kanapy i trąciłem delikatnie Michała, by położył się po ludzku, a on na to ziewając: wyluzuj. mi dobrze, poza tym uczę Henia, kto tu rządzi (…)
— że co??? – mama aż zakrztusiła się ze zdziwienia, pewnie pomyślała o swoim psiuńciu, któremu pozwala spać we własnym łóżku.
— dokładnie, dokładnie. jest to podobno najlepszy sposób bezbolesnego ustawiania psa (…) tak wyjaśnił mi potem Michał, a chłopak zna się na rzeczy.
— to znaczy, że on od czasu do czasu wygania Henia z legowiska?
— tak. bo legowisko, to bardzo ważne miejsce w życiu każdego psa (…) nawet bezdomnego…
+
koniec przypowiastki. zjadłem. dziękuję Ci Panie na wysokościach za te hojne dary. amen …a wracając do pozostawionego niby bez odpowiedzi matczynego pytania: jeśli miałbym tam znowu spać /w opuszczonym/ trzeba będzie przemeblować.