utracony klapek…

   cyklisty ciąg dalszy

oj braciszku, braciszku… nie wyobrażasz sobie do czego doprowadziło spotkanie z cyklistą… nawet nie próbuj sobie wyobrazić, tylko posłuchaj do jakiej katastrofy i porażki się to przyczyniło…
jak wiesz, jeździłem na rowerze, na moim piętnastoletnim Krenciszku, jeździłem codziennie czerpiąc z pedałowania radość życia i przyjemność, więc gdy usłyszałem o mającym się wkrótce odbyć wyścigu kolarskim, w którym mogę wziąć udział, nie zastanawiałem się długo. już w drodze powrotnej z Ojcowa, przekonany byłem, że warto i należy połączyć przyjemne z pożytecznym. czułem się na siłach, więcej, czułem że mogę pokazać na co mnie stać… nieraz ścigałem się z przypadkowym rowerzystą i przyznać muszę bez fałszywej skromności, że jeśli miałem ochotę, każdego zostawiałem w tyle. nie żebym się chwalił, broń boże uchowaj :> po prostu codzienne ćwiczenie sprawiło, że stałem się mistrzem – trzeba było tylko potwierdzić to publicznie…
zdajesz sobie sprawę braciszku, jakiego znaczenia nabrała dla mnie ta okazja? wiesz czym może stać się nadzieja ZWYCIĘSTWA dla człowieka poniżonego, wykształconego i bezrobotnego lumpenprola z niską samooceną… wiesz braciszku. wiem, że wiesz.
chociaż do zawodów były jeszcze dwa tygodnie, zgłosiłem się już następnego dnia. zadzwoniłem pod numer z wizytówki cyklisty, który okazał się być numerem do biura małopolskiego związku kolarskiego… podałem swoje dane, w zamian usłyszałem od pani zawiadującej organizacją, że wyścig wystartuje dnia tego a tego w południe na deptaku przy Błoniach na przeciwko stadionu Wisły oraz że dla zwycięzcy poza pucharem Marszałka przewidziana jest nagroda w postaci nowoczesnego zegarka…
— kurka wodna – powiedziałem sobie odkładając słuchawkę, bo ku memu zdumieniu na nadgarstku wyraźnie poczułem chłód grawerowanej koperty i ciepło skórzanego, podtrzymującego ją paska – …więc nowoczesny zegarek marki Atlantis przeznaczony jest dla mnie???
rozpocząłem intensywne przygotowania. nie znałem trasy wyścigu, bo ta dla wszystkich była tajemnicą, ale start usytuowany na Błoniach sugerował jej początkowy przebieg, stąd najczęściej trenowałem w tamtej okolicy i na drogach, które zgodnie z nie opuszczającym mnie dobrym przeczuciem mogły wyznaczać właściwy kierunek… w ten sposób minęły mi następne dni aż do trzeciego przed wyścigiem, kiedy to wieczorem, zdecydowanie po zmroku, postanowiłem wyruszyć z domu i zrobić kilka spokojnych kilometrów… dla pełnego obrazu wypadków, jakie wkrótce miały miejsce, potrzebna jest jeszcze jedna ważna okoliczność, braciszku, chociaż… może lepiej nie uprzedzać faktów, byś poczuł wstrząs i posmakował w ustach krwi tak samo jak wtedy ja.

bliskie zderzenie trzeciego stopnia

teraz /w IV Rzeczy/ miasto nocą jest rzęsiście oświetlone, nie to co za komuny, dzisiaj latarni wszędzie pełno, coraz trudniej trafić na mroczny zaułek – oj braciszku, przyzwyczaiłem się do tego luksusu tak bardzo, że zapomniałem chyba o ciemnej stronie nocy… no i stało się… stało się na wale przeciwpowodziowym rzeczki Rudawy, po którym biegnie dróżka wiodąca na Błonia… byłem tak zrelaksowany, że nie zwróciłem uwagi na kompletne ciemności w jakie wjechałem, widoczność ograniczała się do kilku metrów, zaledwie dostrzegałem ścieżkę – wyznaczały ją ciemne ramy traw porastających zbocza wału. nie jechałem szybko, powiedziałbym nawet: wolniutko… i gdyby nie kopiec Kościuszki od niedawna tak kosmicznie podświetlony, na który zagapiłem się jak na UFO, i gdyby nie to, że z powodu powszechnego miejskiego oświetlenia /o czym wspomniałem/ nie założyłem przed wyjazdem przedniej lampki pozycyjnej, może uniknąłbym zderzenia…

nadjechał z naprzeciwka ze znacznie większą szybkością, zobaczyłem go na ułamek sekundy przede mną, spostrzegłem blady refleks na jego kierownicy i nie zdążyłem nawet krzyknąć… zderzenie było tak gwałtowne, że dosłownie zmiotło mnie z Krenciszka. wywinąłem w powietrzu pirueta i runąłem na wał. na szczęście stok i porastające go trawy złagodziły upadek. leżałem chwilę, zanim wróciła mi świadomość… teraz jak sobie to przypominam, braciszku, chce mi się śmiać, bo scena była naprawdę komiczna. rekonstrukcja wydarzeń pokazała, że zderzyliśmy się niezupełnie czołowo /chwała bogu!/ z lekkim przesunięciem, tak że rowery minęły się zasadniczo bez szwanku. w pędzie najpierw zahaczyliśmy o siebie dłońmi, co spowodowało, że wpadliśmy na siebie barkami, kolanami i głowami niestety też. strzał był tak mocny, że zrzucił mnie z siodełka, jego też, tyle że on wywinął salto w drugą stronę i spadł po przeciwnej. pamiętam, że to ja pierwszy się odezwałem: żyjesz? – krzyknąłem na ile starczyło mi sił.
— курва – usłyszałem w odpowiedzi zza wału…
wygramoliłem się z wielkim trudem, zwłaszcza że byłem w klapkach, a raczej w jednym klapku, bo drugi zniknął i nie było go nigdzie wokół, na ile wymacałem dłońmi trawę. on w międzyczasie stanął już na wale i obejrzał swój rower.
— no tak – mruknął – ty bez światła i ja bez światła…
— i jeszcze ten kopiec, który mnie oślepił – dodałem próbując wypatrzeć rysy mego adwersarza… zbyt ciemno.
— jesteś cały?
— nie mam klapka.
— jakiego klapka?
— klapka. zgubiłem klapek – uniosłem bladą bosą stopę.
— chrzań to, sprawdź rower.
— sprawdziłem. chyba w porządku, ale bez klapka… jak pojadę? mam kolczaste pedały…
+
ojojoj… ale dziwny był ten wypadek, braciszku, zupełnie pozbawiony pretensji, skargi, obarczania odpowiedzialnością… co dziwniejsze w tym zachowującym anonimowość mroku ukazała się wzajemna troska: czy nic ci się nie stało? …i doszło do tego, że razem szukaliśmy mego klapka, lecz w warunkach jakie panowały, nie udało się go znaleźć. wreszcie on rozłożył bezradnie ręce i stwierdził, że zostawia mnie i jedzie.
— zostaw to i też jedź – poradził mi na pożegnanie…
+
wyobraź sobie prawdziwy szok powypadkowy… wyobraź sobie, że zignorowałem jego radę i dalej szukałem utraconego klapka, chyba z godzinę jak nie dłużej. potem wróciłem jakoś do domu, pedałując jedną nogą, ale tylko po to by włożyć buty, zabrać latarkę i ruszyć z powrotem na wał, dalej szukać klapka… znalazłem go nad ranem. leżał odrzucony na taką odległość, że trudno było uwierzyć: zderzenie naprawdę wyzwoliło energię…
pytasz, dlaczego tak się uparłem by go znaleźć? sądzę: z podświadomej chęci złagodzenia skutków, ponieważ następnego dnia, było już wiadome, że z trudem się poruszam, że jestem cały opuchnięty, i że z powodu rozległego guza wyglądam jak człowiek słoń…
dwa dni później ruszył wyścig o puchar Marszałka. kto wygrał zegarek marki Atlantis? na pewno nie ja, bo musiałem poddać się rehabilitacji. na pewno nie wygrał go również tamten, który się ze mną zderzył… a o tym, że chciał… nie uwierzysz, braciszku, skąd o tym wiem…
po rutynowym prześwietleniu czaszki udałem się ze zdjęciami rtg do neurologa. pan doktor zapytał mnie, jak doszło do obrażeń.
— jechałem bez światła i… – przyznałem ze spuszczoną, obolałą głową – zderzyłem się z innym rowerzystą…
— tak? – lekarz spojrzał na mnie ponad oglądanym zdjęciem – a gdzie do tego doszło?
— nad Rudawą, na wale.
— tak?? był tu przed panem pacjent z podobnymi obrażeniami, też zderzył się nad Rudawą…
— cóż… jeśli to on, potwierdza się teoria zbiegów okoliczności – wybąknąłem podwójnie zawstydzony /za nas dwóch: osłów bez światła/ i zapytałem – nie stało mu się nic poważnego?
— nie. narzekał tylko, bardziej niż pan. z powodu wypadku nie mógł wziąć udziału w wyścigu… o puchar Marszałka? miał ponoć duże szanse by wygrać, tak przynajmniej twierdził…

  • facebook

inne losowo wybrane posty

reaguj/react