Hauptbahnhof

zygzakami… rozległymi zakusami zbliżam się do kraju.
dzisiaj rano pożegnałem Rosę Luxemburg i moich kumpli Włochów /wracają do Italii/ zarzuciłem plecak i przemaszerowałem aleją Unter den Linden w stronę Bramy Brandenburskiej, Bundestagu i Urzędu Kanclerza. Berlin a w nim kolorowy Tiergarten zostawiam za sobą :>.
jadę dzisiaj do Drezna. mieszka tam moja „stara” przyjaciółka Nina, którą poznałem przed laty w Krakowie. młodzi wtedy byliśmy i pełni zapału. i co z tego wyszło? po raz kolejny rzuciłem palenie…

Niemcy to naród zorganizowany, wiadomo: ordnung muss sein i arbeit macht frei, tylko bez uprzedzeń – ma to swoje plusy. na przykład działa tutaj tani, płatny ale pewny autostop. nie trzeba stać godzinami na wylotówce, wystarczy odwiedzić odpowiednią stronę internetową, na pewno coś się znajdzie, na pewno ktoś dzisiaj jedzie samochodem do Drezna i ma wolne miejsce. wystarczy dorzucić coś na paliwo i zabrać się uczciwie.
idę właśnie na spotkanie pod Hauptbahnhof, o dwunastej ma tam na mnie czekać samochód marki Seanic, zielony o rejestracji… nie pamiętam, mam gdzieś zapisane. Nina mi go znalazła, śmieszne bo jak zadzwoniła do kierowcy i powiedziała, że załatwia w moim imieniu, bo osobiście nie mogę z powodu polskiego numeru, on zaniepokojony zapytał: znaczy, że to Polak? tak – odparła Nina, na co usłyszała: niech no tylko się NIE spóźni…
a propos: muss sein.

high end, strange end

jesteśmy w knajpie przy kinie High End 54 w centrum socjalnym Tacheles. niesamowite miejsce, zajmuje cały, ogromny, chyba XIX-to wieczny pałac o wczesno industrialnym wyglądzie, przywodzącym na myśl architekturę Blade Runnera.
nie znam historii tego miejsca, nie wiem kiedy zostało zeskuotowane, prawdopodobnie jeszcze za czasów Muru i czadów więziennej oazy West. teraz to ewidentny ośrodek kultury alternatywnej: kilka knajp, w tym jedna elegancka, na piętrze ogromna imprezowa sala, a na drugim albo trzecim kino z miłą kawiarenką, w której to właśnie rozwaleni wygodnie kontemplujemy berlińską atmosferę. metalowy pomost ponad ogromną bramą prowadzącą na podwórko zagracone instalacjami rzeźbopodobnymi, łączy nas z drugą mieszkalną częścią tej ex manufaktury. czasem ktoś stamtąd wychodzi i patrzy jak tu sobie siedzimy i palimy…
— ale bomba – mówi Gianni. to prawda. jesteśmy już kompletnie załatwieni… sorry chłopaki. stało się to za moją namową. stęskniłem się za nałogiem, więc jak zwykle w takich przypadkach, odłożyłem na bok inne sprawy i poprosiłem kolegów, byśmy poszli razem. od razu ruszyliśmy do Tacheles na Oranienburgerstrasse, bo wystarczyło raz zobaczyć z oddali ten gmach, by poczuć to, co każdy palacz zawsze czuje bez wątpienia.
w knajpie na parterze obsługuje pewien Brazylijczyk który, kiedy zbliżyłem się do baru, zagadał do mnie po włosku. pomyślałem: to dobry znak, więc zapytałem go dyskretnie /w tym dyskretnym jak na niemieckie otoczenie języku/ gdzie by tu można było coś kupić. on żachnąwszy się, powiedział: niestety, tu jest lokal, a w lokalu jak się domyślasz, amico mio, niczego w tym stylu sprzedawać nie wolno, ale… – zawiesił znacząco głos wskazując blaszane wrota na podwórko – jeśli sprawdzisz tam, kto wie? może… więc skinąwszy głową na tymczasowe pożegnanie, przekazałem kolegom jak się sprawy mają i poszliśmy we wskazanym kierunku.
na podwórku stoi stragan. na straganie i wokół niego kilku chłopaczków dwudziestoletnich i jeden Polaczek /jak się później okazało/ grają w karty. przystajemy obok chcąc zapytać, lecz czekamy bo trwa rozgrywka. wreszcie oczy zwycięzcy podnoszą się znad kart, spogląda wędrując wzrokiem kolejno po każdym z nas… dobrze trafiliście odpowiada i kładzie na ladzie kawał wielkości kasztana.
dalej poszło jak z płatka i po bibułce. skręciliśmy kannę i spaliliśmy ją wspólnie z chłopakami z bancarelli /straganu/. ten co nam sprzedał, po tym zarapował. po niemiecku. good language for this kind of expression – mówię, a z ust blondyna, dotąd się nie odezwał, słyszę: dobry, po polsku z sarkazmem. spoglądam na niego i widzę, fakt, swojska gęba… we włoskim towarzystwie Włochem jestem, więc żadnej komitywy. nie dałem mu znać, może zdołał? chociaż moja gęba swojska niet…


poszliśmy potem na górę. do kawiarenki przy kinie, w której właśnie siedzimy. palimy. przed chwilą przyplątał się dziwny koleś. straszy gaduła. Davide zna niemiecki z racji tyrolskiego pochodzenia, więc koleś ględzi mu ciągle prawie na ucho. nie słucham, mam ciekawsze rzeczy w głowie do myślenia, lecz nagle słyszę: DOBRZE. wyraźnie dobrze… więc ten gaduła to także Polak? nieźle, NIEŹLE. pamiętacie ten punkowy kawałek sprzed prawie 2o lat? “Berlin Zachodni, Berlin Zachodni tu stoi Polak co drugi chodnik…” – zaśpiewałem, lecz on zachował się jakby nic nie pojął. już przejąłem się, że zaczęły mnie nękać omamy, lecz wtem słyszę jak przez zęby rzuca we mnie bluzgiem w dziwnym języku, ni polskim ni rosyjskim, na pewno słowiańskim… zatkało mnie i pewnie zrobiłem minę. spojrzałem na kumpli i zagadałem do nich po włosku. też byli zdziwieni, chociaż dokładnie nie zrozumieli, ale poczuli co ślina kolesiowi przyniosła.
— sklął mnie bastardo di porka putana – mówię i czuję że muszę się odegrać, bo tak nie może być. a koleś dalej szfargoce po niemiecku, trochę po angielsku, jakby nigdy nic. więc patrzę na niego coraz złośliwiej i się zastanawiam: co on zacz? skąd się wziął? Polak który nienawidzi swej przeszłości? pochodzenia? patrzę na niego i już wiem jak zaczepić go znowu. za pierwszym razem w istocie może przesadziłem sugerując coś przyśpiewką, więc natenczas zadziałam inaczej.
— przepraszam, jak daleko stąd do kraju? – pytam oczywiście po polsku, bo przecież rozumie…
…bez reakcji. gada dalej i nie słyszy, więc upierdliwie – nie daję łatwo za wygraną – zaczynam się nim bawić: dam ci chuju teraz popalić…
— PRZEPRASZAM, JAK DALEKO STĄD DO KRAJU? – powtarzam głośniej. zadziałało. odwraca się i przez ramię, tym samym dziwnym słowiańskim narzeczem, którego nie potrafię zacytować, bo taki koślawy, mówi dykcją Bonda, Jamesa Bonda: mam to w dupie. w dupie mam te wasze sprawy polsko-ruskie…
— polsko ruskie? nu szto ty, kamarat? kak tiebia zawut? – dręczę dalej, a Włosi z którymi siedzę patrzą na mnie z uznaniem – quante lingue parli, Benowski, e?
— mienia zawut Tomas. i jestem Niemcem i dosyć już – ciągle po słowiańsku.
— nie dosyć, bo mnie skląłeś. czemu tak brzydko do mnie? CZEMU?
— przepraszam.
powiedział na koniec przepraszam po czysto polsku. kim on był? Ziemek zasugerował ostatnio, kiedy mu to opowiadałem, że koleś mógł być z Łużyc. mógł być, ale kim jest pozostanie tajemnicą. jak zwykle w takich przelotach…

opuszczony o poranku Tiergarten

   orgia

murales na ścianie Tacheles

współczesny kunst…

w towarzystwie trzech Włochów. mieszkamy w hostelu na Rosa Luxemburg Platz, w centrum byłego wschodniego Berlina. w oczekiwaniu na wydarzenia, które nas tu sprowadziły, kręcimy się po mieście piechotą albo z pomocą wygodnego metro. zwiedzamy muzea. dla mnie – przez ostatni miesiąc pracownika fizycznego to atrakcyjna forma kulturalnej “reanimacji”. na dobry początek, w berlińskim Gugenheimie obejrzałem wystawę Joseph Beuys & Matthew Barney /nie będę się w tym miejscu wysilał na historyka sztuki ani na jej krytyka. jeśli ktoś nie zna dokonań pierwszego Artysty proszę skorzystać z na p. wyszukiwarki google. zaś drugiemu, chyba nadal obecnemu mężowi Björk, wyświadczę tę przysługę, że założę linka na stronę poświęconą jego słynnemu cyklowi Cremaster
cóż. wystawa bardzo podniosła mnie na duchu, była bowiem niewątpliwie budowlana. instalacje /również elektryczne/ ciężkie rzeźby z topniejących materiałów izolacyjnych, w ogóle…

potem była wystawa sztuki współczesnej w Hamburger Bahnhof, starym dworcu kolejowym przerobionym na galerię. niezła przestrzeń, można Niemcom pozazdrościć, to nic bo czekała tam na mnie niespodzianka. otóż przed niezłą kolekcją obrazów Endiego Warhola zobaczyłem na ścianie płótno z wymalowanym nazwiskiem Rafała Bujnowskiego z krakowskiej Grupy Ładnie. przed laty, Rafał prowadził uliczną, bilbordową Galerię Otwartą zrobiłem z nim wtedy nieważny twórczy interes. teraz wisi w Berlinie za sprawą innego malarza, Zbigniewa Rogalskiego.

tryptyk Nietzsche, Schopenhauer, Kant, przyznaję. tak. podoba mi się i dobrze wygląda na ścianie w Berlinie.

a dalej była ogromna wystawa multimedialna: jenseits des kinos: die kunst der projektion /poza kino: sztuka projekcji/. napatrzyłem się do ostatka, aż zaczęli zamykać Bahnhof i reszta rzeczy musiała pozostać dosłownie na “do widzenia”. wychodząc wpadłem jeszcze na miły akcent: Benjamin. to ja, a poza mną jeszcze niemiecki filozof postmodernista i teoretyk sztuki. cała sala wyłożona była holograficznymi tablicami, na których mieniły się i przenikały wzajemnie jego słowa. krążyłem w pośpiechu wśród pojawiających się sensów i znikających znaczeń, by zdążyć na ostatni dzwonek. dostawałem od tego wszystkiego zawrotu głowy.
Berlin. Benjamin. Berlin. Benjamin. Berlin. Berlin. Berlin…

all art has been contemporary

każda sztuka była kiedyś współczesna. ten cudny marmurowy zadek niżej, czy wyżej, sam nie wiem gdzie, też był kiedyś żywy.

kawałek pruskiej stolicy

łańcuch i zimne, marmurowe, wypieszczone dłutem ciało.