porta Soprana

Genova 1903

pocztówka z portu oraz kilka innych widoków „chwilowych” z tego samego okresu.


by powiększyć, kliknij w miniaturę
Genua ok. 1900 Genua ok.1900 Genua ok.1900
teraz jest inaczej: widok 1 widok 2 widok 3 i nie ma już Elizy…

mury Malapaga

fragment, na którym zobaczyć można starą Genuę. port w centrum był wtedy jeszcze prawdziwym portem, a nie jak dzisiaj tylko przystanią luksusowych jachtów i promów. fragment jest interesujący również ze względu na…
zwróć uwagę na pana w jasnej koszuli.

Get the Flash Player to see the wordTube Media Player.

„Le mura di Malapaga” reż. René Clément.
w rolach głównych: Jean Gabin, Isa Miranda i Vera Talchi.
film z 1949 roku, zdobywca Oscara za najlepszy film zagraniczny. zaprezentowany podczas trzeciej edycji Festiwalu w Cannes, zdobył pierwszą nagrodę za najlepszą reżyserię i najlepszą rolę kobiecą.

film w całości… to nieszczególnie skomplikowana /lecz niegłupia/ historyjka miłosna między uciekającym z Francji mordercą i sponiewieraną genuenką wychowującą samotnie córkę w zbombardowanym mieście. poza epizodem z Polakiem interesująca jeszcze jedna sytuacja: kiedy policja namierza Francuza, wszyscy w zrujnowanej kamienicy, gdzie mieszka i gdzie się ukrywa, odmawiają współpracy twierdząc w zaparte, że nigdy go nie widzieli, mimo że niektórym od początku się nie podobał… zachowanie tradycyjnie włoskie :> zwłaszcza wśród tych z południa. zbirom nigdy nikogo się nie wydaje, bo nad porządkiem i sprawiedliwością czuwa tzw. honorowa societa… dzisiaj to niezupełna prawda, bo owa societa, zwana potocznie mafią, straciła ostatnimi czasy swój honor.

kable

świętoszek

partyzantka

— buongiorno – odpowiedział jeden z nich. był niższy wzrostem od stojącego nieco z tyłu kolegi za to najpewniej wyższy od niego rangą. – zastaliśmy Salvatore Santino?
— kogo?
— Salvatore Santino.
— nie. nie znam. tutaj taki nie mieszka…
— mogę zobaczyć jego* dokumenty?
— tak, już, zaraz… – odwróciłem się i nie powiem, żebym nie miał chaosu w głowie. jaki Salvatore Santino? nazwisko niczym z „Ojca Chrzestnego”. to chyba podpucha, a ja mieszkam tu „po znajomości”… żeby tylko nie było jakiegoś problemu, putana miseria…
przeszukałem kieszenie płaszcza wiszącego na wieszaku i nie znalazłem nic poza zmiętymi sklepowymi paragonami.
— przepraszam, nie pamiętam gdzie je położyłem, muszę się rozejrzeć – a czując że może mnie zdradzać akcent, a zarazem uprzedzając nieuchronne dodałem – jestem Polakiem.
stojący w progu karabinierzy przyjęli tę informację bez widocznej reakcji.
— gdzieś tu powinny być – powiedziałem zaniepokojony, bo po akcji z kluczami… to niemożliwe, żeby teraz zniknęły dokumenty, chociaż podobno takie rzeczy chodzą parami, jak ci dwaj…
— a to? – odezwał się ten niższy wzrostem wskazując portfel leżący na szafce na buty.
— o! – uśmiechnąłem się w podzięce i wyjąłem z niego dowód. podałem mu go.
karabinier obejrzał dokładnie z obu stron moją plastikową kartę tożsamości, przekazał ją stojącemu z tyłu koledze i otworzył notes.
— Polak. dobrze… pozwoli że będę notował.
— ależ proszę…
— allora, mieszka tutaj sam? – zapytał.
— nie. w tej chwili jestem sam, ale tak w ogóle to… mieszkam z jednym marynarzem, Rumunem, i z Amerykaninem… tyle że obaj tymczasowo wyjechali.
— a Salvatore Santino?
— mówiłem. nie znam go… może mieszkał tu przede mną?
— a od kiedy mieszka?
— jakieś pół roku.
— bn-j-mn l-zr, pół ro-ku – sylabizował wpisując słowa w odpowiednie rubryczki /jego kolega równolegle dyktował mu moje dane/.
— jest tu zameldowany?*
— nie… ale właśnie miałem się tym zająć – skłamałem, co chyba nie uszło jego uwadze, bo kolejne pytanie było jak podpowiedziane.
— a co robi?
— co robię? – powtórzyłem i… – tak w ogóle? no… żyję.
karabinier podniósł wzrok znad kartki i spojrzał mi łagodnie w oczy, za to jego wyższy, niższy stopniem kolega „dosłownie” mnie spiorunował… coglione do kwadratu. na takie okazje powinienem mieć przygotowane odpowiedzi, bo ogólniki typu „żyję” brzmią zanadto podejrzanie, więc jeżeli nie umiesz kłamać, lepiej nie kombinować… a teraz? nawet jeśli im powiem prawdę, no, niecałą prawdę, gotowi nie uwierzyć…
okej, w takim razie „polecę po bandzie” i wyznam, że jestem agentem :> i że pracuję dla… mossadu.
już nabrałem powietrza, gdy wtem oczekujący odpowiedzi karabinier niespodziewanie mi pomógł. prawdopodobnie rozbroiło go demaskujące mnie milczenie :>
— a więc co robi? – powtórzył i sugestywnie dodał – studiuje?
— tak. studiuję – odetchnąłem.
— stu-dent – zapisał w notesie.
— a co studiuje? – tym razem zapytał ten drugi niższy rangą, który dotąd zasadniczo tylko obserwował.
— filozofię – odpowiedziałem odruchowo na co on skinął głową co najmniej jakby był doktorem starej mateczki wszech nauk.
— bene – odezwał się z kolei ten pierwszy zamykając notes i dając znak koledze, by oddał mi dowód.
podziękowałem.
— jeszcze jedno – wyższy rangą dodał na odchodnym – gdyby pojawił się tu Salvatore Santino proszę mu przekazać, że go szukamy i że powinien zgłosić się na komendę. dla własnego DOBRA. capito?*
— jasne, jeśli tylko się pojawi…
zamknąłem drzwi. w kuchni rozgwizdał się czajnik. cdn.

* tutaj /i dalej/ chodzi o mnie. w języku włoskim trzecia osoba jest oficjalną formą grzecznościową.
* zameldowanie można otrzymać tylko, gdy pobyt jest w pełni
legalny, a więc jego brak sugeruje…
* zrozumiano?

plac z.

szakaliki

partyzantka

— lepiej z domu nie wychodzić albo przynajmniej ust nie otwierać, by ludzi nie straszyć…
— no ale co im dokładnie powiedziałeś?
— „cześć dziewczyny… słyszę, że mówicie po polsku”…
— i uciekły?
— wystraszyły się i uciekły. sprzedawca parasoli wziął mnie za zbira, a one chyba za sutenera :> widocznie mam gębę. robię wrażenie :>
— może powinieneś poszukać zajęcia wśród „…brzydkich i złych” :> – Abbi podsumował to, co dzisiaj mi się przydarzyło… a przydarzyło mi się, że usiadłem na placu Bankowym, przy via san Luca, usiadłem na murku w słońcu, żeby popatrzeć na ludzi i skręcić papieroska. a kiedy sięgnąłem po zapalniczkę, by go przypalić, tuż przede mną zatrzymały się dwie dziewczyny wpatrzone w plan miasta.
— chyba jesteśmy tutaj – mówi jedna do drugiej, po polsku…
zagubione turystki, myślę, więc odzywam się z uśmiechem: hej dziewczyny, a one normalnie się wystraszyły… rozumiem: jadąc na wycieczkę do Genui nie spodziewasz się spotkać kogoś kto odzywa się do ciebie znienacka po polsku, ale żeby aż tak?
— co tu robisz? – pyta druga po rozmrażającej krew w żyłach chwili.
— biorę słońce – odpowiadam i słyszę, że coś nie gra…
— opalasz się… – poprawia mnie ta bardziej wystraszona.
fakt. po polsku brać można kąpiel w wannie, a w słońcu rodacy raczej się opalają :> więc sorry – mówię – języki mi się w głowie pierdolą, hybrydę rodzą…
— i co?
— i uciekły, a mogłem im pokazać drogę :> poczekaj. wyjdę z tobą… bo widzisz, myślę, że za dużo siedzę w domu i stąd ta moja gęba jakaś taka… „niezdrowa”. muszę się kapeczkę zresocjalizować :> pójdę do Morettiego, napiję się piwa.
— resocjalizować? do Morettiego?:> przecież to najgorsza knajpa w mieście.
— ale piwo jest najtańsze.
— uważaj tam na Marokańczyków. ci z Morettiego to hassasyni.*
— nie boję się. oni „haszasyni” a ja „zbir”. kto tu powinien czuć większy respekt :>
odprowadziłem Abbiego na przystanek. pojechał do domu a ja ruszyłem w stronę „najgorszego lokalu w mieście”. wtorek, godzina dwudziesta pierwsza. w taki dzień i o tej porze na san Bernardo pusto. lecz przed Morettim widzę kilka osób… oczywiście, samych „marokańskich assasynów” :> …nie, nie nazywałbym ich tak mocno, Abbi jest z południa, więc przesadza jak każdy z południa. oni to co najwyżej takie zadziorne miejskie szakaliki.
podszedłem i przez oszklone drzwi zajrzałem do środka. nikogo, prócz jednego Francuza matematyka. poznałem go jakiś miesiąc temu. był kompletnie pijany i przy tym strasznie namolny, tłumaczył się wtedy bełkocząc, że to jego ostatni tydzień w Genui, że wyjeżdża :> i co? i widzę, że znowu pije w Morettim… skądś to znam. chyba z Pięknego Psa :>
— kolego? – zaczepia mnie jeden z obstawiających wejście Marokańczyków.
— tak?
— nie masz może jakichś drobnych?
— drobnych? no nie wiem. sprawdzę – odpowiadam i wyjmuję portfel. tutaj często ci z Afryki proszą na ulicy o pieniądze. i zazwyczaj daję, bo nie chcę wyglądać jak ten „chuj z kasą”. już i tak moja gęba jest wystarczająco… więc czemu by nie podnieść sobie reputacji, zwłaszcza, że grzecznie prosi, nie tak jak czarni czarni :> oni są najgorsi w tej branży, w sensie najlepsi :> potrafią tak bajerować, że za głupi prezencik, zawsze wciskają do ręki jakiś afrykański koralik albo kolorową wstążeczkę, potrafią wyciągnąć nawet 20 euro!
ostatnio, w ten sposób „straciłem” dychę. zatrzymał mnie taki jeden „czarny sęp” pod księgarnią, a jak cię zatrzyma to musisz wyjąć portfel i dać cokolwiek, żeby skończył prawić komplementy :> był b. sympatyczny i poprawił mi humor. chciałem mu za to dać piątkę, lecz miałem tylko dychę, więc mówię: dycha to za dużo i czekam aż mi wyda resztę, a on grzebiąc w torbie mówi: dam ci, dam… i dał mi: słonika z terakoty.
— pomaga w miłości – mówi – postaw go obok łóżka, a zobaczysz, twoja kobieta będzie mdleć z rozkoszy.
— tylko trzeba by ją najpierw do tego łóżka zaciągnąć :>
— a co? – zdziwiony – taki the best przystojniak w mieście ma z tym problemy?
— nie, wcale. żartowałem – mówię i już nie czekam na resztę, bo jeszcze miałby coś na to, oczywiście za pewną dopłatą :> dalej + marokański bonus »

* słowo assasyn pochodzi od haszysz