scena piąta: Krzyż

Słyszałem, że jeździsz na rowerze, robisz wyprawy.

Tak. W zeszłym roku pojechałem do Estonii, razem z kolegą fotografem Andrzejem Kramarzem. Była to prawdziwa eskapada. Zrobiliśmy 1735 kilometrów.

Szukałeś inspiracji, czy też wyjazd miał wypoczynkowy charakter?

Wypoczynkowy charakter! Przejedź sobie sto pięćdziesiąt kilometrów dziennie, to zobaczysz.

Sto pięćdziesiąt?

Poza leniwymi dniami, kiedy leżakowaliśmy w cieniu wierzb… Jechaliśmy bez wyraźnego celu. Turystycznie, można rzec, bo wszystko kręciło się świetnie, dopóki z pewnego cmentarza nie rąbnąłem krzyża.

Krzyża?

W miejscowości Kodawere, nad samym brzegiem jeziora ogromnego jak morze, tego, które oddziela Estonię od Rosji, trafiliśmy na cmentarz. Był pięknie położony. Rozbiliśmy się obok niego, na plaży, tuż przy wodzie. Andrzej próbował robić zdjęcia… Ten cmentarz był bardzo stary, nie miał miejsca dla nowych zmarłych, więc żywi postanowili zlikwidować zapomniane groby. Widziałem tam wysypiska krzyży… Wśród nich spodobał mi się jeden, taki mały. Zabrałem go. Ważył chyba z pięć kilo, więc powrót do Polski zrobił się trochę ciężki.

A dodatkowe obciążenia metafizyczne?

Metafizycznie to on mnie uskrzydlał…