Święta krowa

…i stało się tak, że zaczaili się w krzakach przy zrujnowanym młynie, a kiedy nadszedł, skoczyli na niego i powalili. Potem włożyli mu kij w rękawy marynarki, przez plecy i przywiązali do niego nadgarstki. Zrzucili mu spodnie, obnażyli i do jajec przywiązali cegłę. Na przykrótkim rzemieniu wisiała, na wysokości kostek, żeby nie mógł normalnie się poruszać. Tak się z nim paskudnie obeszli. A za co? Za umizgi… Zgroza, ta nasza kawalerka. Śmiali się, że wyglądał jak strach na wróble, gdy odchodził od nich co chwilę przysiadając, by umęczonemu przyrodzeniu dać ulgę… – wuj skończył i schował fajkę do woreczka. To co usłyszałem wstrząsnęło mną, trudno było uwierzyć, ale zatroskana mina Andrysa nie pozostawiała wątpliwości. Podniosłem się. On pozostał siedząc w słońcu, na ławce.
— Wuju, idę, muszę odetchnąć…
Andrys kiwnął ze zrozumieniem głową, martwił się, co przyszłość wkrótce przynieść może, ale czy ktokolwiek mógł przewidzieć? Aż tak wyjątkowy zbieg okoliczności? Wydawało się, zwykły, spokojny dzień w Kwiecistej, a jednak…



W ogrodzie za domem spotkałem ciotkę Pelagię. Wyszła właśnie z piwnicy. Niosła kosz pełen jabłek.
— Nie męcz się ciociu – wyciągnąłem rękę, by uwolnić ją od ciężaru, wiklinowe ucho znalazło się w mej dłoni. Zapytałem. – Co chcesz zrobić?
— Psuć się poczynają, przebrać trzeba, coby choroba na zdrowe owoce nie przeszła. Kaj Andrys?
— Na ławce przed domem. Opowiedział mi przygodę kawalera ze Szczawiowej.
— Oj, ci nasi strażacy – westchnęła ciotka – porzóndkiem by się zajyli, a nie zamyntem. Jak tak można?
— A co na to Anielka? Wiesz coś ciociu?
— Beczy ponoć, ale nic się jeszcze po wsi nie mówi. Chłopy czekają, baby się wystraszyły. Policjantów do tej pory nie było. Znaczy gorzej stać się może…
Ruszyliśmy na skraj ogrodu, gdzie leżało kilka drewnianych skrzynek. Obok pasła się krowa Akasia, bo świeża trawa już podrosła. Niech słońca użyje – jak mawia Andrys – i smaku wiosenki popróbuje. Kilkumetrowy łańcuch przybity kołkiem dawał rogatemu stworzeniu trochę swobody… Położyłem kosz przy skrzynce, na której usiadła ciotka. Wzięła do ręki jabłko.
— A widzisz – podała mi nadpsuty owoc – taki pożytek, że zgniliznę roznosi. Wywalić trzeba. – Rozejrzałem się dokąd rzucić jabłko. – Czasy bandycki ponoć się skóńczyły, w telewizji miejsce na breweryje takowe, nie u nas – pojąłem, że ciotka wróciła do akcji z cegłą – Jak tak można? A… - ściszyła głos – …Andrys doloł do tego oleju. Morały prawił, filozofowoł i na co wyszło? Do księdza trzeba było lecieć zaroz i pomysły strażaków wyłożyć… Kómbinowoł kacap stary, móndrości swoji z rynkowa sypoł, przy piwie… W gospodzie u Pieczki…
— Ciociu – przerwałem jej konspiracyjny szept. – Gdzie mam je wywalić? – nadgniłe jabłko, oślizłe, nadal trzymałem w dłoni.
— Ach – spojrzała na mnie jak na małe dziecko – byle gdzie. Najlepiej Akaśce – więc rzuciłem natychmiast i wytarłem dłoń o spodnie. Jabłko upadło w zasięgu łańcucha. Krowa zobaczyła je. Błyszczące w słońcu ogniwa zagrzechotały. Akasia obwąchała nadpsuty owoc i zawinęła go szorstkim językiem.
— Mówił ci? Wine czuje. Zawczasu! Nieroz móm ochotę, witkóm z wiyrzbiny sprać go po dupie…
— Ciociu…
— Co?
— Coś się z Akasią dzieje – patrzcie, krowie ślina ciurkiem kapie i jęzor zwisa jakoś nienaturalnie, a całym ciałem zaczyna wstrząsać czkawka.
— Jezus Maria! – ciotka poderwała się ze skrzynki – co ci Akasia?! – Krowa gwałtownie wciągnęła powietrze, lecz nie zdołała wypuścić, wciągnęła znowu i znowu, powoli zaczęła nadymać się jak balon – Boże! – oczy wychodzą jej z orbit!
— Maryjko Przenajświętsza, Akasia się jabłkiem zadławiła! Andrys! – krzyknęła ciotka i pobiegła w kierunku domu – Andryys! Andryyys!! – rozbrzmiewało jej oddalające się wołanie niczym na puszczy… Tymczasem Akasia nabierała powietrza, bez mała wzlatywała już w przestworza – zacny Gordonie Bennetcie! ona zaraz pęknie! – zadrżałem i schowałem się za drzewo. Wtedy zza chałupy wybiegł Andrys, a za nim Pelagia.
— Co tak stoisz?! – krzyknął na mnie – leć do obory po łopatę.
— Po łopatę?
— Po łopatę! Przy drzwiach stoi. A ty Pela łap krowę za rogi. Łańcuch z karku zdjąć trzeba.
Poleciałem pędem. Do obory nie było daleko, toteż gdy wróciłem, łańcuch leżał już na ziemi. Ciotka z Andrysem trzymywali krowę za rogi.
— Przez grzbiet ją!
— Co?
— Przez grzbiet łopatą, jak przez plecy! Dawaj – puścił podskakującą krowę i wyrwał mi stylisko na widok mojej konsternacji. – Bierz ją za rogi i do siebie ciągnij. Kark musi być prosty.
Ledwo złapałem, Andrys już zamachnął się i łup krowę po grzbiecie całą szerokością blachy, ŁUP! Za trzecim razem Akasia kaszlnęła strzelając jabłkiem z pyska jak z armaty, wierzgnęła, pierdnęła, wywróciła mnie i ciotkę, i rzuciła się galopem jak oszalała przez ogród, w kierunku dziury w płocie i drogi…


strona: 1 — 2 3 4 5