śmierć w Wenecji/de profundis

serenissima

zapachniały zefiry, brzękły potrójne liry, pierzchnęła tłuszcza,
serce alkoholowe ponieśli aniołowie na złotych bluszczach… » K.I.G.

dostałem esemesa, a w nim jedno słowo: WRACAJ. to był ostatni esemes jaki dotarł do mnie przed zablokowaniem telefonu. przyszedł z nieznanego numeru. nie zdążyłem odpowiedzieć, nie zdążyłem dowiedzieć się od kogo, bo Tadzio, polski młody i elokwentny chłopiec, którego poznałem na ognisku na Lido pożyczył ode mnie na chwilkę aparat. zapytał czy mam nokię. miałem nokię, więc podałem mu, sądząc że potrzebuje baterii, że jego telefon się rozładował, a on chce zadzwonić, do mamy na przykład… Tadzio rozmontował mi aparat, kombinował, zmieniał karty, aż wreszcie rzucił mi go w częściach i z pretensją rozpieszczonego bachora. kiedy złożyłem moją nokię do kupy, a nie było łatwo, bo piasek plaży wszędzie się wciskał, okazało się, że aby uruchomić telefon, muszę podać kod PUK.
— coś ty qrva zrobił! – warknąłem na Tadzia, lecz na niewiele się to zdało…

tak zaczęło się ognisko na plaży w Lido, na które popłynąłem razem z Leilą i Bertem. wysiedliśmy w porcie, a potem poszliśmy piechotą wzdłuż plaży. minęliśmy wszystkie hotele i płatne kąpieliska i po dalszych kilku kilometrach dotarliśmy na upatrzone z góry miejsce odludne, gdzie przy ognisku już trwała imprezka. wśród uczestników, znajomych Leili i Berta, krążyła rozpita butelka grappy, dwie puste leżały już obok kartonu, z którego wystawały następne, jeszcze obanderolowane szyjki… poważna sprawa i dobra grappa Julia. dobra grappa, dobra Julia :>
przywitałem się elegancko nie tylko z butelkami… najpierw podałem rękę pewnemu Grekowi, potem dwóm Niemcom. ukłoniłem się Szwedowi rozmawiającemu chyba z Francuzką, a dalej obrzuciłem wzrokiem miętoszącą się parkę nie wiem jakiej narodowości: ładne uda, niezły tors… wreszcie wpadłem na wspomnianego Polaka.
gdy zorientował się w moim pochodzeniu, zwrócił się do mnie z cieplutką manierą, od razu straciłem wątpliwości.
— jesteś artystą? – zapytał.
— cyklistą.
przyjrzał mi się uważniej.
— z bohemy?
— nie. z granicy Śląska i Moraw – zażartowałem z pytania. nie zrozumiał odpowiedzi.
— a ty? – zapytałem, by nie myślał, że go zlewam.
— jestem Polak mały i mam na imię Tadzio… – przedstawił się grzecznie, wątłym głosikiem.
— Polak Tadzio? na Lido? zajmujesz się uwodzeniem panów literatów? – wykrzyknąłem… chłopak zmieszał się. nie pamiętam co powiedział, na pewno zapytał mnie o telefon, a ja głupi mu dałem… trzeba było zawczasu się PUKnąć…

telefon.
piszę o telefonie, ponieważ to jego brak spowodował moje prawie dwutygodniowe milczenie…
absurdy, w rodzaju zablokowania karty SIM, potrafią wyprowadzić mnie z równowagi, jestem neurotykiem i zawsze w takich sytuacjach reaguję niewspółmiernie, i zazwyczaj niespecyficznie. być może z tego samego powodu, lecz w innych okolicznościach, wpadłbym w długotrwałą i twórczą euforię, niestety duszna Wenecja podczas biennale, nieustabilizowany tryb dobowy, nadmiar alkoholu, papierosów, marihuany, do tego niespodziewana ekstaza i…
dostałem esemesa. ktoś najwyraźniej przeczuł sprawę i zanim nastąpiło tąpnięcie zdążył mi wysłać: WRACAJ… więc wracam. wracam powoli do życia. wracam do porzuconej przed prawie dwoma tygodniami narracji. nie jest łatwo… to co się stało na Lido i w konsekwencji potem w Wenecji zmiażdżyło mnie… boli mnie ciało i dusza. głowę co chwila przeszywa nieznośny ból, jakby od wbijanej w ciemię szpili. a doktor Kaligari wysłał mnie w celu poratowania… właśnie.
gdyby nie ten cholerny telefon, gdybym mógł spokojnie pogadać z doktorem, usłyszeć kojący głos wielebnego psychiatry, pewnie ostatnie dni potoczyły by się inaczej. pewnie szybciej wróciłbym do formy albo wcale bym jej nie stracił… dlatego proszę osobę, która wysłała mi ostatniego esemesa /jeżeli czyta te słowa/ proszę o pilny kontakt z doktorem Kaligari /czuję, że masz z nim związek siostro, bracie/. proszę przekaż panu K. że oczekuję jego interwencji. niech znajdzie ten cholerny PUK, niech odblokuje mi w centrali telefon i do mnie natychmiast zadzwoni.
de profundis clamo a te, doktorze!

Leila & Julia

serenissima

…tymczasem zajmę się opisem zjawisk poprzedzających tąpnięcie i w konsekwencji moje obecne zagubienie…
towarzystwo przy ognisku było nieźle rozochocone. co chwilę odbywały się jakieś dzikie harce po plaży, wokół ognia i po wodzie… znajomi londyńskiej parki upili się, upalili i dawali czadu. nie szukałem z nimi bliższego kontaktu, zmęczony byłem? siedziałem z Leilą. Bert i Tadzio co rusz zrywali się, by po chwili do nas wrócić na głębszego. popijaliśmy z gwintu Julię… rozmawialiśmy.
— co ci się najbardziej dzisiaj podobało w Ogrodach?
— chyba czeski projekt.
— hala sportowa z wiszącym po środku Chrystusem?
— dokładnie. lekki atleta na kółkach gimnastycznych w pozycji ukrzyżowanego. mięśnie zdają się drżeć pod ciężarem grzechów… a potem nagła iluminacja zalewa widownię, a z megafonów roznoszą się echa stadionów: ahoj jojojoj! i to było dobre…
— a mi podobało się rosyjskie wielkoformatowe malarstwo figuratywne.
— nie widziałem.
— a brytyjski pawilon?
— nie wszedłem… bo rozdawali gadżety i załapałem się na torbę – pokazałem Leili siatkę /reklamówkę/ z porządnym nadrukiem.
— a Niemcy? – zapytała.
— u Niemców można było umrzeć od chemicznych oparów, tyle pamiętam.
— tak w ogóle to chyba niewiele widziałeś?
— wystarczająco – łyknąłem z gwintu Julii – zresztą nie da się wszystkiego zobaczyć… za dużo tego. po co zaśmiecać sobie głowę. lepiej skupić się na kilku rzeczach. poza tym dzieła artystyczne nie są najważniejsze. to tylko lepsze lub gorsze wytwory. ważna jest twórczość, akt twórczy. to co po nim pozostaje tzw. dzieło, przyczynia się tylko do zagracenia kurczącej się przestrzeni życiowej. spójrz na Wenecję i na biennale, spójrz jak tu ciasno… – golnąłem sobie grappy. Leila słuchała moich „wywodów” z zaskakującą uwagą.

— mam bloga – ciągnąłem dalej – na którym dokumentuję wyprawę. piszę jak przyjechałem tu na rowerze i jak się włóczę; w ten sposób twórczo odnoszę się do rzeczywistości. w całej tej robocie najważniejsze jest właśnie to: twórcza interpretacja. nie blog sam w sobie, lecz to, że go robię. kapiszi? golnij sobie – podałem Leili Julię. łyknęła i oddała mi flaszkę… rozejrzałem się.
Tadzio z Bertem pobiegli przed chwilą do morza, zrzucili na brzegu ubrania i na golasa weszli do wody – patrz – pokazałem Leili scenkę, nie zrobiła na niej wrażenia.
Adriatyk przy weneckim Lido to płytkie bajorko. by się zanurzyć, trzeba wejść w głąb morza na jakieś dwieście metrów. trudno w takich warunkach pływać, z pewnością łatwiej jest pobrykać, tak jak robili to Bert i Tadzio, biegali za sobą, chlapali się nawzajem, zabawnie im pyrtki przy tym podskakiwały.
— wiesz, że Tadzio to pedzio? – zapytałem.
— Bert lubi czasem chłopców – odpowiedziała.
ach te gorzkie gody – pomyślałem i wróciłem do tematu twórczości.
— jedni budują sobie pomniki z granitu, inni trwalsze niż ze spiżu, a przecież i tak każdy nagi stąd odejdzie… – wskazałem butelką gołego Tadzia. – miałem niedawno wypadek. awaria serwera, która spowodowała, że na kilka dni mój blog zniknął. przestał istnieć. potem wgrali backupy, ale sprzed dziewięciu dni… tych dziewięciu dni nigdzie nie zasejwowałem. i już ich nie ma… to wydarzenie uzmysłowiło mi, że jeśli coś się stanie, jeśli na przykład z nagła umrę, moje wycackane internetowe dzieło, które tworzę i na którym natenczas bardzo mi zależy, po prostu przestanie istnieć. zniknie z sieci wraz z końcem serwerowego abonamentu. i nikt nie będzie tego w stanie zmienić, bo nie zna kodów dostępu… rozumiesz? nie pozostanie ślad… trochę mnie to przeraża, bo jestem zadufanym egoistą uważającym siebie za pępek świata, ale tylko trochę… – dopiłem Julię i sięgnąłem po następną, ostatnią butelkę. Leila słuchała mnie wodząc wzrokiem za szalejącym w wodzie Bertem. przez cichnący wokół ogniska gwar dobiegał nas chichot Tadzia.
towarzystwo powoli, jakby od niechcenia, zaczęło się zbierać, bo… zapomniałem powiedzieć, że już od jakiegoś czasu na niebie jęły się zbierać chmury: burzowe cumulonimbusy. ładne, granatowo-szare coraz bardziej sine niosły nadzieję na deszcz i na przynajmniej chwilowe oczyszczenie parnej weneckiej atmosfery.
— chcesz jeszcze łyka? – zapytałem zapatrzoną w morze Leilę.
— chyba cię rozumiem – odpowiedziała i oddała mi butelkę. – też mam z tym do czynienia. robię filmy i puszczam je w YouTubie, anonimowo, chyba z tego samego powodu… za dużo wszędzie rzeczy i za dużo nazwisk.
— dokładnie. dlatego à propos biennale, bardziej interesuje mnie nie to co się tu wystawia ani artyści na piedestałach, bo oni są już udokumentowani i sklasyfikowani… ciekawsza jest atmosfera panująca wokół, tworzona przez anonimowych ludzi zjeżdżających się tu z całego świata… na pewno większość z nich to banalni konsumenci sztuki, ale są też tacy jak ty i ja…

siedzieliśmy na przeciw siebie. ognisko dogasało. w gromadzących się nad naszymi głowami cumulonimbusach zaczęło z cicha pogrzmiewać. po płytkim morzu ciągnęły się krzyki Tadzia; co ten Bert próbuje z nim zrobić? utopić? golnąłem jeszcze łyka Julii. Leila nie spuszczała ze mnie wzroku.
— wiesz… – zawiesiła głos – …podnieca mnie to co mówisz.
— co?? – najpewniej wytrzeszczyłem oczy, bo nie spodziewałem się takiego zwrotu…
— jak to cię podnieca?
— normalnie. gdybym nosiła majtki, miałabym w nich mokro – uśmiechnęła się i uniosła zmarszczoną między nogami kieckę. ale numer! Leila najzwyczajniej w świecie pokazała mi swój brak bielizny. co za wyluzowana parka – pomyślałem zagapiony na jej oblepioną piaskiem muszelkę – ten tam goły z Tadziem, a ta tu ze mną… zaśmiałem się nerwowo i golnąłem grappy dla otrzeźwienia…
+
nagle lunęło z nieba jak z cebra. przetrzebione przy ognisku towarzystwo w popłochu porwało swe rzeczy i rzuciło się biegiem w stronę lasu. Bert i Tadzio zwinęli rozrzucone na plaży ciuchy i tak jak byli pobiegli na golasa… nie wiem, jak to się stało, że ich zgubiliśmy. Leila wybrała kierunek wzdłuż plaży, myślałem, że wie dokąd biegnie. może straciła orientację albo sobie to obmyśliła? przez chwilę zdawało mi się, że ktoś jeszcze za nami dyszy i sapie, lecz w pewnym momencie w szumie ulewy nikogo już nie słyszałem… zerknąłem za siebie i spostrzegłem tylko pustą po horyzont plażę w strugach deszczu.
— ale pięknie! – krzyknąłem na Leilę i wtedy nie wiem kto pierwszy potknął się i upadł, może ja padając złapałem ją za stopę albo ona upadła prosto pode mnie? nie wiem. nie wiem, kto z kogo pierwszy zaczął ściągać przemoczone ubrania, i nie wiem, kto kogo wtedy na plaży zgwałcił. a może wcale to nie był gwałt, tylko pieprzne sado-maso we wszędobylskim piasku? nie, nie, nie… sądzę, że było to coś więcej, bo w ekstazie wyraźnie drgnęła pod nami ziemia. to nie był piorun, to było to.
potem już nam się nie spieszyło. wróciliśmy spacerkiem w ustającym deszczu. cali wytarzani w piasku.
Bert czekał na przystanku. ubrany i bez Tadzia. obrzucił nas chłodnym wzrokiem i nie odezwał się ani słowem. był wściekły.
— przejdzie mu… – szepnęła mi na ucho Leila, kiedy wsiadaliśmy na płynący do Wenecji autobus.

latte di mandorla

serenissima

wysiedliśmy przy san Marco. nie wiedziałem, co mam robić: pójść do Krenciszka zaparkowanego przy wejściu do Ogrodów? albo…
— chodź z nami – przekonała mnie Leila – pokażę ci mój najnowszy filmik…
spojrzałem na Berta, który nie oglądając się ruszył przed siebie przez plac.
— no dobrze. a co potem?
— mamy duże mieszkanie. możesz przenocować. zresztą zobaczysz.
+
mieszkanie znajdowało się przy Strada Nuova, jak zwykle trzeba było trochę pobłądzić zanim do niego dotarliśmy. w drodze Leila zaczepiła dąsającego się Berta, pogadali na osobności i natychmiast zrobiło się lżej… niewątpliwie w całym zamieszaniu kluczową rolę odegrała burza :> no i w oczyszczeniu zawiesistej atmosfery przecież też… potwierdził to jeden z poznanych przy ognisku Niemców.
— nareszcie można zdrowo odetchnąć – przywitał nas we drzwiach.

wynajęte na czas biennale mieszkanie urządzone było na poddaszu eleganckiej kamienicy na skrzyżowaniu ciasnych zaułków. wcisnęliśmy się do środka; w istocie miejsca było sporo, kilka pokoi, rozległa kuchnia, lecz na pewno nie dla tylu osób. w mieszkaniu panował dosłowny full. poznane przy ognisku osoby stanowiły zaledwie niewielką część zgromadzonej na poddaszu ferajny, co sprawiło, że z trudem odnajdywałem się w zatłoczonej sytuacji. przeganiany z kąta w kąt niebacznie usiadłem na jednej z karimat u wejścia… stało się to jednakowoż dopiero, gdy znajomi poszli już spać. wcześniej obejrzałem w kompie Leili jej zapowiedziany film /szkoda, że nie ma go w necie, załączyłbym linka/.
filmik Leili był klipem do piosenki „Lili Marlen” :> też zrobiłem klip do tego utworu, stąd słysząc pierwsze takty melodii wlepiłem wzrok w ekran i zamarłem… a na monitorze w rytm piosenki przesuwały się kolorowe światełka, wyłaniały się i znikały jednostajnie kreśląc ten sam zakrzywiony łuk. utwór i klip nabierał tempa, równocześnie nastąpił powolny, skoordynowany z muzyką odjazd kamery, aż spostrzegłem, że światełka to festynowe żarówki na dziwnej karuzeli, o połamanych ramionach? – pomyślałem, lecz kamera nadal cofając się ukazała w końcu szeroki plan i wtedy zobaczyłem całość. to była przystrojona, weselnie iluminowana wirująca swastyka. Zarah Leander przestała śpiewać. koniec klipu. odetchnąłem.
— Leila, to było dobre /niewątpliwie lepsze od mojego czeskiego holownika :>/.
— wiem o tym – ziewnęła, zamknęła swojego czarnego makintosza i powiedziała: idę spać. muszę Berta ud.obruchać…
słysząc coś takiego nie mogłem nie być złośliwy, postanowiłem jej dosolić.
— first rinse sand out from yourself or you will seize the engine – powiedziałem.
— so you… – odwróciła się i… – pick grains out from under the foreskin – nie pozostała mi dłużna.
— ach baby… /czyt. bejbi/ – mruknąłem patrząc jak zamyka za sobą drzwi.

…i wtedy nie mogąc znaleźć miejsca usiadłem w przejściu na karimacie… broń boże nie szukałem zwady, po prostu chciałem spocząć, a nie bardzo było gdzie usiąść. niestety karimata należała do pewnego Szwajcara. zjawił się wkrótce i stanął nade mną.
— to moje miejsce – rzekł zwięźle. na co ja bez niechęci odparłem nie wstając: bardzo mi miło, i przedstawiłem się: mesje Beniowski z Polski – tego tylko brakowało.
nie pamiętam dokładnie sekwencji wypowiedzi, już na ognisku byłem wcięty, a w mieszkaniu razem z resztą paliłem dżointy. na pewno powiedziałem Szwajcarowi coś o papieskiej gwardii, ale zrobiłem to żartem, natomiast on odpalił z grubej rury w stylu: bo wy Polacy! przyjeżdżacie z pipidówy i w butach włazicie ludziom do łóżek. bo uważacie, że się wam NALEŻY. co za pretensjonalny naród! dobrze że Niemcy z Ruskimi was wytłukli, bo teraz na mojej karimacie siedziało by was dwóch albo nawet trzech.
— aaa… szanowny pan nawiązuje do szczytu europejskiego i wypowiedzi polskiego prezydenta – pojąłem w lot jego aluzję – niech szanowny pan mnie z nim nie łączy. ja z tą narodową hucpą nie mam i nie chcę mieć nic wspólnego. a w butach panu na karimatę nie wlazłem. i dla świętego spokoju już z niej zsiadam… – rzekłem i się podniosłem.
nie miała sensu dalsza dyskusja. Szwajcar i tak by nie pojął, zwłaszcza że ja też nie rozumiem dlaczego? dlaczego znowu trzeba się wstydzić za Polskę! i co pan na to panie prezydencie? nie będzie Szwajcar pluł nam w twarz? tak?

12.

serenissima

nie żartuję. naprawdę wqrwiłem się na reprezentujących mnie polityków; tak bardzo się wqrwiłem, że zignorowałem i puściłem bąkiem nieadekwatne zachowanie Szwajcara. pewnie chłopak natknął się gdzieś na polską hołotę i się przestraszył, tym bardziej gdy dotarły do niego obecne w mediach „polskie” unijne żądania…
przeniosłem się do kuchni, gdzie tymczasem zwolniło się krzesło. goście przy stole wciągali biały proszek. ten co rozdzielał, Hiszpan z Londynu, kumpel Berta, powiedział mi, że to ekstazy, ale jak się z bliska przyjrzałem, bardziej wyglądało mi to na polską amfę.
— kurwa – zakląłem myśląc, że faktycznie coś się dzisiaj święci.
— he, he – Hiszpan zachechotał i powtórzył z koślawym akcentem – kurwa, kurwa, kurwa mać. znam to, znam.
— a niby skąd? – zapytałem zlewkowo, bo już miałem dość narodowych klimatów.
— no… – Hiszpan przypudrował nos i kichnął – teraz w Londynie, jak nie znasz polskiego, to pracy nie dostaniesz… – towarzystwo przy stole gruchnęło rechotem.
— niezły dowcip.
— to nie dowcip. to fakt – wlepił we mnie przekrwione oczy. rechot wzmógł się – chcesz?
— dzięki – odmówiłem.
— wciągnij krechę. nie ma gdzie spać, trzeba jakoś to przetrzymać.

nie dałem się namówić, chociaż goście, wśród nich jedna laska, próbowali jeszcze parokrotnie. nie pytałem skąd są, widać było że z undergroundu :> wsłuchując się jak w mantrę w ich naćpane bajdurzenie oparłem głowę na dłoniach i w ten niekomfortowy sposób dotrwałem do późnego rana, kiedy to w mieszkaniu zaczął się nowy dzień, zaczął się ruch i pobudka…
Leila wyszła z pokoju w szlafroku i ze skwaszoną miną. nawet na mnie nie spojrzała. prawda, wyglądać musiałem niezwykle „atrakcyjnie” :> po kłótliwej i nieprzespanej nocy, no ale żeby aż tak? żeby nie zauważać? czyżby mimo ostrzeżeń maszyna się zatarła? ups, nie odważyłbym się zadać jej tego pytania… otworzyła lodówkę i wyjęła z niej karton mleka migdałowego. podszedłem do niej.
— Leila… – zaczepiłem ją na pokaz bojaźliwie – przepraszam, ja bym już poszedł, ale… mam prośbę.
— tak?
— zostawiłbym u ciebie sakwy rowerowe. nie chce mi się ich ciągle nosić… wróciłbym po nie wieczorem. pewnie ktoś będzie.
— zostaw… – sięgnęła po szklankę i nalała do niej mleka – ale nie zapomnij. pojutrze jest impreza pożegnalna, po niej wyjeżdżamy – powiedziała i wreszcie na mnie spojrzała odległym i smutnym wzrokiem. biedna, widać było po niej skutki.
— chcesz też? – zapytała wskazując karton latte di mandorla.
— sì.

arsenał, czyli rączka na pulsie

serenissima

po rozmowie z Leilą i wypiciu szklanki mleka migdałowego /pyszne/ udałem się pod Ogrody, gdzie zostawiłem wczoraj rower. przypięty był do płotu, więc powinien tam jeszcze stać… ten kawałek Wenecji, jaki miałem do przebycia, znałem już z poprzednich wycieczek, dlatego z wielką radością szedłem śmiało naprzód :> niestety dotarłszy na miejsce, o zgrozo! spostrzegłem, że jakiś bastard-wandal dobrał mi się do Krenciszka.
— ferdammte fakin merd – zakląłem w europejskich językach, by wchodzące do Ogrodów międzynarodowe grono wielbicieli sztuki nie sądziło, żem burak z Polski…
obejrzałem dokładniej rower: nic się nie stało, poza tym że stoi na flakach… prawdopodobnie przebite, bo wentylki pozostały dokręcone. nie sprawdzę tego – stwierdziłem. – pompka została w sakwach… co za cholerny dzień! i nie zaczął się od lewej nogi, bo nie spałem! do tego Szwajcar mnie opierdolił za Polskę, i musiałem tłumaczyć się z polskiego prezydenta. telefon ciągle domaga się PUKu, a teraz jeszcze to! ciekawe kto miał w tym interes?

nie odszedłem do żadnego wniosku, nie udało mi się sformułować nawet hipotezy, bo od tego wszechpanującego zła, nienawiści i głupoty, aż mnie poniosło i wbrew podjętym wcześniej planom /chciałem wejść jeszcze na teren Ogrodów, by obejrzeć włoski pawilon „gospodarzy”/ ruszyłem z powrotem, przed siebie, byle dalej, ponieważ w obecności okaleczonego towarzysza podróży wezbrała we mnie wściekłość i gniew. nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek miał w sobie taką agresję: rozjuszony niczym byczek kroczyłem naprzód wodząc wzrokiem spode łba. emocje przelewały się z nogi na nogę, bulgotały mi w wątpiach i kipiały pianą na ustach, a w skroniach dudniła w koło jedna myśl: zara z dyni jebnę, zara z dyni… na szczęście ulica akurat ziała pustką… pustką aż pod Arsenał* …tam, na widok uchylonych przede mną masywnych wrót doznałem chwilowego wyciszenia. to pozwoliło mi spokojnie wejść do środka. pokazałem strażnikom akredytację, a gdy minąłem grzecznie bramki, zamrożone przed momentem, drwiące sobie we mnie skłębione energie zawrzały ponownie i gejzerem uderzyły do głowy… byłem podminowany do tego stopnia, że starczyło zdetonować się w centrum uwagi, by cały Arsenał poszedł do luftu i spłonął w strzępach jak wiecheć słomy na wietrze. action painting, WTC, Stockhausen i Czeczeńcy w moskiewskim teatrze. to jest nic. ja wam zara pokarzę! wniosłem tutaj qrva bombę!

nie żartuję. naprawdę. zrobiłbym to, zrobił, gdyby nie pierwszy eksponat na jaki się bezwiednie napatoczyłem. był to przyczepiony do ściany maluch: fiat 126p wyprodukowany w bielskim FSM w 1991 roku. stanąłem przed nim oniemiały. z opisu dzieła dowiedziałem się, że jest to finalizacja projektu pewnego Włocha, który kupił ten „samochód” u siebie i przejechał nim całą Europę, aż do Bielska tylko po to, by sprzedany za młodu „do Egiptu” fiacik, na starość mógł wrócić w miejsce swego zbudowania… niesamowite. w roku 1991, gdy go montowano, ja w Bielsku kończyłem drugą klasę liceum: ach to były czasy, kraj po przewrocie, wolność, swoboda, Prawo naturalne i zdrowa Sprawiedliwość, nie to co dziś… rozrzewniłem się i wybuchowa para ze mnie zeszła, i popłynęły mi łzy z miłości do ludzkości i nieskrępowanej twórczości… nie mam pojęcia ile tak stałem oczarowany fiacikiem. pewnie zbyt długo, bo ściągnąłem na siebie uwagę przyodzianej w kimono Japoneczki… to nie surrealizm, to czysta i weryfikowalna rzeczywistość :> podeszła do mnie z ukłonem.
— w tym roku głównym kuratorem Arsenału jest pan Misiojaki Koidzuma – powiedziała patrząc skromnie na swoje piękne pantofelki. – jeżeli chciałby pan odpocząć… – Japoneczka podniosła przelotnie wzrok – pan Misiojaki zaprasza na sakę i suszi…

zgodziłem się bez słowa i ruszyłem za nią w ślad, tymi samymi drobnymi kroczkami. zaprowadziła mnie do ogródka, gdzie mistrz kucharski lepił i rolował suszi. na mój widok natychmiast sporządził potrójną porcję, a pomocnikowi kazał podgrzać całą butelkę :> …wreszcie najadłem się do syta. nie było mi donikąd spieszno, więc wyciągnąłem się po europejsku na pobliskim sztucznym trawniku. poleżałem sobie, a kiedy zdrowo mi się odbiło, ta sama Japoneczka z kolejnym ukłonem poprosiła, bym znowu udał się za nią. zahipnotyzowany jej uprzejmą elegancją podniosłem się i podszedłem do ustawionych pod ścianą plastikowych kontenerów. z uśmiechem otworzyła przede mną jeden z nich.
— to są nasze japońskie kapsuły sypialne. jest klimatyzacja i telewizor, tam w rogu pod ręką jest pilot. na 77 kanałach wyświetlamy podgląd z kamer rozmieszczonych w na terenie całego Arsenału. pan Misiojaki Koidzuma zadbał o wszystko dla wygody zwiedzających. przyjemnego wypoczynku życzę – uśmiechnęła się, skłoniła i zamknęła za mną właz.

włączyłem podgląd i zacząłem bawić się pilotem we flipping. niezły bajer. i jest na co patrzeć! fiu fiu… widzisz tamtą? ale cycki! a tamtego? jaka dupeczka! o! a tam, patrz, dzidzia od Czartawartego. a tu panowie rastrowcy… a tam Artór, który był mi zniknął! a tu redaktor Fluida, dzięki któremu się właśnie bawię :> patrzcie! jest też Leila i… Bert znowu z Tadziem, a tam widzicie? tych dwóch co okazało się studentkami albo odwrotnie… fajne, podoba mi się. leżę sobie wygodnie, nóg nie męczę, a widzę wszystko i wszystkich: całą wielką Sztukę i to co Ona wywołuje, i jak się na Nią reaguje… a dopiero co sfrustrowany chciałem to wszystko wysadzić. czujecie jak niewiele trzeba, by terrorysta stał się uśpioną królewną?:> wystarczy trochę podglądu. i ukrytych kamer.

* biennale odbywa się zasadniczo w dwóch miejscach: w pawilonach narodowych położonych w Ogrodach /poza wyjątkami/ organizowane są /rzecz jasna/ wystawy narodowe :> oraz w Arsenale, czyli w byłych halach i składach amunicji weneckiej marynarki, gdzie wystawę przygotowuje zazwyczaj jeden, wybrany, sławny kurator, który ściąga do siebie „najlepszych na świecie twórców”. Arsenał to naprawdę ogromny i poważny poligon artystyczny, tego miejsca nie można pominąć :>

Pi PUK

serenissima

japońska kapsuła: genialne. łóżko wygodne. monitor w nogach ustawiony ergonomicznie: kładąc głowę na poduszce nie trzeba podnosić ani opuszczać wzroku, by dobrze widzieć obraz. wbudowany pilot pod ręką – po prostu wszystko na swoim miejscu, rzecz jasna biorąc pod uwagę skromne minimum :> z taką kabiną w Grecji można by zostać nowym Diogenesem… i filozofować żyjąc komfortowo… żarty żartami, ale ten dostępny na 77 kanałach podgląd z ukrytych kamer, to naprawdę bombowa sprawa.

— i am your big brother – powiedziałem głosem cyborga i chyba palnąłem gafę, bo ni stąd ni zowąd obraz zniknął, a telewizor-monitor przestał reagować na wstukiwane pilotem komendy …i wyszła na jaw podstawowa wada japońskiej kapsuły: skonstruowana jest zasadniczo tylko do leżenia i niełatwo się w niej poruszać, by /na przykład :>/ wypróbować na niedziałającym monitorze lekkiej kuracji wstrząsowej… podniosłem się zbyt energicznie i przywaliłem głową w plastikowy pował. rozległo się głuche: BUM! fala uderzeniowa obiegła ściany gdzieniegdzie wpadając w interferencje i wprawiając co nieco w rezonans: zadrżał od tego monitor :> …i coś powoli zaczęło rozpalać się w jego ciekłokrystalicznej, chłodnej głębi. położyłem się masując czoło.
najpierw usłyszałem głos.
— halo, halo, czy mnie słychać?
następnie na poprawnie działającym ekranie zobaczyłem twarz doktora Kaligari.
— halo, halo, słyszysz? odbiór.
niesamowite. podwójnie NIESAMOWITE, ponieważ nie sądziłem, że zainstalowany w kapsule podgląd Arsenału umożliwia dwustronną komunikację, a poza tym…
— jak mnie pan tutaj znalazł? – zapytałem wątpiąc czy aby mi się nie śni.
— nieistotne jak cię znalazłem. ważne, byś uwierzył, że to ja z tobą rozmawiam. poznajesz mnie?
— poznaję! pan doktor Kaligari, mój wielebny psychiatra.
— otóż to… – stwierdził nie spuszczając ze mnie „monitorującego” wzroku – …widzę, że jesteś zanadto skonsternowany i rozkojarzony, bym mógł z tobą swobodnie i skutecznie porozmawiać… rozluźnij się, weź głęboki oddech, bądź otwarty, umysł miej chłonny… – wpatrzony we mnie doktor obniżył głos – …teraz zacznę liczyć od jednego do dziesięciu. na dziewięć będziesz odprężony i przekonany… a na dziesięć znajdziesz się na powrót w kapsule… bądź tam na „DZIESIĘĆ”… mówię jeden… koncentrując się zupełnie na moim głosie, czujesz, że robi ci się lżej… dwa. twoje ręce i palce stają się ciepłe i ciężkie… trzy. ciepło rozchodzi się po ramionach, barku i karku… cztery. twoje nogi i stopy stają się ciężkie… pięć. ciepło rozlewa się po całym twym ciele… na „sześć” chcę byś zszedł głębiej… mówię: sześć. twoje rozluźnione ciało pomału zaczyna opadać… siedem. opadasz niżej, niżej, i niżej… osiem. każdy oddech przenosi cię głębiej… mówię: dziewięć.

— jak się czujesz? – zapytał.
— dobrze – spojrzałem na doktora szczerze i z głębokim zaufaniem.
— pamiętasz, opowiadałeś, o mieszkaniu na Giudecce.
— tak. mieszkanie u Klaudi.
— obejrzałeś tam pewien film…
— obejrzałem tam wiele filmów. spałem w salonie, na przeciw telewizora.
— jednak ten film był wyjątkowy. zrobił na tobie wrażenie. w końcowej scenie musiałeś wyjść, bo nie mogłeś znieść widoku…
— tak pamiętam. to było „π” Aronofskiego. wtedy po raz pierwszy je widziałem.
— o czym jest ten film?
— o… poszukiwaniu… absolutnego algorytmu. bohaterem jest matematyk opętany obsesją znalezienia równania rzeczywistości… a potem przychodzą do niego kabaliści, okazuje się że poszukiwany przez niego wzór dla nich jest sekretnym boskim imieniem, którego głośne wypowiedzenie…
— dokładnie. o ten film mi chodzi. niezwykle deliryczny, nieprawdaż? – Kaligari nie czekał na odpowiedź. – po skończonym seansie popłynęliście do miasta.
— możliwe. odprowadzaliśmy Eugenio, kolegę Klaudii, to on przyniósł film.
— po drodze, już w Wenecji, wstąpiliście do knajpy na lampkę wina. rozmawialiście. czy w związku z tym coś ci się przypomina?
— pamiętam ten lokalik, obsługiwał stary, gruby i niesympatyczny facet. dolewał, jakby nam co najmniej łaskę robił…
— coś jeszcze? – Kaligari ewidentnie do czegoś zmierzał, chciał ode mnie coś wyciągnąć metodą naprowadzania.
— no nie wiem… – doktor czekał patrząc spokojnie – może chodzi o liczby? – uniósł brew, a więc złapałem trop. oczywiście! pytał mnie o czym było „π”, a przecież zna ten film – …tak, pamiętam – pociągnąłem wątek – wtedy, stojąc przy barze i popijając białe winko, rozmawialiśmy o algorytmie i o tajemnicy boskiego imienia. kabaliści, który nawiedzili matematyka uważali…
— uważają nadal – wtrącił przytakujący mi Kaligari.

— …że poszukiwane imię zaszyfrowane jest w Torze. tamtego wieczora, w barze, w rozmowie z Eugenio, stało się dla nas jasne, że boskie imię zaszyfrowane jest również w Wenecji… bo Wenecja jest tak dziwacznie ponumerowana. prawdopodobnie obecny stan uzasadnić można historycznie: liczby tasowały się wraz z wyburzaniem i nowymi budowami. domy noszą zazwyczaj bardzo wysokie numery, w tysiącach, a w ich następstwie nie widać porządku, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni: parzyste z jednej, nieparzyste z drugiej strony ulicy, a w ogóle po kolei. numery w całej Wenecji są kompletnie od czapy, jak na gdańskim Długim Targu.
— trudno być w Wenecji listonoszem – doktor skonstatował z uśmiechem.
— no raczej. orientować się trzeba na pamięć… wtedy, w barze, po obejrzeniu „π”, zrozumieliśmy, że w tym pozornym chaosie liczb, pozornym, bo przecież jest w nim porządek, którym rządzi jakaś zasada, a tą zasadą jest…
— twój kod PUK – Kaligari postawił zdecydowaną kropkę ponad moimi rozważaniami. zatkało mnie.
— jak to mój PUK?
— „krzyczałeś z otchłani” bym interweniował w sprawie twojego zablokowanego telefonu, więc daję ci wskazówkę.
— raczy pan sobie żartować. rozumiem. to jest jak z biblioteką Borgesa: gdzieś w Wenecji, na jednej z kamienic zapisany jest mój kod PUK, ale jak mam tę jedną znaleźć??
— nie jedną tylko trzy.
— trzy?!
— upiekło ci się, bo wszystkie są w zaułku Pico della Mirandola… tego renesansowego filozofa, którego wspominałeś na blogu.
— Pico? na blogu?? …nie pamiętam.
— użyj wyszukiwarki, z której jesteś taki dumny, to sobie przypomnisz – Kaligari odezwał się kąśliwie. odniosłem niemiłe wrażenie.
— okej, okej, niech mi pan lepiej powie, jak mam znaleźć ten cholerny PUK.
— skoncentruj się: w zaułku Pico, idąc od strony figury…
— jakiej figury?
— …po prostu: figury. jak tam będziesz, to zobaczysz. kamienica po lewej, z czerwoną furtą: pierwsze dwie cyfry jej numeru… na następnej kamienicy: cyfra druga i trzecia… z kolejnej: cyfra trzecia i czwarta… potem zsumuj wskazane cyfry, otrzymasz ostatnią parę liczb. jest w tym prosty algorytm. zauważyłeś?
— 1,2… 2,3 i 3,4 i suma wszystkich cyfr.
— O.K. więc teraz mówię do ciebie: DZIESIĘĆ.

chciałem poprosić doktora, by powtórzył zadany mi rebus, lecz nagle zniknął. równocześnie coś załomotało mi nad głową, szarpnęło za ramię i… obudziłem się!
— scusa. scusa! stiamo per chiudere* – spojrzałem przez ramię. przetarłem oczy. o qrva ale jazda! we włazie do kapsuły zobaczyłem umundurowanego strażnika Arsenału.
— cosa? che ore sono? – zapytałem go zaskoczony nagłą zmianą perspektywy.
— sono le otto e venti.
nie do wiary! jak to się stało? przespałem w kapsule cały dzień!

* — przepraszam… zamykamy. — co? która godzina? — dwadzieścia po ósmej.

ołowiany nos

serenissima

ta noc od początku była dziwna. zapadła nagle, duszna, gęsta i lepka ponad wenecką przeciętną normę. jednostajnie szaro-bure, niskie niebo przygniatało klaustrofobicznie jak zarzucony na miasto całun. zaledwie opuściłem Arsenał, na ulicach zapłonęły latarnie niecodziennym skrzącym światłem.
ruszyłem przed siebie powtarzając w głowie rebus zadany mi przez doktora w kapsule na koniec „wideokonferencji”. nie miałem pojęcia gdzie w Wenecji może znajdować się zaułek Pico, lecz w niewyjaśniony i nie do końca sprecyzowany sposób czułem, że jest mi bliski. szedłem rozglądając się po ścianach mijanych kamienic, wypatrując tablic i nazw ulic, kluczyłem po labiryncie z intuicyjnym przekonaniem, że uda mi się w końcu trafić… campo santa Maria Formosa, ponte di Rialto, la Maddalena… wpadałem od czasu do czasu w miejsca zatłoczone, nie pytałem nikogo o drogę, bo napotkać w Wenecji miejscowego, to nie lada przypadek…
wszędzie pełno turystów. to oni dominują w mieście. Karaków też zaczyna się taki robić: opanowany międzynarodowym, zorganizowanym desantem… zepchnięci w defensywę tubylcy przemykają ostrożnie kanałami, wyłaniając się na moment znikają zaraz w bramach przechodnich, by nie utracić lokalnej tożsamości w legionie wszędobylskiej, ujednoliconej rasy homo turisticus: te same języki, słowa, te same gesty. te same ścieżki wyczytane w przewodnikach Pascala, te same „wygodne” ubrania GAP, te same wyrazy twarzy godne politowania, te same maski. co to za noc? czy to Wenecja w czasie biennale? na ulicach wszyscy jak na Carnevale… niekończąca się złowieszcza maskarada, pod którą kryć się może nawet trąd…
znam sklep weneckich masek, z którego zasobów skorzystał Kubrick kręcąc swój ostatni film… pracowała w nim Klaudia… niezła orgia; idę prowadzony na „oślep”, oczy trzymam szeroko zamknięte. blady punkt pod powiekami wyznacza kierunek …że nie potknąłem się ani nie upadłem? krocząc tak na przekór zdrowemu rozsądkowi? gdzie się podziała logika i sens wydarzeń? ta noc zaczyna być mi skądś znajoma…
ocknąłem się pod Paradiso Perduto, w miejscu gdzie spotkałem niegdyś Sibel. w Utraconym Raju mógłbym kogoś zapytać o drogę. tutaj pewnie wiedzą, gdzie zaułek Pico… stoję nad brzegiem kanału, po wodzie igrają zawrotne refleksy. odwracam się i patrzę w nienaturalnie rozświetloną witrynę lokalu… niczym ukwaszony – myślę i przypominam sobie wciągającego fetę Hiszpana z Londynu… przecież niczego nie brałem… przecież niczego nie biorę… flashback …a może to suszi owinięte w halucynogenne glony? – zaniepokojony spoglądam ponownie na wodę i wtem ponad nią wyrasta przede mną kładka na drugą stronę kanału, skromny kamienny mostek z wykutą w stopniach inskrypcją:

per me si va nella città dolente,
per me si va nell’eterno dolore,
per me si va tra la perduta gente,
lasciate ogni speranza voi ch’entrate…
*


stanąłem po drugiej stronie i rozsunięta została przede mną /albo zaciągnięta któż wie?/ zasłona ułudy… znalazłem się na karakowskim Kazimierzu. tuż przy synagodze Tempel… rozejrzałem się. nikogo w zasięgu wzroku. cisza jak makiem uśpił… oszołomiony niespodziewaną zmianą otoczenia ruszyłem na plac Nowy, lecz dotarłszy tam moje zdziwienie podwoiło się, ponieważ Alchemii nie było ani żadnej innej knajpy, ani nieustannego gwaru, ani kolejek do zapiekanek przy okrąglaku, ani skrywanego pijaństwa pod zakazanymi straganami… nic z tych rzeczy. na placu było cicho i ciemno, jak za dawnych lat, gdy o Singerze jeszcze tu nikt nie słyszał… minąłem „akwarium” przy Estery, synagogę Izaaka i wszedłem w uliczkę Ciemną. tam w najgłębszym cieniu natknąłem się znienacka na zakapturzoną postać w stylu płaszcza i szpady.
— chi sei? – zapytała męskim głosem. zląkłem się.
— …sono un Polacco perduto… cerco Pico della Mirandola… – odpowiedziałem nie wiedząc zupełnie co i jak.
— vieni. ti faccio vedere la strada.*
skręciliśmy w stronę ulicy Szerokiej, ciągle miałem wrażenie pobytu na Kazimierzu, lecz tam gdzie powinien być posterunek policji wznosił się ponad wszelką wątpliwość mur weneckiego getta, za którym otwierał się jego główny plac…
— widzisz tamtego tragarza? – odziana w płaszcz postać wskazała zakątek po przeciwnej stronie – tam na węgle kamienicy. marmurowa figura z ołowianym nosem. to tam…
— no tak – olśniło mnie. – w żydowskiej dzielnicy! Pico przecież również zajmował się kabałą. najpewniej przyjeżdżał tu z Padwy na spotkania z uczonymi w piśmie! – obejrzałem się uradowany szybkim obrotem sprawy, chciałem podziękować nieznajomemu za pomoc, lecz odziana w płaszcz postać rozmyła się w mroku i znikła. byłem sam.
ostrożnie przemierzyłem plac. zerknąłem na „tragarza” i jego ołowiany nos. wszedłem w ciasny, wilgotny zaułek. powietrze w nim było przesiąknięte mieszaniną odoru pleśni, szczurów i moczu.


— kamienica z czerwoną furtą: dwie pierwsze cyfry – wpisałem do telefonu. następna: dwie środkowe… kolejna: dwie ostatnie – wpisane. a teraz suma wszystkich cyfr…
odkąd straciłem żywy kontakt z matematyką /z winy literatury :>/ nawet proste dodawanie sprawia mi niekiedy problemy, dlatego trzy razy sprawdzałem, czy nie popełniłem błędu, zanim wpisałem w telefon ostatnie dwie cyfry i… z niepokojem /na pewno nie wybuchnie?:>/ wcisnąłem komendę: akceptuj.
kod PUK został przyjęty. uff… wprowadziłem nowy PIN, potwierdziłem i… telefon złapał zasięg. udało się! udało! – z trudem powstrzymałem radosny okrzyk… wybrałem numer doktora Kaligari. niech mi zaraz wszystko wyjaśni…
+
— uwinąłeś się… – doktor przemówił spokojnym głosem.
— …dzięki oczom szeroko zamkniętym i z pomocą tajemniczej postaci, którą spotkałem… na Kazimierzu. uwierzy pan, że trafiłem tu przez karakowski Kazimierz? spod Paradiso Perduto ruszyłem do weneckiego getta, ale Ghetto okazało się być jak Kazimierz sprzed lat bez obecnego zgiełku i alkoholowej turystyki… tam spotkałem ową postać, która wyprowadziła mnie z ułudy.
— z ułudy? skąd wiesz, że nadal tam nie jesteś?
— tam? znaczy gdzie? – zapytałem zbity z tropu i przypomniałem sobie sygnały na temat mojej bilokacji, docierające do mnie na początku wyprawy… najwyraźniej sam znalazłem odpowiedź, ponieważ doktor zignorował pytanie.
— jak sądzisz – odezwał się po chwili – dlaczego wysłałem cię w zaułek Pico? twój kod PUK złożony z ośmiu cyfr można było swobodnie ułożyć z numerów innych kamienic.
— z innych… prawda. zastanawiałem się nad tym idąc tutaj. dlaczego w zaułku Pico? dlatego, że nie dałeś mi określonego miejsca ani własnego oblicza? …abym podług własnej woli i godności sam kształt swój uczynił? tak?
— tak – doktor potwierdził moją hipotezę.
— w takim razie po co była ta cała heca, i z jakich pobudek ktoś przebił koła Krenciszka?
— sam to zrobiłeś.
— sam?¿dlaczego miałbym to robić? to jakieś insynuacje! dlaczego miałby przebijać koła we własnym rowerze?
— spokojnie. nie irytuj się. zrobiłeś to, by uwiarygodnić projekt rowerowy. jak dotąd nie masz dokumentujących wyprawę łatek, o jakich mówiłeś Australijczykowi w drodze na Lido… a teraz wykonasz ponadto elegancki performance: rozkręcisz rower i publicznie zakleisz dziury w dętkach. potem ładnie je nadmuchasz :> w ten sposób dokończysz tworzone na żywo dzieło i będziesz wolny. zgoda?

* legendarny cytat z bramy piekieł „Boskiej komedii” Dantego – nieśmiertelna klasyka zawsze wprawia mnie w nastrój, daje energię do dzieła i zachęca naprzód nawet brzmiąc złowieszczo :>
* — ty kto? — …jestem zagubionym Polakiem. szukam Pico… — chodź. pokażę ci drogę.