w pogoni za m.

exegi monumentum

powinienem skończyć BAR DO ŻYCIA, zamiast tego piszę do ciebie list, braciszku.
+
dzisiaj rano… późno już było, popołudniu, lecz dopiero wstałem i po drożdżówkę wyszedłem, na śniadanie do kawy… na placu targowym, pod budką z pieczywem natknąłem się na Janka, filozofa. zachechotał na mój widok.
— wyglądasz jakbyś miał ciężką noc.
— wiem – odparłem, bo spojrzałem w lustro nim wyszedłem. spuchnięty jestem jak ziemniak. mam słabą wątrobę i kiedy popiję i popalę, puchnę. i wyglądam przez następne dni jakbym miał ciężką noc… tak. kolejna ciężka. chciałbym nie budzić się i niech mi się śni… że wygrywam 44 tysiące, i kończy się wreszcie mój kryzys… chciałbym się nie budzić, mam ku temu sposobność, w łóżku spędzam po pół doby. lecz by się nie budzić, trzeba wpierw zasnąć. a ja przewracam się z boku na bok, i myślę, i mętlik mam w głowie, a kiedy wreszcie w letarg wpadnę wyrywają mnie z niego kroki sąsiadek zbiegających po schodach w szpilkach… pośpieszny rytm stopni i nawrotów na półpiętrach, a trzaśnięcie drzwiami przypomina bezwzględnie o pracy, której nie mam, którą zaniedbuję, braciszku…
+
szwendam się po mieście w przyciemnionych okularach, by ukryć niewyspanie i niestrawione promile w oczach. szwendam się głodny: chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj jako i my… naszym winowajcom – modlę się i nie mogę już patrzeć na cały ten zgiełk i tłum, w którym od czasu do czasu…
parka znajomków. w Zwisie. kawę piją w przerwie w zajęciach.
— natomiast ja – mówię im – nie mam zajęć. pożytku ze mnie żadnego przyrostu świata tego naszego zachodniego :>

zastanawiałem się w nocy w malignie nad wskaźnikiem przyrostu, brutto netto i w ogóle… nad pracą w pocie. nad twórczością, która jest sensem istn… miałem zostać w tym temacie doktorem, lecz umarł mi promotor, wiesz o tym braciszku. może spotkałeś go gdzieś tam w zaświatach? jak Aleksander jedno oko ma niebieskie a drugie zielone i sumiastego wąsa… pisałem z twórczości. z Bierdiajewa, z szalonego ruskiego filozofa-gnostyka. od niego uczyłem się i przejąłem wiele. przekonał mnie? zawsze czułem, że tak właśnie jest: PRZEDE WSZYSTKIM NIE NALEŻY ŚMIECIĆ. żyć tak by jak najmniej zostawiać po sobie śladów. zacierać je. zacierać dłonie na mrozie :>
+
nie pamiętam w całości tego wiersza, był użyty jako motto w pewnej książce… brzmiało mniej więcej tak:

…niech za trumną moją nikt nie kroczy
i niech nie sadzą kwiatów na mym grobie,
i niech wszyscy o mnie zapomną.
taka moja ostatnia wola.

autorem owego epitafium był Tomas Hardy. dzisiaj lub wczoraj trafiłem na jego parafrazę w „Zapomnianym świetle” Jakuba Demla. dostałem tę książkę od Pawełki Z. dała mi ją na zimę w Wenecji… nie mogąc zasnąć przeglądałem ją przypadkiem ponownie. i trafiłem. na wstrząsające.
posłuchaj.
w ten sposób zakończę.

pan, drogi panie B.M.P, myśli może, iż mam jakąś władzę i że może życzę sobie jeszcze czegoś na świecie, proszę więc przyjąć do wiadomości, że nie mam najmniejszej władzy i że absolutnie niczego już sobie na tym świecie nie życzę. pragnę jedynie, aby nikt do mnie nie przychodził, aby nikt mnie nie odwiedzał, aby nikt do mnie nie pisał, żeby cały świat dał mi święty spokój, a jeśli mimo to ktoś mnie kocha, żeby tę miłość zachował dla siebie, a mnie przysyłał tylko pieniądze.

to jest głęboka myśl. pewni gnostycy uczynili z niej zasadę: by uwolnić się z tego świata, by uwolnić się z przekleństwa narodzin i umierania, by uwolnić się z kręgu wiecznego powrotu cierpienia, należy żyć tak, by nie pozostawić śladu. i wtedy można stąd zniknąć. dlatego błędem jest budowa pomników, największym, takich trwalszych niż ze spiżu…
+
niech przyśni mi się znowu wygrana. przynajmniej cztery tysiące.
hough

_

na rowerze w Giebułtowie… tyle dokonałem dla kondycji, bo w zdrowym ciele… w drodze powrotnej omal nie najechałem na ogon wygrzewającemu się na asfalcie zaskrońcowi… omal. jesień.

anielskie serce

nie wzywaj Go. nie przyjdzie

czego dotyczył tamten odcinek Kroniki Filmowej? nie pamiętam. był rok 1987.
+
w zeszły piątek z gazety lokalnej dowiedziałem się, że do kina wchodzi nowy film pod tytułem: Harry Angel. film niby „dla dorosłych” przeczytałem krótką zajawkę. coś mnie tknęło: ja chcę, ja muszę, co z tego że od 18-tu, nie takie rzeczy się robiło…
namówiłem siostrę, by poszła ze mną i kupiła mi bilet. ona w tym roku skończy siedemnaście lat, więc nie powinna mieć problemu.
ile kosztował bilet? nie był tani. musiałem na niego uzbierać drobnych albo nawet zarżnąć wieprza :> teraz trzeba tylko przejść przez bramkę i… oby stała na niej ta młoda kasjerka, ona powinna mnie wpuścić. zresztą musi, przecież mam bilet.
kotara została odsłonięta, drzwi do stoją otworem. ludzie ruszyli się tworząc chaotyczną kolejkę. ustawiam się gdzieś pośrodku, siostra idzie za mną.
na bramce stoi ta na którą liczyłem, ta młoda. podchodzę do niej, a ona spogląda na mnie uważnie… lecz nic nie mówiąc oddziera kupon kontrolny i pozwala mi wejść. jaka radość! jaka ulga! szybko znajduję swój rząd i krzesło, i siadam. po chwili obok mnie siada siostra.
zgasło światło i ponad głowami widzów zaterkotał projektor… ach to były czasy: czasy bez krzykliwych reklam, bez popkornu i koka-koli… w skrzeczących głośnikach zabrzmiały fanfary kroniki filmowej i na ekranie ukazał się czarno biały materiał o… zawsze o czymś był, o jakimś nowym osiągnięciu polskiej myśli technicznej albo…
— a ty chłopcze ile masz lat? – wyrwało mnie pytanie postawione tuż nad mym uchem. odwracam się i truchleję na widok upiornego zarysu postaci…
to była kierowniczka kina. nie czekając odpowiedzi wyciągnęła mnie za ramię z fotela i wyprowadziła do przedsionka. zamknęła drzwi i…
— kto ci kupił bilet? – zapytała niemiło. wrednie.
nie odpowiedziałem, nie chciałem wsypać siostry.
— z kim jesteś?
nie chciałem sypać… nie udało mi się odzyskać pieniędzy za bilet.
czekałem na siostrę przed kinem. razem mieliśmy wracać. kiedy wyszła, nie chciała mi opowiedzieć… z trudem wyciągnąłem z niej tylko, pamiętam, powiedziała tylko o krwi, o krwi która lała się na nich, z nieba…

tak skończyła się pierwsza próba spotkania Harolda Anioła, próba sprzed 20 lat… „Harry Angel” w oryginale „Angel Heart”… zapamiętałem ten film, mimo że go nie widziałem.
+
po raz drugi z „zakazanym Aniołem” zetknąłem się dziesięć lat później podczas omawiania, przedstawiania znajomemu, początkującemu reżyserowi, mego pomysłu na film. chłopak był zapalony. szukał czegoś, dobrej nowej historii, którą mógłby zrealizować, więc również będąc pełnym dobrych chęci, zabrałem się za pobieżne zapoznanie go z pomysłem – miała to być historia dochodzenia do prawdy o pewnym człowieku, o pewnym zagubionym z powodu… nad-u-życia? w trakcie śledztwa miało wyjść na jaw, że poszukujący jest… poszukiwanym. liczyłem że będzie to tak zwana zawrotna puenta :> i co? nie udało mi się nawet do niej dotrzeć, ponieważ w trakcie prezentacji, początkujący reżyser zmarszczył brwi i zawiedziony podsumował: znaczy… jak Harry Angel? widziałeś ten film…
— …widziałem – skłamałem nie mogąc inaczej.
+
minęło kolejne dziesięć lat i już nie muszę kłamać :> wreszcie zobaczyłem ten diabelski film – był dołączony do Gazety W.
+
dobry film potrafię oglądać wielokrotnie. robię to najczęściej na katzu. kładę się na kanapie i włączam po raz kolejny na przykład „Czas Apokalipsy” Coppoli albo „Angel Heart”, któ®y trzymam od niedawna wśród tych najlepszych, najpewniejszych… znam go już na pamięć, nie muszę patrzeć, wystarczy, że leżąc tyłem do ekranu słyszę burzę w Luizjanie… Harry jest na tropie. szuka Jonatana Lieblinga… właśnie spotkał Epifany. powiedziała mu, że Liebling był bardzo blisko prawdziwego zła… „Angel Heart” to film faustowski.
— CIAŁO JEST SŁABE… a w słabym ciele, słaba d? gdy brak mi sił, gdy się rozpadam, skłonny jestem…
przerywa mi telefon. dzwoni Maciek.
jak dusza? – pyta.
— dusza? wyobraź sobie – odpowiadam – że moja dusza nawet diabła nie rusza. właśnie chciałem mu ją sprzedać. wzywałem Go, a On nie przyszedł
.

supernatural

to jest trudny temat. w tej materii nie sposób dowodzić czegokolwiek ani przekonywać nie narażając się na śmieszność. mimo to spróbuję z myślą o kontynuacji /ten skok jest ważny dla wyjaśnienia twórczych popędów/.
+
nie trzeba być na dnie, wystarczy z lekka tonąć :> wtedy zrozumienie zagadnienia staje się prostsze. do tego koniecznie należy być szczerym i… już można wykonać pewne doświadczenie. usiąść wygodnie w miejscu bezpiecznym, tak by nikt nie przeszkadzał, rozluźnić się, odetchnąć i… zawołać: przyjdź! czekam. nie bój się, nikomu nie powiem, że jesteś. chcę tylko wiedzieć. jeżeli to prawda, jak o Tobie niektórzy twierdzą, że jesteś wszechmogący, że potrafisz przyjmować postać anioła światłości, nie powinno to stanowić dla Ciebie żadnego problemu… nie musisz pojawiać się osobiście, podobno mogło by to mnie zabić, więc daj mi po prostu znak obecności. wyraźny, bym nie wątpił. tylko tyle. proszę…
…proszę wykonać doświadczenie :> mówię poważnie. ja wykonałem: wzywałem, błagałem, zaklinałem, byłem w tym naprawdę szczerzy i NIC. pozostałem sam tak jak byłem.
przyjmuję z pokorą drwinę „niewierzących” traktując ją jako pochwałę głupoty. dziękuję. spróbujcie mnie jednak zrozumieć. bez realnie istniejącego wymiaru duchowego pozostaje tylko ciało i prokreacja, twórczość jest rakiem. dlatego zgadzam się na zakład Pascala a test biorę za fakt obowiązujący…
fakt ciszy i milczenia przez „wierzących” podważany będzie z innej strony. przyjmuję ich uzasadnione obiekcje: że tak nie można, że trzeba wiary, i robię to z równą pokorą. nie zmieniam jednak zdania. mam takie prawo, bo jestem jak Tomasz niedowiarek, który póki nie wetknął palca w ranę… na tej podstawie zaproponowany przeze mnie test w sprawie uznaję za dowód wystarczający. jest to dowód na nieobecność, jest to dowód bezpieczny, pascalowski, ponieważ tak naprawdę niczego nie dowodzi :> test jest tylko subiektywnym sprawdzianem wymagającym interpretacji: nie zjawił się więc 1). nie ma Go, nie istnieje 2). jest, ale z nieznanych powodów nie może przyjść 3). jest i nie przychodzi, bo ma to gdzieś… – te trzy wnioski są równoprawne :> rozwiązanie dylematu wymaga skoku w wiarę, czyli uprzedniej zgody na określone paradygmaty.
+
za pomocą przedstawionego testu można uzasadniać tylko własne przekonania. dowód egzystencjalny ma tę przewagę nad każdym innym dowodem /na istnienie lub nieistnienie Supernatural Power/, że nie warto go obalać :> bo jest subiektywny.
+
lubię subiektywne dowody na ISTN. jest ich całe spektrum i stanowić mogą szerokie pole zainteresowań :> prywatnie preferuję, najmocniej docierają do mnie te z „urwanego filmu”, to jest: znajduję się w domu cały i zdrowy, mimo że nie pamiętam drogi powrotnej :>
o! przypomniałem sobie właśnie jeden podobny, voilà.

wzywasz prosisz zaklinasz i NIC póki sam się nie ruszysz

…a więc nie przyszedł. nie zjawił się, a chciałem mu sprzedać duszę :>
+
aż tu nagle, niezupełnie przypadkiem, przy okazji nie pamiętam jakiej :> wpadł mi w ręce apokryficzny, mit waletyniański. przedstawiał fragmentaryczny obraz stworzenia, urywek boskiej prahistorii od chwili upadku Sofii Mądrości Bożej, aż po „upadek” człowieka i brzmiał mniej więcej tak.
…na skutek grzechu /odwrócenia od Boskiej Jedni/ Sofia Ladacznica poczęła: demiurga, stwórcę świata /niech nosi imię Jaldabaoth/ oraz jego brata bliźniaka /nazwijmy go Luis Cypher/.
Jaldabaoth był bogiem gwałtownym, był energicznym działaniem, czynem, zaś Luis jego przeciwieństwem, słabowitym, wrażliwym, skupionym myśleniem. z tego powodu już w łonie matki doszło między braćmi do konfliktu, Jaldabaoth, bóg zazdrosny, odebrał Luisowi „zabawki”, w efekcie Sofia, po długiej i burzliwej ciąży urodziła dwa potworki: jeden syn miał cztery ręce i cztery nogi, a drugi nie miał ich wcale.
Jaldabaoth natychmiast zabrał się do dzieła, miał czym tworzyć, przydały mu się ręce brata… i stworzył Bóg świat w sześć dni wieńcząc dzieło koroną: człowiekiem. dumny był Jaldabaoth z siebie tak bardzo, że siódmego dnia odpoczął i zaprosił swego brata, by go podziwiał.
Luis przyjrzał się i stwierdził: podoba mi się dzieło rąk… twych… bracie. doprawdy wielkim jesteś kreatorem. słysząc to Jaldabaoth zapłonął z pychą, a wtedy Luis sprytnie poprosił go o prezent: może to być roślinka. chciałbym mieć coś swojego bracie, na tym całym twoim świecie.
Jaldabaoth nie wyczuł podstępu i dał bratu jabłonkę. Luis zajął się nią troskliwie. pod jego opieką stała się drzewkiem poznania. kiedy obrodziła, Ewa zauważyła jej dorodne owoce. podeszła bliżej, wtedy Luis wplątany w gałęzie drzewka syknął jej do ucha: zjedz, a będziesz jak bogini znająca dobro i zło. zjedz i daj Adamowi…
w ten sposób Jaldabaoth stracił koronę swego stworzenia. wkrótce zorientował się, lecz było już za późno. wpadł w gniew i rozdeptał głowę węża a ten ukąsił go w piętę – Luis Cypher zginął, bo podzielił się z ludźmi światłem.
oficjalna wersja wydarzeń /Jaldabaoth próbował zatuszować zbrodnię/ nazywa owo światło piętnem grzechu pierworodnego. a mit walentyniański /który po swojemu powyżej przedstawiłem/ odpowiada między innymi na pytanie dlaczego bogowie milczą. po prostu: ludzie obdarzeni świadomością wzywają niewłaściwego boga, boga nie żyjącego, poświęconego w sprawie Luisa… natomiast Jaldabaoth? on nigdy w swej zapalczywości nie nauczył się słuchać, zresztą podobno również umarł. rozgłosił to Fryderyk Nietzsche :>
mit o boskich bliźniakach mówi co nieco także o naszym spadku, roli i obowiązku. po śmierci bogów, zwłaszcza Luisa, to my ludzie jesteśmy nosicielami światła… jakie piękne i jasne :> nieprawdaż?

statek Nimfa

na rowerze na bulwarach, w pobliżu przystani wodnej policji. na przeciwko klasztor Panienek Zwierzynieckich, w tle kopiec Kościuszki. na rzece statek Nimfa: wspomnienie tamtego lata i rejsu…

pewnego dnia Kiwi wspólnie z Jamnikiem wpadli na pomysł zorganizowania rejsu z Krakowa do Gdańska, rejsu na wzór i na pamiątkę kultowego filmu. wyprawa miała być artystyczna i słynna na całą Polskę, początek i koniec każdego etapu uświetniały by koncerty, pierwszy huczny oczywiście na przystani w Krakowie kolejny w Sandomierzu, Kazimierzu, Warszawie? …jeśli na całą Polskę to w Warszawie pewnie też. nieważne, ponieważ istotą projektu był sam rejs: spływ statkiem po Wiśle :> Nimfą, która miała zostać w tym celu obsadzona załogą. warunkiem uczestnictwa było… podporządkowanie się kapitanowi i „głupiemu KO-wcowi”; ewentualne transfery wśród zaokrętowanych przewidziane były tylko i wyłącznie na przestankach, pierwszy w Sandomierzu.
spodobał mi się pomysł, tym bardziej że od razu dostałem miejsce w pierwszym składzie – miałem na koncie własną skromną realizację podobnego przedsięwzięcia, a więc również doświadczenia /patrz galeria pod zdjęciem/.
niestety projekt Kiwiego i Jamnika nie wypalił. podobno z powodu niskiego stanu wody w Wiśle. szkoda, bo miało SIĘ DZIAĆ na statku: przede wszystkim nuda, ponadto nuDA i wreszcie NUDA, a na nudę rzecz jasna :> dla tych nadmiernie zanudzonych przewidziana była atrakcja: koło ratunkowe za burtą… tzw. ośla rundka.
+
stoję na kamiennym murze nabrzeżnym w pobliżu mostu, za którym wznosi się Wzgórze. Święte Wzgórze. poniżej, przede mną płynie rzeka, a trochę na lewo, obok przystani kajaków jest ławka. kiedyś o świcie obierałem tam pomarańcze; eteryczny zapach rozpuszczał się wolno w wilgotnym powietrzu, a ptaki prześcigały się w trelach, lecz czy ktokolwiek je słyszał?
stoję na krawędzi i tonąc wzrokiem w mętnej wodzie spostrzegam, że nie wiem, w którą stronę zmierza. pod prąd, czy z prądem sunącego po jej powierzchni statku?
Nimfa. patrzę na nią jak płynie dostojnie i myślę: tak, Kiwi. Kiwi…
spotkałem go w Psie przy barze. powiedział, że odwiedził moją bocznicę.
— w porządku – mówi – tylko bracie za dużo tam ciebie, rozumiesz… musisz to zmienić i bardziej ogólnie…
…ok, dzięki ci bracie za opinię, lecz wiedz: zastanawiałem się nad tą sprawą wcześniej. przemyśliwałem ją wszerz i wzdłuż, i zdecydowałem że taką przyjmę formę, że pisał będę w pierwszej osobie, co nie znaczy, że piszę wyłącznie o sobie.
literatura rządzi się swoimi prawami, pisanie w pierwszej osobie nie jest niczym nowym, ta forma przeszła już do klasyki :> a ja wybrałem ją, ponieważ… ją lubię, ponieważ cenię ją za to, że jest bezpośrednia i przekonująca… bo co mam pisać? że jakiś pan popłynął? albo że jeśli się nie uspokoi to wkrótce popłynie? nie. ja piszę, ŻE PŁYNĘ! chyba, że… płyniemy? :>

dubito ergo…

„albowiem gdzie panuje wiara, tam zawsze czyha zwątpienie”
Carl Gustaw Jung

zgodnie z powszechnym mniemaniem, wiara to afirmacja Absolutu albo siły nadnaturalnej, lub Istoty Najwyższej, Boga. w tym popularnym rozumieniu „wierzący” to człowiek uznający Boga, w przeciwieństwie do „niewierzącego”, czyli kogoś odrzucającego Jego istnienie. lecz niewielka doza krytyki wobec powyższego, wystarczy by spostrzec błąd. wiara jest pojęciem znacznie szerszym i nie wolno ograniczać jej do spraw Boga, czy innego Absolutu.
za przykład niech posłuży potoczne stwierdzenie: „nie uwierzę, póki nie zobaczę”. zdanie to wyraża wątpliwość co do faktów i żądanie dowodu naoczności… rzecz jasna zmysły mogą mylić, lecz problem ten zostaje odsunięty przez kogoś mówiącego: „…póki nie zobaczę” – oto archetypiczna postawa niewiernego Tomasza: „nie uwierzę, póki nie dotknę”… naiwne żądanie dowodu rozszerza kwestię wiary na empirię.
zdanie „póki nie zobaczę…”, prócz przenikania się wiary i wątpienia, ukazuje związek jaki zachodzi między parą tych pojęć a wiedzą. „nie uwierzysz”, lecz gdy „zobaczysz i dotkniesz”, gdy uzyskasz najprostszy, zmysłowy dowód, wtedy nie będziesz wierzył, będziesz już wiedział! pierwotna wiara przechodzi metamorfozę i staje się wiedzą. mamy podstawową /dla światopoglądu/ trójcę pojęć: wątpienie, wiara i wiedza.
akt wątpienia, zarówno dla wiary jak i wiedzy, zdaje się być niezbędny. obie wzmacnia, przy czym dwojako stanowiąc zarazem kryterium ich rozróżniania. w obrębie wiedzy wątpienie, nazwijmy je metodycznym, weryfikuje sądy i przekonania poprzez żądanie dyskursywnego dowodu opartego o prawa logiki i doświadczenia intersubiektywnego. wiara takiego dowodu nie potrzebuje, racjonalny dowód po prostu ją eliminuje. w ten sposób akt wątpienia metodycznego podwyższa jakość wiedzy, klaruje ją, wrzucając między „bajki” to, czego nie można dowieść. wątpienie metodyczne pomaga wyznaczyć granicę, której rozumowanie nie jest w stanie przekroczyć, określa obszar wiedzy i jej koniec będący początkiem tego, czego nie można dotknąć ni zobaczyć. lecz niezupełnie przyswojona metoda wątpienia może prowadzić do niebezpiecznych złudzeń.
każde mniemanie, sąd naiwny przyjęty bez odpowiedniego dowodu jest wiarą: „jeżeli nie zobaczę”… to znaczy: jeżeli nie wzniosę się balonem na odpowiednią wysokość, by dostrzec krzywiznę ziemi… okrągły globus nie jest dowodem. cały światopogląd naiwny sprowadza się do płytkiej wiary, która niewiele ma wspólnego z powszechnym znaczeniem tego słowa. wierzący to nie tylko człowiek uznający Boga – każdy lubi wierzyć we własne „widzimisię”. na tej podstawie można dowieść nieistnienia człowieka niewierzącego.
na polu wiary wątpienie nie traci swego znaczenia. pozostaje w konstytuującej mocy, jak w przypadku wiedzy, nabiera nawet siły sprawczej bowiem, prawdziwa wiara w wyższą rzeczywistość metafizyczną, w Istotę Najwyższą, dokonuje się dzięki przezwyciężaniu wątpienia /w przeciwieństwie do metodycznego nazwijmy je: permanentnym, gdyż jest błędem metody/. aby uwierzyć należy zwątpić we własne „widzimisię”, w tzw. rozum i w jego wątpienie: nie w jakiś fakt niemożliwy do wyjaśnienia, ale w cały rozum, który nie potrafi tego faktu wyjaśnić… wszelako „rozum” zdolny jest odeprzeć atak, po każdym, zwycięskim akcie wiary, po raz kolejny może zadać to samo pytanie: czyżby? permanentne wątpienie, a raczej jego nieustanne przełamywanie umacnia wiarę. także charakter wierzącego.
bez Wątpienia wiara by umarła.

skok w wiarę
termin Kierkegaarda w interpretacji Bierdiajewa