szpieg z krainy deszczowców

na 365 dni pada tutaj 280, trzydzieści jest słonecznych, reszta niezdecydowanych. tak wygląda sondaż pogodowy za ubiegły rok. kiedy wychodzi nieoczekiwanie słońce, trudno się w nim odnaleźć, razi w oczy, oszałamia. wtedy natychmiast zaczynam spoglądać w niebo i chmur wypatrywać, które przyćmiły by nieco tę północną metafizyczną jasność, tak wysoką, z centrum układu solarnego, z ożywczego źródła energii płynącą, a zarazem niską, podprogową, przenikającą dogłębnie w nieskoordynowaną bezsenność. tu to odkryłem, tu stałem się świadomy braku snu. i nie chodzi o oniryczne marzenia, których od dawna jestem pozbawiany, lecz o zwykły ciemny wypoczynkowy sen, bez którego zaczyna się majaczyć. o czym nie da się mówić o tym należy milczeć. Wittgenstein. on też przebywał w Norwegii. trochę dalej na północ. więc kontrast miał delikatniejszy, bo ten dobowy, znany nam dobrze kontrast dnia i nocy, w miarę oddalania się na północ zanika na rzecz innego, rocznego. kiedy za kołem polarnym zapadnie noc, dnia w ogóle nie ma. ciekawe jak w takich okolicznościach geograficznych zachowaliby się ortodoksyjni Żydzi? przecież sabat święcą od zachodu do zachodu słońca… za kołem latem dzień trwa dwa, trzy? miesiące, tyle samo potem noc. więc ile dni, tygodni ma rok? 365? znacznie mniej. tam żyje się dłużej, krócej, inaczej. chwała Najwyższemu… Adonai, niech wreszcie nadciągną chmury. niech wreszcie znowu się rozpada, bo wtedy zasłaniam się parasolem i metafizyka blednie, duszko moja roztargniona. o czym nie da się mówić… z poważaniem szpieg.

Rosenkranz i Fortynbras

tylko za bardzo nie hamletyzuj, bo takie niezdecydowanie, wstrętna abulia do niczego dobrego nie prowadzi. zastanawiasz się, co ja tu robię? siedzę przed komputerem i myślę co nowego napisać. bo niby o czym? niech będzie o Szekspirze albo nie o nim, tylko o jego Hamlecie.
lubię ten dramat. wiesz za co? nie zgadniesz. lubię go za krótki epizodzik, w którym spragniony krwi, młody król Norwegii Fortynbras zostaje wysłany na łupieżczą wyprawę do Polski. ach właśnie za to lubię owo najsłynniejsze bodaj dzieło mistrza ze Stratfordu. za wysłanie Fortynbrasa na Polskę! śmiej się śmiej. Polacy od dawna mieli swoje miejsce w Europie… jednakowoż nie wyprawa Fortynbrasa stanowić będzie sedno dzisiejszej notatki, bowiem od samego początku na myśli miałem Rosenkranza. Fortynbras pojawił się w niej dla uwiarygodnienia historycznych, norwesko-polskich związków, przy okazji stanowiąc jakże odważne przeciwieństwo każdej hamletyzacji także tej wstępnej… biedny Rosenkranz perfidnie zgładzony… dotąd nie wiedziałem skąd pochodził, Szekspir o tym nie wspomina. nie zastanawiałem się nawet, nie miało to znaczenia, ale kiedy w Bergen odkryłem jego dom, więcej, dużą kamienną wieżę, nie mogłem o tym nie wspomnieć, zwłaszcza tobie. ta oto budowla w porcie /zdjęcie/ nosi jego miano, tak przynajmniej napisano. spójrz, wieża tak nazwana od razu czaru nabiera, pięknieje, smutnieje… wbrew zjadliwym podszeptom, postanowiłem o nic więcej nie pytać, niczego nie sprawdzać… precz Hamlecie, dość tego wątpienia! starczy, że go zgładziłeś. przecież nie było dla ciebie innego Rosiego i nie będzie, zaś reszta i tak jest milczeniem.

ave

w pobliżu wieży Rosenkranza, po tej samej stronie fiordu leży stara, portowa dzielnica Bryggen. śmieszne powykrzywiane, drewniane domki przylegają do siebie tworząc szpaler jakby rozchybotany i niepewny swej podstawy, belkowe konstrukcje chylą we wszystkie strony, ściany wzajem szukają oparcia. uliczki, chodniczki deskami wyłożone wiodą w głąb tej „zapałczanej” wspólnoty domów, wspólnoty jakże płomiennej… dzisiaj na straży przed rudym kurem czuwa elektroniczny system wczesnego ostrzegania, lecz dawniej Bryggen paliło się regularnie i zazwyczaj doszczętnie. ostatni taki pożar strawił drewniane miasteczko w osiemnastym wieku. ocalał tylko jeden niewielki domek. ale heca! JEDEN! czyżby dlatego, że wzniesiony został nieco na uboczu? a może czuwała nad nim jakaś moc potężna? …zbliżyłem się, coś od razu w nim mnie zaciekawiło: mały, jakby na kurzej łapce przycupnięty. obszedłem go wzdłuż i wszerz, i tajemnicza aura prawie się rozwiała, i dreszcz poczułem, bo z umieszczonej na ścianie tabliczki wyczytałem, że domek z prochu powstał w roku pańskim 1666, lecz w proch się nie obrócił…
Ave Satan

maki zazdrosne o słońce

[fragment: zerwanych maków w: solar plexus]
…powiedziałem jej to w parku, na ławce obok kwitnących maków. ona otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej rewolwer, mały damski rewolwer. podała mi go.
zważyłem w dłoni ciężar ostatecznego bólu, odciągnąłem kurek i przyłożyłem lufę do skroni.
— nie! nie siebie, tylko mnie. zabij mnie. żył będziesz wiecznie.
zwątpiłem sądząc, że ktoś z nas oszalał. przecież stróż powiedział: nie zrywajcie maków.
odłożyłem broń. ona schowała ją do torebki, wstała i ruszyła ścieżką. po kilkunastu krokach odwróciła się. była za daleko, więc nie dosłyszałem, ale z ruchu warg odczytałem jedno słowo. odeszła.
siedziałem na ławce aż do zmroku, kiedy to przyszedł stróż z konewką w ręce.
— twoja pani wyszła, a ty nadal podziwiasz kwiaty? musisz już iść, bratku, bo zamykam.
żwir zazgrzytał pod moimi butami przy wtórze wody wylewanej na klomby.
— zerwane maki – usłyszałem za sobą – tracą płatki w jeden dzień, dlatego lepiej zostawić je na grządce…

posrebrzona rosą trawa zabłysła w słońcu złotem, a wysychając dała łagodną zieleń oczom zmęczonym ciągłym wypatrywaniem.

bratki Strindberga

pewnego wieczoru, gdy szliśmy rue de Rennes, ten sam przyjaciel jasnowidz przystanął przed witryną księgarni gdzie wyłożono kolorowe litografie. była to seria scen, gdzie ludzkie postaci zamiast głów miały kwiaty bratka. chociaż zajmuję się botaniką, nigdy nie wpadło mi do głowy, że bratek przypomina ludzką twarz. a mój towarzysz nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia, podwójnie zaskoczony.
— wie pan, wczoraj wieczorem przychodzę do domu, a bratki na mojej grządce patrzą na mnie tak natrętnie, że nagle zamiast kwiatów zobaczyłem ludzkie twarze, ale myślałem sobie, że to zwidy na skutek przemęczenia nerwów. a dziś to samo widzę w druku, już dawno wydane; a więc to nie złudzenie, tylko fakt, bo ten nieznany autor odkrył to przede mną.

w jasnowidzeniu robimy postępy i teraz ja z kolei widzę Napoleona i jego marszałków na kopule kościoła Inwalidów. kiedy wychodzi się na bulwar Inwalidów od strony Montparnasse, kopuła jawi się w całej krasie nad rue Oudinot i o zachodzie słońca jej konsole i inne wypukłości konstrukcji przybierają kształty ludzkich twarzy, które zmieniają się zależnie od punktu obserwacji. jest tam Napoleon, Bernadotte, Berthier i mój przyjaciel odrysowuje ich „z natury”.
— jak wytłumaczy pan to zjawisko?
— wytłumaczyć? czy cokolwiek da się wytłumaczyć? zastępując jakieś słowa garścią innych słów?
— nie sądzi pan, że architekt w swej pracy podświadomie…
— proszę posłuchać, przyjacielu: Jules Mansard, który budował ten kościół w roku 1706, nie był w stanie przewidzieć profilu Bonapartego, który urodził się w 1769…

August Strindberg. Inferno frag. 2

fragment ze skandynawskiej Literatury na Św. przełożył Mariusz Kalinowski.

bożek Pan

…mój przyjaciel rzeźbiarz /Stockenström/ powołany na świadka, nie okazał zdziwienia, lecz zaprosił do swego atelier, gdzie pewien wiszący na ścianie szkic zafrapował mnie urodą kreski.
— skąd to? Madonna?
— tak, Madonna z Wersalu, odrysowana z wodorostów, tych, co pływają po Szwajcarskim Stawie.
to nowa sztuka objawiona – i to z natury! naturalistyczne jasnowidzenie! czemu więc pluć na naturalizm, który w ten sposób wkracza w nową fazę, zdolny rozwijać się i rosnąć? bogowie wracają; krzyk podniesiony przez pisarzy i artystów: chcemy bożka Pana! rozbrzmiewał tak głośno, że natura ocknęła się z długiego, bezbożnego snu. nic na tym świecie nie dzieje się bez przyzwolenia mocy; i stał się naturalizm, niech więc będzie naturalizm, niechaj odrodzi się harmonia między materią a duchem…

August Strindberg. Inferno frag. 1

siekiera, kotek, młotek

wypłynęliśmy na morze małą zgrabną łódeczką, wioząc na pokładzie trzy sprytne pułapki w rodzaju więcierza. zastawia się je zwykle przy brzegu, gdzie dno nie jest zbyt głębokie, z kawałkiem zdechłej ryby w środku na przynętę. pułapki są tak skonstruowane, że krab zwabiony smakowitym kąskiem włazi do środka, lecz wyjść już nie potrafi. taką pułapkę należy w miarę często sprawdzać, bo kraby pozostawione na długo wewnątrz, jeśli zjedzą to, co zostało im wyłożone /na ostatnią wieczerzę, he he/ zaczną trawić się od środka. prosta głodowa atrofia. taki przetrzymany krab może sprawić na stole niespodziankę, bo wewnątrz jego pancernego, zewnętrznego szkieletu, w miejscu smakołyków będzie kołatać licha pustka…

umilkł silnik łódeczki i Tomas z wprawą wyrzucił pułapki za burtę. nabierały wody powoli, aż przekroczona została ich krytyczna wyporność i szybko poszły na dno. dzięki dowiązanej linie, w miejscu ich zatonięcia, na rozkołysanej powierzchni pozostała pomarańczowa boja. zanurzone w morskim odmęcie pułapki zaczęły roztaczać wokół smak gnijących rybich szczątków…
następnego dnia, podpłynęliśmy do boi i ciągnąc za linę wydobyliśmy pierwszą pułapkę. była pusta, przynęta nietknięta, rozmoczona. w drugiej siedział mały, dziwaczny, obrośnięty glonem krabik, wylądował wkrótce z powrotem w morzu.
— kiedyś – przerwał skupione milczenie Tomas – w pułapkę złapał się ogromny węgorzowaty potwór. agresywny, szczerzył zębatą paszczę, syczał, rzucał się i bulgotał. trzeba go było zabić siekierą.
— siekierą? – rozejrzałem się po łodzi.
— na lądzie – potwierdził, gdy wyszarpnięta z wody trzecia pułapka wylądowała na burcie łodzi. wstrzymałem oddech. na szczęście były w niej dwa oczekiwane stwory i nic więcej, chociaż dorosły krab z bliska to też niezły monster.
z krabami, póki żywe wypada obchodzić się ostrożnie, bo jak złapie za palec to zmiażdży, taką drań ma w szczypcach siłę. chwytać go należy za tułów, zgrabnie i pewnie, bo śliski i może się wywinąć, do tego odnóżami paskudnie przebiera, a ma cztery, szorstko owłosione pary! tymi dwoma złowionymi zajęła się Monika, niewątpliwie doświadczenie zagrało swoją rolę, bo rach ciach oba znalazły się w przygotowanym wiaderku…

później, po powrocie, kiedy odświeżone pułapki ponownie usadowiły się w morzu, złowione kraby skończyły we wrzątku… plum. najpierw podkurczyły rozczapierzone odnóża i zapadły się im oczka, potem z przerw w pancerzu zaczęła wysączać się ścięta temperaturą zawiesina. wreszcie z wyraźnym pyknięciem jednemu odpadł szczypiec, ten najbardziej zadziorny.
— posłuchaj jak piszczą – Monika zwróciła moją uwagę na cichuteńkie: piiii rozlegające się z garnka niczym skomlenie kociego oseska.
— ojojoj, cóż za okropieństwo, okrutne, o… – wzdrygnąłem się i zabrakło mi słów.
— rozbroić kraba – powiedziała na widok mego zmieszania – to zepsuć precyzyjny mechanizm w rodzaju szwajcarskiego zegarka, który wpadł w łapy sowieckich sołdatów…
— sowieckich sołdatów??
— …bo gdy ostygnie pancerz otwierasz młotkiem.
na tym skończę, chociaż jeszcze delikatnie mięsko od skorup wypada oddzielić, i kanapki przyrządzić, by wreszcie spożyć kraba ze smakiem, lecz zanim się to stanie, jedno zdanie: ze Strindbergowskiego punktu widzenia, na krabim grzbiecie też wyrysowana jest natrętna twarz…