_

zdjęcie

moravska i hašlerky

jesteśmy w Schengen. zniesiono granice. a to dla Cieszyna rzecz niesamowita. dotąd miasto i cały region był nienaturalnie podzielony. granicę na Olzie ustanowiła arbitralnie Rada Ambasadorów w roku 1920, po krótkiej wojnie czesko-polskiej /w wyniku czeskiej agresji!!!/ i podzielono ziemię i ludzi… nie była to przyjazna granica, czasem nie do przejścia. rzecz jasna udawało się dostać przepustkę do rodziny, a wtedy, przy okazji, robiło się zakupy w zależności od tego, czego u nas brakowało. bo u nich, w Czechach było lepiej…

…i dostać u nich można inne towary. zwykle gdy jestem w Cieszynie, idę na czeską stronę, na Saską Kępę, do sklepu towarów mieszanych po gruszkowicę i haszlerki. czasem kupuję inny destylat z owoców, Czesi mają wybór; wódki z jabłek, gruszek, śliwek, czereśni, moreli etc.
oni zawsze mieli, i w ogóle alkohol był u nich tańszy. teraz różnice w cenach są niewielkie, mimo to z przyzwyczajenia i dla smaku kontynuuję tradycję „po gorzołkę”. latem zdarza mi się wziąć absynt, który z wodą sodową i lodem smakuje znakomicie :>
…no i haszlerki. anyżowe czarne cukierki. poza tym że mi bardzo smakują, i muszę je zawsze mieć /to nałóg, jestem od nich uzależniony :>/ wykorzystuję je do permanentnego performance: rozrzucam po nich papierki. w ten sposób znaczę teren. jeżeli zauważysz na ulicy w okolicy papierek, znaczy, że byłem :> tych cukierków nie ma w Polsce, więc nie upuścił go ktoś przypadkowy :> no nie? niezupełna prawda, bo przed Compostelą właśnie taki znalazłem na drodze. piękny znak od moich :>
+
na zdjęciach sklep gdzie robię zakupy. dwa hašlerky /z dwunastu paczek cukierków :>/ oraz Moravská: hruška /gruszka/ i třešeň /czereśnia/ Rudolfa Jelίnka! kuzyna Elfride – tej wielkiej :> „Pianistka” i Nobel :>

instytut

ojciec przy stole z gazetą, okulary ma zsunięte na czubek nosa… piątek wieczór. w kuchni słychać tykanie zegara. cisza.
— co to jest? – odzywa się z nagła.
patrzę a on poprawia okulary, ustawia gazetę lepiej, pod światło i zdziwiony czyta głośno.
— instytut badań jądrowych…
— instytut badań jądrowych? – powtarzam, bo nie rozumiem.
— no właśnie – odpowiada – co to jest? – gestem zwraca uwagę na gazetę – czytam właśnie w naszej, lokalnej, o tu – wskazał palcem dział ogłoszeń – anons: Instytutu Badań Jądrowych, przy ulicy Ogrodowej… – spojrzał na mnie znad okularów – …słyszałeś coś o tym?

zaprzeczyłem, nic mi o takim projekcie nie było wiadomo i też trochę się zdziwiłem… to było w okolicach 89 roku: czasy Okrągłego Stołu, kilka lat po Czarnobylu… świeża była jeszcze pamięć unoszącej się w powietrzu chmury radioaktywnej, więc do tego rodzaju nuklearnych niusów podchodziło się zrozumiałym dystansem :>
— instytut zaprasza od 22-ej do rana… – ojciec doczytał i zawiesił głos. zmrużył oczy. po ustach przepełzł mu uśmieszek… chyba coś sobie przypomniał. skojarzył fakty. kumpel mówił niedawno, że w Ustroniu otworzyli burdel… jak na tamte czasy była to informacja dosyć huczna. za komuny tego typu interesy były zakazane. prostytucja? nie miała prawa… w ustroju sprawiedliwości społecznej ?:> najstarszy zawód w ogóle nie istniał…
najstarszy zawód… miłosny.

chroniony hasłem: hard cyrk

u M.Cyzia - powiastka wigilijna

wpisz hasło

grzech niewinności

„słodką tajemnicą” można podzielić się z kimś wybranym, można kogoś do niej dopuścić albo nie – to właśnie decyduje o jej słodyczy… kto mnie tego nauczył? – zastanawiałem się wychodząc cichcem z domu. – na pewno jak każdy miałem wrodzone skłonności, jednak to ojciec przewrotnie wprowadził mnie w zasadę: nigdy nie daj się złapać… nie wiedziałem wtedy jeszcze co to znaczy dobro i zło… oj braciszku… zazdroszczę ci twego bycia poza…

na pierwszą moją „złodziejkę” wybrałem się zaraz po tym jak nauczyłem się przechodzić przez płot. „złodziejka” to była niewinna kradzież jabłek, takie niepokalane gwizdnięcie nie mające wiele wspólnego z zagarnianiem czyjejś własności… to była dziecięca zabawa zręcznościowa, która jeśli udana, stanowiła czysty powód do dumy tym milszy, że ukryty, bo „słodką” tajemnicą wiadomo… dla pełnego unaocznienia fenomenu musisz wiedzieć braciszku, że sad, do którego chodziłem na złodziejkę, był własnością wujka, zatem mogłem korzystać z jego owoców, wystarczyło poprosić. jednakowoż cały urok polegał właśnie na tym, by jabłka nabrały zakazanego smaku…
w niskiej perspektywie pni z dala widać nadchodzące nogi, dlatego wśród drzew należało poruszać się chyłkiem. poza tym w akcji niezmiernie przydawała się podzielna uwaga, bo wypatrując łupu nie można było tracić z oka ewentualnego zagrożenia, tym bardziej że kryć się mogło również w koronach… teraz mogła by nim być kamera, wtedy kuzyn, który lubił wspinać się na drzewa :>
po zerwaniu jabłka wykpienie się „polowaniem na motyle” nie wchodziło w rachubę, dlatego niezmiernie ważne było wstępne rozpoznanie, braciszku… potem następowała najtrudniejsza część zadania, narwane owoce trzeba było jakoś wynieść, na pewno nie przez furtkę… jedyna „bezpieczna” droga wiodła przez dwumetrowy płot z drucianej siatki, a jak tu przełazić z naręczem jabłek? to nie wszystko, braciszku. dla pełnego smaku nie wystarczy wyłącznie wejść w nielegalne posiadanie. „zakazany owoc” musi dojrzeć, odleżeć swoje w dobrze ukrytej skrytce… dopiero takim owocem można kogoś poczęstować.
moja skrytka braciszku, była w sianie, w stodole Andrysa, tej co później się spaliła…

przyświecając sobie telefonem komórkowym wyszedłem przed dom. była pogodna noc. cisza. w oddali ujadał pies. tym razem nie musiałem zachowywać ostrożności, nikt od dawna sadu nie pilnuje, nikomu na nim nie zależy. wszyscy wyjechali na stałe, na saksy: wujek, ciotka i kuzyn, który oberwał kiedyś przeze mnie po tyłku – to była pierwsza gorycz udanej złodziejki, to była pierwsza lekcja jak zgubna może okazać się rutyna.
byłem dobry, braciszku, wszystko miałem obcykane, w tym najniebezpieczniejszą część złodziejki: narwane jabłka wynosiłem z sadu w ten sposób, że najpierw przekładałem je szparą pod płotem, następnie przełaziłem przezeń w innym miejscu i jeżeli nic nie stało na przeszkodzie, zanosiłem jabłka do skrytki. lecz pewnego razu coś mnie zatrzymało, przepłoszyło? w efekcie, mój pozostawiony przy płocie łup wywąchały wracające z pastwiska owce i rzuciły się nań, jak na rarytas.
było mi głupio, gdy usłyszałem, że kuzyn oberwał za to kablem od żelazka… wujek źle zinterpretował znalezisko: znając swego syna przekonany był, że to on łażąc po jabłoniach nastrącał owoców i by zatrzeć ślady wyrzucił je przez płot… nie pomyślał o mnie, bo byłem dobry… a ja? znalazłem się w rozterce: radość, że mi się upiekło rozpraszał smutek, że kuzyn cierpiał przeze mnie. zrozumiałem wtedy jaka ślepa jest sprawiedliwość.

wszedłem przez furtkę. wszędzie nieskoszona, wysoka i mokra od rosy trawa… brodziłem w niej po kolana. wreszcie wzrok przyzwyczaił się do ciemności na tyle, że udało mi się wypatrzeć papierówkę: na tle czarnych liści świeciły jej blade jabłka… było ich dużo. DUŻO. jeszcze więcej leżało na ziemi gnijących i takich w ostatnim stadium rozkładu – strzelały pod stopami jak purchawki. owiec też już nikt tutaj nie hoduje? rodzą jabłonie na darmo… oj braciszku, w opuszczonym lunaparku nawet złodziejka pozbawiona jest uroku.
+
— wychodziłeś w nocy – stwierdziła przy śniadaniu mama… o kurcze – pomyślałem – wydawało mi się, że zrobiłem to niepostrzeżenie!
— …ach, nie mogłem zasnąć – odparłem nie podnosząc wzroku znad kubka – …i wyszedłem się przejść.
— byłeś w sadzie?
— …a czemu pytasz?
— bo masz buty brudne od jabłek.

extra intro

niepodważalną zaletą pobytu w rodzinnym domu jest telewizja :>
co za radość dzierżyć w dłoni pilota i przerzucać kanały, zwłaszcza gdy jest ich dużo, DUŻO, jeszcze więcej ;> a na serio… przerywana reklamami sieczka płynąca z odbiornika posiada tak niemiłosiernie obezwładniającą moc, że z obawy nie zainstalowałem jej w stróżówce.

w pokoju, gdzie tymczasem sypiam /jeśli zasnę/ mam telewizor. nie narzekam, bo z jego pomocą rozbrajam nudę opuszczonego lunaparku odrabiając przy okazji zaległości w spotach reklamowych – to dzięki nim najczęściej udaje mi się znaleźć coś ciekawego, bo natychmiast po pojawieniu się kolejnego „ryczącego” seta, łapię pilota niczym koło ratunkowe :>
w ten sposób trafiłem na film czeskiego reżysera Saszy Gedeona.
„Indiańskie lato” jest prostym w środkach wyrazu obrazkiem, jakże subtelnie ujmującym temat… o dwóch dziewczynach. o kuzynkach, które spotykają się na wakacjach na wsi u babci? nieistotne, ważne że nie znają się zbyt dobrze… jedna ekstra, druga introwertyczna, obie są w wieku pierwszych miłostek nawiązywanych podczas nocnych festynów…
film spodobał mi się od pierwszej sceny za ładne zdjęcia. praktycznie pozbawiony był akcji, mimo to oglądałem go bez znudzenia, ponieważ poza wymiarem artystycznym i niewidoczną zrazu głębią treści, „Indiańskie lato” niosło kontekst czeskiej prowincji, zaskakująco mi bliskiej, bliższej niż ta polska z popularnych telewizyjnych seriali… to była pierwsza refleksja a dalej? poszło lawinowo. wrażenia wywołane filmem przeniosły mnie w inny, zapomniany świat, do tego stopnia, że nie zorientowałem się nawet, kiedy skończyły się krówki z sezamem, które zajadałem podczas projekcji :> gdy doszło do kulminacji zostały po nich tylko papierki… a scena wyglądała mniej więcej tak: w napełnionej wodą wannie unosiły się jabłka tworząc na jej powierzchni kobierzec krągłości, ogonków i muszek… nagle roztrąciwszy owoce wynurzyła się z nich dziewczyna, nabrała gwałtownie powietrza i zanurzyła się z powrotem… wstrzymałem oddech… pozornie statyczna scena miała niesamowitą dramaturgię, jej symbolikę podkreśliła brzytwa…
wyłączyłem telewizor, by uniknąć reklam. film skończył się, a ja pozostałem pod wrażeniem, jak po obejrzeniu „Lata miłości” Pawlikowskiego; podobny tytuł, podobny wakacyjny klimat :>

zachciało mi się jabłek… pogmerałem dłonią w stosie papierków po krówkach, lecz nie uchowała się ani jedna. zresztą krówka nie zastąpi jabłka.
— trzeba wyjść… – spojrzałem na zegar: pierwsza w nocy – muszę zrobić to tak, by nie obudzić matki – odżyły we mnie lęki nastolatka :>
wymykałem się kiedyś cichcem z domu. do dziewczyny. była tutaj na wakacjach. mieszkała w domku nad rzeką i miała dużo swobody… to było moje indiańskie lato miłości. ona pociągała mnie w nieznane, a ja przynosiłem jej jabłka… najbardziej smakowały jej kradzione. smakowały nam obojgu z powodu grzechu. z powodu GRZECHU NIEWINNOŚCI.

brat oraz

wyszedłem na spacer, by trochę się rozruszać…
na MOŚCIE łączącym mnie z drugim brzegiem natknąłem się na kumpla z byłej ferajny; chadzałem z nim niegdyś konie kraść :>
spojrzał na mnie z politowaniem.
— kiepsko wyglądasz.
— ciężki kac… – odparłem z trudem – piłem wczoraj…
— widziałem.
— widziałeś? ach tak… – zaświtało mi, że pojawił się w barze, ale byłem już chyba po piątym piwie i niezbyt pamiętam…
— nie pamiętasz? – uśmiechnął się – siedziałeś z jakimś gostkiem.
— …z bratem.
kumpel przeszył mnie wzrokiem. jego oczy wyrażały troskę pomieszaną ze zgrozą.
— bratem?? – zapytał.
— no… z bratem – otarłem pot z czoła.
— co ty mówisz? – obruszył się – ty dresa nazywasz bratem?
— ale to naprawdę był mój brat… – odpowiedziałem błagalnym tonem. nie miałem siły go przekonywać.
— no dobra. jeśli tak… – wzruszył ramionami, a po chwili dodał – mam nadzieję, że mnie też jeszcze uważasz za brata.
zaśmiałem się.
on też się zaśmiał i pogodzeni ruszyliśmy razem w stronę cienia, w stronę baru… na MOŚCIE panował nieznośny skwar.

melancholia opuszczonego lunaparku

mam dość. nie chcę tu dłużej być. tutaj można tylko pić… za dużo wspomnień, za dużo przeszłości tłamszącej kiełki nowych doświadczeń. marazm z tego i apatia. uciekają od niej ludzie, najbliżsi…
była ferajna rozjechała się po świecie. coraz rzadziej się pojawia, coraz trudniej trafić na kogoś swojego, bo coraz dalej mamy do siebie…
nie starcza MOSTU, by połączyć rozchodzące się brzegi opuszczonego lunaparku…