krople /Beskidu/ bez kitu

…zbliżał się koniec pielgrzymki, dochodziłem do Santiago. miałem za sobą miesiąc pieszo przebytej drogi, trudno było mi wyobrazić sobie, że można się zatrzymać i przestać maszerować. wtedy pomyślałem: można by to zrobić, kiedy wrócę do Polski można by ruszyć czerwonym szlakiem karpackim, który zaczyna się /lub kończy/ na Czantorii w Beskidzie Śląskim na skraju Bramy Morawskiej, można by ruszyć i pójść przez góry.

…na Czantorię wjechałem kolejką linową, a dalej, jak w hiszpańskiej Galicji /gdzie pojawił się pomysł/ ruszyłem piechotą w pielgrzymskich sandałach. planowałem iść kilka dni, a noce spać w schroniskach… czerwony szlak początkowo wiedzie granicą z Czechami, dokładnie wzdłuż kamiennych pachołków ustawionych w 1920… ta granica od początku była sztuczna, niepotrzebnie podzieliła Śląsk Cieszyński. w latach osiemdziesiątych patrolowali ją uzbrojeni żołnierze WOP – sprawdzali turystów na wypadek kontrabandy… mam śmieszne wspomnienia z tamtego okresu, z wycieczki szkolnej: granica sprawiała nam frajdę, bo można było nieustanne łamać zakaz jej przekraczania – wystarczyło przejść dwa kroki za biało-czerwony pachołek i wrócić, i przejść znowu, i wrócić…

w latach dziewięćdziesiątych, po złagodzeniu “bratnich” socjalistycznych stosunków, na górskiej granicy otwarto przejścia dla turystów. na skrzyżowaniach ścieżek pobudowano drewniane domki-strażnice, w których służbę pełnili na przemian Czesi i Polacy – za okazaniem paszportu można było skręcić w niedostępny wcześniej las i się zgubić…
dzisiaj, sztuczna granica na Śląsku Cieszyńskim przynajmniej w górach zaczyna wyglądać tak jak powinna. nie ma na szlaku uzbrojonych WOP-istów, pobudowane na leśnych przejściach chatki zostały opuszczone. przyjrzałem się jednej: porządny, drewniany domek – można by taki zeskuotować i zamieszkać w nim latem… od czasu do czasu szlaban opuszczać i myto pobierać: za przejście dwa złote :>

jak na koniec kwietnia pogoda była wyśmienita, choć widoczność nie najlepsza, za to jaka temperatura i jakie słońce! przypominało mi się Santiago, też tak czasem grzało… szedłem cały dzień, nie powiem, bym czuł się uwolniony… może dlatego, że za blisko domu? albo że dobrze znana trasa a cel wiadomy? nie narzekam, w porządku, przyjemne otoczenie: pachnący świerkowy las, świeżo zielone buki, świergot ptactwa… natura, a kontakt z nią podobno nastraja… natura… rozejrzałem się: gdzie ona? wszystko wokół takie uporządkowane: wymierzone, wytyczone, podzielone, zasadzone, rozrzucone, nawet śmieci… szedłem szlakiem, po malowanych znakach i dopiero gdy zgubiłem się na krótko, kiedy znaczące drogę czerwone paski w białych obwódkach znikły mi sprzed oczu, dopiero wtedy poczułem, że jestem… wobec tych drzew i gór taki mały.

wycieczka miała trwać kilka dni. niestety musiałem zawrócić już drugiego. przede wszystkim z powodu pogody – ochłodziło się i zaczęło padać, a ja w sandałach, w lekkich ciuszkach i bez peleryny – trudno było kontynuować. poza tym władowałem się na niezłą, noclegową minę… wieczorem, po przebytych 28 kilometrach i trzech przyzwoitych górskich schroniskach pozostawionych za sobą, dotarłem zmęczony pod Baranią Górę. tam czekała mnie niesamowita PRL-owska niespodzianka. otóż w roku 1984, w czasach głębokiego kryzysu, ktoś z ówczesnych partyjnych notabli sterujących państwem o szczelnych granicach, wpadł na “genialny” pomysł, by u źródeł Wisły wybudować hotel turystyczny na kilkaset miejsc… tam właśnie wypadło mi nocować. okazało się, że schronisko PTTK na polanie Przysłup /tak szumnie nazywa się owe betonowe, peerelowskie monstrum/ jest w remoncie i że jeśli bardzo chcę to mogę rzecz jasna przenocować, ale jedzenia żadnego nie dostanę, bo kuchnia jeszcze nieczynna… tego się nie spodziewałem, planując wyprawę, dla wygody nie wziąłem prowiantu, wziąłem kasę. liczyłem się z “wysokimi” górskimi cenami, a nie z pustymi półkami. to sprawiło, że następnego dnia zrezygnowałem z podejścia na szczyt… głodny, zmarznięty i wkrótce przemoczony /leciała z nieba gęsta mżawka/ zszedłem do koryta górskiej rzeczki, by wzdłuż niej, naturalnym traktem ruszyć w stronę domu… Czarna Wisełka + Biała Wisełka = Wisła ;> już u źródeł jej woda ma ten specyficzny zapach, ten sam, który mimo tysięcy tysięcy litrów ścieków można poczuć nad brzegiem w Krakowie i pewnie w Gdańsku… każda rzeka ma swój. i swoich wiernych :> bez kitu.

przykładna rodzina 2

„przykładna rodzina” odsłona pierwsza.

zapach

w domu przymierzam jasnoniebieski garnitur ojca,
znacznie lepszy od tych, jakie kiedykolwiek nosiłem:
trzepoczę ramionami jak strach na wietrze,
nie pomaga to jednak nic,
nie potrafię go wskrzesić,
niezależnie od tego, jak bardzo się nienawidziliśmy.
Charles /Karol :>/ Bukowski

— poważnie, rozpoznaję ten zapach z zamkniętymi oczami.
— do tego wzrok jest niepotrzebny – doktor Skr odstawił szklankę i zabrał się za kolejnego skręta.
— racja, ale może przeszkadzać, nadmiarem bodźców tłumić subtelne wrażenia. nieważne. chodzi o to, że ten zapach jest naprawdę niepowtarzalny. „każda rzeka ma swój własny”, gdzieś to kiedyś przeczytałem… u Marqueza? Carpentiera? „Podróż do źródeł czasu”! świetna książka, znasz? „…jazda w górę rzeki, była jakby podróżą wstecz, do najwcześniejszych początków świata…” to z „Jądra ciemności” odnośnie źródeł czasu. te książki są jak dwie strony medalu: Carpentier w przeciwieństwie do Conrada zdąża ku jasności… – doktor poślinił bibułkę. chyba mnie nie słuchał. zagadałem się i straciłem kontakt. za dużo herbaty działa na mnie jak amfetamina. umilkłem.
— Beno… – z uśmiechem wtrąciła barmanka – postawić ci następną?
— czy ja wiem? – zawahałem się, bo ile można? – potem nie mogę zasnąć z nadmiaru teiny.
— nie marudź. bierz jak dają.
— oj, nie zawsze się to sprawdza. raz w Istebnej, w okolicy czerwonego szlaku, zatrzymało mnie dwóch górali. pili wódkę przed sklepem i postawili mi banię. wypiłem, nalali mi drugą, a kiedy odmówiłem, zareagowali tak, że się przestraszyłem. musiałem wypić, a po trzeciej uciekać. nie uwierzycie: gonili mnie z flaszką!
— …więc mówisz, ile to kilometrów zrobiłeś? – zamyślony jak zwykle doktor Skr wrócił do tematu górskiej wycieczki.
— 28.
— niemożliwe. przeszedłem tę trasę. z Czantorii na Baranią nie jest tak daleko.
— jak nie? z Czantorii na Stożek jest 11. ze Stożka na przełęcz Kubalonka następne 11, a z przełęczy pod Baranią jeszcze raz 11.
— to razem daje 33.
— a widzisz, więc na pewno zrobiłem co najmniej 28… pięć odjąłem ze względu na ludzką skłonność do przesady.
— tak… bez przesady… ciekawy teren. wędrowałem tamtędy jeszcze za komuny – doktor ewidentnie do czegoś zmierzał. zaciągnął się i puszczając wolno dym kontynuował – napotkałem na szlaku Słowaka. dziwny był to okaz, miejscowy, chociaż zza granicy, jakiś taki zawieszony, odklejony. wreszcie pytam: co ci? a on na to: mój ojciec, przedwczoraj zaczął zbijać trumnę…
— trumnę? ktoś umarł?
— jeszcze nie. ale umrze.
— nie wiedziałem dokładnie o co chodzi, jakieś porachunki? nie ciągnąłem go za język, chociaż jak na Słowaka świetnie mówił po polsku… śmierć urywa temat. zresztą wkrótce pogonili nas WOP-iści, jego przede wszystkim, bo nie potrafił wyjaśnić co robi w Polsce i jak przekroczył granicę… przypomniałem sobie o nim, kiedy usłyszałem od pewnego etnografa o góralskim zwyczaju zbijania sobie trumny: jak chłop się na to zdecyduje, znaczy że wkrótce umrze. podobno to działa. wiesz coś o tym?

czy wiem coś o tym? siedzę na brzegu, wącham rzekę i myślę, że chyba wiem. wprawdzie mój ojciec trumny nie zaczął sobie zbijać, chociaż może… robi to inaczej. wybudował chłodnię i w niej zamieszkał, by powstrzymać? zamrozić nieuchronny proces starzenia? i niczym Michael Jackson ze strachu przed śmiercią sypiać w kapsule? przecież to też trumienka na żywe jeszcze truchełko. rozmawiałem z nim, powiedziałem, co o tym sądzę, wie jakie jest moje zdanie. niech robi co chce, jest wolny…
jego pokój w domu stoi od roku opuszczony – twierdzi matka – że ojciec zostawił wszystko, odszedł i już po nic nie przychodzi. powtórzyła to ostatnio, w nocy, gdy po przyjeździe, usiadłem w pokoju gościnnym nad przygotowaną kolacją. kiedy zjawiam się z wizytą, tam zwykle sypiam, lecz nie tym razem…
— pościeliłam ci w tamtym – powiedziała jakby nigdy nic… w tamtym, znaczy w „opuszczonym”. dziwnie, oj dziwnie odebrałem tę wiadomość.
— dlaczego nie tutaj? – zapytałem stanowczo niechcący zdradzając mieszane uczucia.
— przecież tam nikt nie mieszka, stoi pusty – mama żachnęła się tłumacząc – pościel założyłam świeżą, tam będzie ci lepiej.
prawda, telefon w gościnnym budzi mnie co rano, jeśli spać będę tam, niech sobie dzwoni… – pomyślałem i dałem się przekonać, ale nie na dobre mi to wyszło, bo zasnąć nie mogłem w tym pokoju, gdzie wszystko pozostało tak jak było: porzucone ciuchy ojca na krześle, zakurzone książki na stole, przeterminowany kalendarz na ścianie, tylko zapach /można powiedzieć/ ciągle świeży… noc wlokła się, zegar nadawał jej mdławy rytm, a ja przewracałem się z boku na bok na jego klik-klak, z pleców na brzuch i znowu na wznak klik-klak, męczyły mnie omamy, aż zapchana nimi głowa dostała zawrotów klik-klak, moja głowa nabita na pal z trzcinki świszczącej w dłoni ojca klik-klak, klik-klak, klik-klak… oberwałem nią kiedyś, oberwałem, oj tak.

— dobrze ci się spało? – zapytała mama rano. odpowiedziałem przypowieścią tzn. pokrętnie, w wielu słowach i pozornie nie na temat /konsumowałem akurat zbyt obfite śniadanie, co widać poniżej: w miejscach trzykropka w okrągłych nawiasach przełykam kęsa :>/.
— (…) mój kolega Michał ma psa. takiego dużego psa obronnej rasy. wziął go ze schroniska, już dużego, wabi go Heniek (…) nocowałem u niego. mieszka w Warszawie (…) kiedy przyjechałem byłem tak wykończony, że od razu padłem na kanapę i przysnąłem (…) to on zazwyczaj na niej sypia, ale myślałem: jak będzie chciał, pokaże mi gdzie się przenieść (…) oczywiście spałem na kanapie całą noc, bo Michał nie miał serca mnie budzić, tak powiedział rano (…)
— to dobry kolega – zauważyła z powagą mama.
— oj! bardzo dobry, bardzo, a jak dba o Henia! (…) zrobiło mi się głupio, gdy go zobaczyłem (…)
— kogo? Michała czy psa?
— (…) no właśnie: Michała jako psa, bo wyobraź sobie (…) gdy się obudziłem, zobaczyłem, że kolega śpi zwinięty w kłębek w legowisku Henia nakryty kusą, zakudloną derką (…)
— a Henio? – zszokowana mama chyba nie wiedziała o co spytać :>
— a Henio spał na podłodze obok niego (…)
— biedny. to z twojej winy, bo zająłeś kanapę.
— otóż nie, choć też tak zrazu pomyślałem (…) nie mogąc znieść takiego widoku, natychmiast poderwałem się z kanapy i trąciłem delikatnie Michała, by położył się po ludzku, a on na to ziewając: wyluzuj. mi dobrze, poza tym uczę Henia, kto tu rządzi (…)
— że co??? – mama aż zakrztusiła się ze zdziwienia, pewnie pomyślała o swoim psiuńciu, któremu pozwala spać we własnym łóżku.
— dokładnie, dokładnie. jest to podobno najlepszy sposób bezbolesnego ustawiania psa (…) tak wyjaśnił mi potem Michał, a chłopak zna się na rzeczy.
— to znaczy, że on od czasu do czasu wygania Henia z legowiska?
— tak. bo legowisko, to bardzo ważne miejsce w życiu każdego psa (…) nawet bezdomnego…
+
koniec przypowiastki. zjadłem. dziękuję Ci Panie na wysokościach za te hojne dary. amen …a wracając do pozostawionego niby bez odpowiedzi matczynego pytania: jeśli miałbym tam znowu spać /w opuszczonym/ trzeba będzie przemeblować.

święta krowa

czas na stare, dobre wiejskie opowiadanie z nutą ludyczną :> było publikowane: w 713 numerze Twórczości, w kwietniu 2005 roku. dostałem za nie listę pochwał i propozycję wydawniczą, z której jak zwykle nic nie wyszło :> dobrze, dobrze. teraz sam się tym zajmuję i żaden redaktor nie wciska mi swego złamanego szeląga :> więc... niech święta krowa ożyje ponownie na bocznicy - całość tekstu jest fragmentem solar plexus, poniżej wkleiłem zajawkę tzw: trailer :> przyjemnej lektury życzę, aż do rozpuku, śmiechu warte :>


— Ciociu…
— Co?
— Coś się dzieje z Akasią* – patrzcie, krowie ślina ciurkiem kapie i jęzor zwisa jakoś nienaturalnie, a całym ciałem zaczyna wstrząsać czkawka.
— Jezus Maria! – ciotka poderwała się ze skrzynki – co ci Akasia?! – Krowa gwałtownie wciągnęła powietrze, lecz nie zdołała wypuścić, wciągnęła znowu i znowu, powoli zaczęła nadymać się jak balon – Boże! – oczy wychodzą jej z orbit!
— Maryjko Przenajświętsza, Akasia się jabłkiem zadławiła! Andrys! – krzyknęła ciotka i pobiegła w kierunku domu – Andryys! Andryyys!! – rozbrzmiewało jej oddalające się wołanie niczym na puszczy… Tymczasem Akasia nabierała powietrza, bez mała wzlatywała już w przestworza – zacny Gordonie Bennetcie! ona zaraz pęknie! – zadrżałem i schowałem się za drzewo. Wtedy zza chałupy wybiegł Andrys, a za nim Pelagia.
— Co tak stoisz?! – krzyknął na mnie – leć do obory po łopatę.
— Po łopatę?
— Po łopatę! Przy drzwiach stoi. A ty Pela łap krowę za rogi. Łańcuch z karku zdjąć trzeba.
Poleciałem pędem. Do obory nie było daleko, toteż gdy wróciłem, łańcuch leżał już na ziemi. Ciotka z Andrysem przytrzymywali krowę za rogi.
— Przez grzbiet ją!
— Co?
— Przez grzbiet łopatą, jak przez plecy! Dawaj – puścił podskakującą krowę i wyrwał mi stylisko na widok mojej konsternacji. – Bierz ją za rogi i do siebie ciągnij. Kark musi być prosty.
Ledwo złapałem, Andrys już zamachnął się i łup krowę po grzbiecie całą szerokością blachy, ŁUP! Za trzecim razem Akasia kaszlnęła strzelając jabłkiem z pyska jak z armaty, wierzgnęła, pierdnęła, wywróciła mnie i ciotkę, i rzuciła się galopem jak oszalała przez ogród, w kierunku dziury w płocie i drogi…


upalne zdjęcie zrobił Genueńczyk, na pastwisku w Kalabrii w połowie sierpnia któregoś tam roku pańskiego naszej wspólnej wagabundy.

* Akasia – w hinduizmie „przestrzeń świetlistej pustki”, pierwiastek Żywiołów, może oznaczać również nośnik boskiego dźwięku… tutaj imię krowy.

nadzieja otępienia

spotkałem się kiedyś z Jackiem Podsiadło. było to spotkanie umówione, na zlecenie. miałem przeprowadzić wywiad z poetą :> Jacek należał wtedy do osób raczej niechętnych mass-mediom, ale zgodził się porozmawiać ze mną, chociaż zastrzegł, że niczego nie obiecuje, bo na rozgłosie mu nie zależy… tamto spotkanie było dla mnie niezłą lekcją, ponieważ… w efekcie nieuniknionych perturbacji wywiad został odrzucony przez zleceniodawcę – nie podobał się. próba znalezienia innego wydawcy, też zakończyła się fiaskiem, bo ktoś z zainteresowanej redakcji doniósł Jackowi o moich staraniach… odebrałem od niego telefon. powiedział: nie życzę sobie.
— ok – przeprosiłem go i zamknąłem sprawę, a wywiad najnormalniej utonął pod stertą szpargałów. wczoraj, w trakcie prac nad Świętą krową odkryłem go niechcący :> mimo ogólnego przeterminowania, kilka fragmentów nadaje się do publikacji. podzieliłem je na tzw: sceny. pierwsza poniżej.

scena pierwsza: nadzieja otępienia

…przed kilkunastu laty udzieliłeś wywiadu „Dobremu Jaśkowi” /kwartalnik literacki opolskiego koła Nowa Kultura ruchu Wolność i Pokój/. Powiedziałeś wtedy: „…nie wiem, czy kiedyś nie wybiorę bezruchu, jak będę stary i mądry. Na ogół to się powtarza (…) starsi panowie literaci dochodzą do wniosku, że cały ten hałas jest po nic, i że lepiej usiąść na łące i pisać, że mrówka weszła na kamień, zamiast próbować zbawiać świat wierszami, których i tak nikt nie czyta…” Działałeś wtedy w ruchu Wolność i Pokój. Coś się zmieniło?

Jacek Podsiadło: Nie byłem działaczem WiP, co uparcie wpisuje się w moje notki biograficzne. Przyjaźniłem się z ludźmi z tego ruchu, ale nie działałem, bo nigdy nie miałem natury działacza. Mam za mało energii, żeby działać, ale mam jej pod dostatkiem, by prowadzić długopis po papierze. Kiedy widzę Owsiaka, kiedy patrzę na jego energię – rzeczywiście, gdybym miał jej tyle, zostałbym rewolucjonistą.

Do pisania też potrzebna jest energia.

Mam wrażenie, że to energia innego rodzaju. Nie ubywa jej tak szybko jak tej, którą jakoś błyskawicznie tracę w kontaktach z ludźmi, gdy rozmawiam lub gdy prowadzę audycję. Czasem mam wrażenie, że stworzono mnie po prostu do leżenia, a w tym życiu muszę ciągle ruszać się i coś robić. Wtedy, przed laty, chyba przeczuwałem, że starzejąc się tracimy wrażliwość, coraz mniej nas obchodzi i dotyka, coraz łatwiej nam znosić los. Być może sprawia to mądrość matki Natury. Tym się pocieszam – ową nadzieją otępienia …a teraz mam powiedzieć, na ile się zmieniłem?

Może zmienił się świat i ludzie pod wpływem twojej poezji?

Wolę dawać ludziom do myślenia, niż ich zmieniać. Niech sami to zrobią. Jeżeli mówię lub piszę o innych doświadczeniach, sposobach, czy możliwościach życia, nie robię tego po to, by komukolwiek coś narzucić. Chodzi mi raczej o samo zasygnalizowanie, że jakiś wariant rzeczywistości w ogóle istnieje.

Taka jest rola pisarza-poety?

Nie sądzę. Taka jest rola każdego człowieka.

Opis świata?

Nawet nie opis. To tylko chęć wyraźnego określenia siebie, co nie zmienia faktu, że role poezji bywają rożne, lecz te pojawiają się przy okazji. Jeśli zauważyłeś dziewczynę, która zasłabła na ulicy, i lecisz zrobić jej sztuczne oddychanie, nie myślisz przy tym, że należy pomagać bliźnim i rozwijać trudną sztukę pierwszej pomocy. Dziewczyna upadła, więc trzeba ją ratować. Przy okazji możesz pięknie biec. W taki sposób poezja robi wiele dobrych rzeczy. Nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem, że powinna to albo tamto…

ciekawe co powie Jacek Podsiadło, jeżeli dowie się o bocznicowym uruchomieniu starego wywiadu? …pewnie się nie wzruszy.
+
cały wywiad /dalsze sceny z życia poety/ traktować można jako ciekawostkę. tak w ogóle Jacek nie powiedział niczego szczególnego poza wstrząsająca kwestią nadziei otępienia – mocne, kontrowersyjne stwierdzenie, z którym trudno się nie zgodzić… czasem warto dla jednego zdania. tak było i jest tym razem.

dla koneserów:> scena druga; trzecia; czwarta; piąta

perweromantyk / alles dreht sich nur um dich

…wszystko kręci się wokół tego – dosłyszałem konkluzję szeptanej rozmowy. obok przy barze siedziała Mira z Basią.
— przepraszam – odezwała się Mira. – przepraszam, że siedzę do ciebie tyłem, ale mamy z Basią do pogadania. babskie sprawy…
— babskie… – wtrąciła z uśmiechem Basia – o seksie gadamy, o seksie.
— jasne. gadajcie, nie słucham – odparłem i sięgnąłem po kubek…
/po chwili/
— Beno, a ty dlaczego jesteś sam? – Basia najprawdopodobniej postanowiła wciągnąć mnie w rozmowę – ty taki handsome man, nie możesz sobie znaleźć kobiety?
— nie, nie – machnąłem ręką /lepiej urwać temat, bo się zaplączę i kto mi pomoże? ja sam, a one dwie, nie mam szans/ – nie, to nie tak… ale dziękuję Basiu, dziękuję za komplement – i uniosłem kubek w geście…
— …bo on – Basia zwróciła się do Miry celując we mnie papierosem – bo on jest romantyk, ja ci mówię, ja go znam, on nie jest perwer…
— co??? – parsknąłem ze śmiechu, aż barmanka musiała przetrzeć blat przede mną, tymczasem Basia z troską spoglądała na mój kubek.
— ty ciągle na herbacie lecisz? jak cię nie stać, postawię ci dwadzieścia pięć. napij się z nami jak człowiek.
— na rowerze jestem – stanowczo odmówiłem czując, że musiałbym jednak włączyć się do rozmowy i wyznać w końcu, dlaczego jestem sam. i wyszło by na jaw, że Basia się myli, że perwer ze mnie, a tego wieczora wolałem pozostać romantykiem. na szczęście Mira szepnęła coś Basi na ucho i wkrótce dziewczyny znowu zajęły się sobą, a ja powróciłem do mej ulubionej roli nudnego, barowego mebla. zapadłem się spokojnie w swój świat… tak… wtedy też byłem na rowerze… inne były wtedy czasy, inny rower, inny lokal – teatr Bückleina przy dworcu, a w nim ja, piękny dwudziestoletni :> jak widać też inny… Bücklein, śmieszna to była knajpa, rozległa, można było w niej, w środku, przed barem jeździć na rowerze. kto pamięta ten wie… właśnie w takich okolicznościach ją poznałem, a może znałem ją już z widzenia? albo tylko mi się zdawało, bo przypominała Juliette Lewis… jeździłem chwilę wokół jej stolika, a miałem wtedy niezły rower. stary, przedwojenny z resorowaną lampą na świeczkę. nie byłem pewny, czy to on bardziej się jej podoba czy ja, ale widziałem, że patrzy. i że się uśmiecha. więc odstawiłem rower pod ścianę i się przysiadłem… nie mieliśmy wiele do pogadania… od razu było jasne, że myślimy o seksie, a wiadomo że o seksie lepiej nie mówić :>
musiałem zostawić rower w knajpie, bo pojechaliśmy do domu taksówką. po co tracić czas, żyje się ponoć tylko raz…
kiedy zdjęła majtki, aż dostałem gęsiej skórki, taki miała zapach. bardzo bardzo podniecający. czysty feromon. niesamowite, bo ta woń była prawie niewyczuwalna, ekstremalnie delikatna, świeża jak… powietrze po burzy? :> jej stężony ozon wdarł mi się w nozdrza, przeorał korę mózgową, spłynął kręgosłupem w lędźwia i… dosyć tej pornografii :>

perwersyjny ciąg dalszy

najpiękniejsza

— Benowski… /tak nazywają mnie we Włoszech z racji pochodzenia/ – a ty znasz Bukowskiego? – zapytał Pacino zza kierownicy dostawczego forda. wracaliśmy z lekkiej przeprowadzki. była to moja pierwsza z nim robota, na próbę – capo chciał sprawdzić, czy się nadaję… w pracy poszło raczej gładko, starałem się uwijać i nie nawalić, ale w przerwach nie potrafiłem nawiązać rozmowy. oj, niedobry był to znak, bo jeśli mamy z sobą dalej… capisci? wracaliśmy w milczeniu, fatalnie, byłem coraz bardziej spięty, aż wreszcie Pacino spytał zza kierownicy czy znam Bukowskiego.
— tego pisarza?
— on też Polak, nie?
— chyba nie. Amerykanin.
— ale nazwisko polskie? jak twoje – Pacino zaśmiał się i zarymował – Benowski, Bukowski, Benowski… niezły łajdak z niego, nie?
— ano, niezły i dobrze pisze – uśmiechnąłem się i ulgę poczułem, bo wreszcie trafił się temat.
— najbardziej… – kontynuował Pacino z błyskiem w oku – podobały mi się „Zapiski starego świntucha”, a tobie?
— „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” – odpowiedziałem po polsku bez wahania… – jak to będzie po włosku? „La piu bella ragazza in citta”? – Pacino zmarszczył brwi.
— to jego książka?
— zbiór opowiadań.
— dziwne – odparł po chwili – wydawało mi się, że przeczytałem wszystkie książki Bukowskiego, wiersze też, ale tego nie znam…
tym razem to ja się zdziwiłem, a moje zdziwienie było podwójne, ponieważ po pierwsze sądziłem, że „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” stanowi kwintesencję prozatorskiej twórczości Bukowskiego, więc każdy kto czyta musi ją znać, a po drugie… naprawdę, Pacino nie wyglądał na takiego kto czyta, a tu „wiersze też”. jakże miło jest się czasem zdziwić :>
wkrótce doszliśmy do wniosku, że nieporozumienie spowodowali tłumacze.
— robią co chcą – mówię – tną, dodają, tytuły zmieniają.
— traduttore tradittore* – z powagą dorzucił Pacino, a dalej temat sam się potoczył. nie muszę chyba wyjaśniać, w którą stronę…
w ten sposób zbliżył nas Charles /Karol/ Bukowski, a ja /jestem o tym przekonany/ dzięki owemu: pijusowi, chojrakowi, nawróconemu alfonsowi, hazardziście, uczulonemu na pracę luzakowi /jak sam o sobie pisze w opowiadaniu „25 meneli”/ nie do wiary! ja dzięki niemu znalazłem pracę :> bo znałem go, a kto go zna, swój chłop :>
+
szukałem potem „Najpiękniejszej” po genueńskich księgarniach – chciałem pouczyć się z niej włoskiego, bo jak się z prawdziwymi chłopakami pracuje, trzeba znać odpowiednie słownictwo: dymanko, ruchanko, ciupcianie, na przykład, a tego w słowniku niet. nie wiem czemu. potem z człowieka się śmieją, bo na prawiczka wychodzi, gdy pyta co to mussa :>
nie znalazłem jej. okazało się, że opowiadania Bukowskiego są tam inaczej podzielone, tworzą kilka cieńszych tomików, dlatego Pacino nie znał „Najpiękniejszej”. ten zbiór wyszedł być może tylko w Polsce…
+
ok… zrobię to, chociaż trudno polecać owe pornograficzno-perwersyjne opowiadania. lektura ich ociera się chwilami o bolesne przeżycie. przede wszystkim uderza pozbawiona skrupułów szczerość, bezwstydny naturalizm, na szczęście przyprawiony humorem… Bukowski jest mistrzem słowa. posiada niesamowicie oszczędny i precyzyjny język. jego proza to swoisty minimalizm. można się uczyć na nim pisać… mimo obnażonej cielesności /wdzierającej się na pierwszy plan/ w opowiadaniach obecna jest metafizyka – czasem w jednym zdaniu, tuż przed ostatnią kropką /jak w „15 centymetrach”/ – w ten sposób Karol wskazuje wyjście z opisywanego „piekła” i to go usprawiedliwia, i być może dzięki temu trafił w księgarniach na półki z klasyką… uwaga na tytułowe opowiadanie, o cierpieniu z powodu wrodzonego piękna… i jeszcze „Antychryst” wariacja na temat czerwonego pajączka z „Biesów” Dostojewskiego. au! to naprawdę boli. polecam.

Charles Bukowski, NAJPIĘKNIEJSZA DZIEWCZYNA W MIEŚCIE, wydawnictwo: Noir Sur Blanc, przekład: Robert Sudół

* tłumacz to zdrajca