parasol

partyzantka

zima tutaj lżejsza niż w Karakowie. ale jednak zima, pogoda niedobra.
przez ostatni tydzień lało codziennie, prawie jak w Bergen, tyle że te codzienne opady były gwałtowne, burzowe. nawet z gradem. podobno w tym roku jest gorzej niż zwykle, dziwią się ludzie czemu i zwalają winę na zmiany klimatyczne, i martwią się co poniektórzy, że jeśli nie powstrzymamy globalnego ocieplenia, to pogoda straci swe przyjazne umiarkowanie. lecz czy jesteśmy w stanie? może lepiej poddać się i obserwować. by się łatwiej dostosować…
wyłączyłem radio i mimo narastającej ulewy wyszedłem do sklepu. przydał by się parasol… można by kupić. przy okazji takiego deszczu nie trudno to zrobić. Czarni sprzedają je na ulicy. czasem zabawnie to wygląda, bo z nagła w zasięgu wzroku może pojawić się ich kilku. przechadzają się lub stoją co kilkanaście metrów i jest ich więcej niż ewentualnych klientów :> wystarczy zerknąć na towar, by sprowokować reakcję: chcesz parasol, kup parasol, tani dobry parasol :> oczywiście, kiedy leje, cena jest wyższa, więc lepiej zaopatrzyć się zawczasu, gdy świeci słońce. trudniej wtedy spotkać sprzedawcę, za to cena jest znacznie niższa…
nie z tego jednak powodu nadal moknę :> cena /byle nie za wysoka/ nie gra roli, po prostu PARASOL wolałbym nie od byle kogo, wolałbym od sąsiada, mam na myśli tego Marokańczyka co wychodzi na podwórko na telefon. że handluje parasolami, widziałem i miałem nawet zamiar zawołać na niego raz z okna, lecz nie zrobiłem tego z obawy, by nie pomyślał sobie, że chcę „po sąsiedzku” taniej. zdecydowałem, że lepiej będzie załatwić to na ulicy.
— przedwczoraj nadarzyła się okazja. spotkałem go pod teatrem, tam gdzie był zamarzł niedawno barbone. siedział przykucnięty pod murem, parasole miał rozłożone przed sobą. przystanąłem, spojrzał na mnie, więc podchodzę i mówię: cześć. jesteś moim sąsiadem, a on na to: CO? …może nie dosłyszał, nie zrozumiał, więc dodaję: mieszkamy w tej samej kamienicy, na co on już wyraźnie opryskliwie: GDZIE? …zawahałem się, przez głowę przeleciała mi myśl, czy przypadkiem się nie pomyliłem. ale to przecież niemożliwe, znam go dobrze z widzenia, on mnie chyba też. spotykamy się prawie codziennie w bramie i na schodach, więc kiedy po raz kolejny zapytał mnie GDZIE? odpowiadam: na ulicy Justiniani, a on znowu swoje: GDZIE?? już wyraźnie w sensie: czego qrwa gościu chcesz??
umilkłem. Abbi słuchał do tej pory niewzruszony.
— a powiedziałeś mu czego chcesz? – zapytał.
— nie. tak mnie skołował, że zapomniałem po co do niego podszedłem. przeprosiłem go tylko na koniec i wycofałem się zdezorientowany.
— może powinieneś zacząć od tego, że chcesz parasol, a nie mówić mu na przywitanie, że wiesz gdzie mieszka… wiesz ilu zbirów w cywilu krąży po mieście? chłopak pewnie jest tu nielegalnie i może zostać deportowany. a ty zasugerowałeś, że wiesz coś na jego temat, a to może dla niego znaczyć, że chcesz coś więcej niż parasol, na przykład haracz.
— okej, ale ja chciałem tylko parasol. od NIEGO, bo jest moim sąsiadem, dlatego tak zacząłem… a teraz już w ogóle nie wiem jak się zachować, gdy go znowu spotkam. tak jak wczoraj na schodach… jeżeli nie mieszkamy w tej samej kamienicy, bo jak inaczej rozumieć to jego „gdzie”, jak nie na odpierdol się. więc minąłem go jakby nie istniał i czuję się podle.
— è dura la vita, lo sai, ma la vita dei clandestini è la vita di merda…* – Abbi skwitował sloganem.
— va be. lo so. anch’io una volta ero clandestino.


sondaż opinii:

gdy następnym razem spotkam sprzedawcę parasoli powinienem...

wyniki sondy


* takie życie, gówniane życie nielegalnych imigrantów…

po chrześcijańsku

partyzantka

tej nocy dopadły mnie upiory pod postacią porzuconych przeze mnie dziewczyn. było to przykre doświadczenie, bo niegdyś wszystkie były mi bliskie, kochałem je i nadal, chociaż dla każdej z nich inaczej, chowam w głębi duszy niewypowiadane uczucie…
znalazłem się w ich towarzystwie znienacka. były szczelnie zakwefione i gdyby nie zwróciły na mnie swych zasłoniętych burkami twarzy…
rozpoznałem je po dłoniach. zrazu zaskoczony, że tak wszystkie razem, i w tak dziwnym stanie, mimo to zareagowałem uśmiechem i już chciałem zapytać: co to za moda, gdy wtem ostrzeżony ich przepłoszonym zachowaniem, zerknąłem przez ramię… był brodaty, w turbanie i najwyraźniej ignorując moją obecność krzyknął na kobiety: GDZIE?! GDZIE?!! a ja zamiast stanąć w ich obronie… obudziłem się z niesmakiem.
— nie do wiary to był on – mamrotałem gramoląc się z łóżka… – ten buc od parasoli, tyle że w turbanie… eureka! al Kaida! że wcześniej na to nie wpadłem! udaje, że nie mieszka, by potem na podwórku, przez komórkę po arabsku godzinami przekazywać informacje… Fallaci ma rację, wobec takich jak on należy żywić dumę i gniew…
włączyłem radyjko. nastawiłem na ulubiony kanał Tre i dobrze się stało, bo we wiadomościach pojawił się kontrapunkt mego porannego nabuzowania. otóż po ostatnim desancie na Lampedusę* rząd włoski zdecydował zaostrzyć politykę wobec nielegalnych imigrantów i ogłosił projekt ustawy, która miałaby obligować lekarzy do denuncjowania zgłaszających się do nich po pomoc clandestino.
— che mondo infame – sparafrazowałem wczorajszy slogan Abbiego i podkręciłem głośniej, by upewnić się, że dobrze słyszę… wątpliwości zostały rozwiane, bo wkrótce zaczęła się audycja poświęcona tej szokującej propozycji. na szczęście, co podniosło mnie lekko na duchu, wśród zaproszonych rozmówców i dzwoniących do studia słuchaczy włoskiej Trójki przeważało oburzenie.
— jak można coś takiego zaproponować? przecież to śmierdzące faszystowskie beknięcie – dziwiłem się głośno wieczorem podczas rozmowy jaka wywiązała się na ten temat u pewnych znajomych; u kogo dokładnie nie będę pisał, dlaczego wyjaśni się w następnym odcinku :>
— ludzie, w jakim kraju my żyjemy – kontynuowałem – mówię my, chociaż też jestem tutaj imigrantem.
— tym lepszym :> z Europy – wtrącił kumpel.
— ale pracuję na czarno. a jakby mi się zdarzył jakiś wypadek w robocie?
— nie martw się. Kolczyk jest pielęgniarzem. ma znajomych lekarzy.
— a jeśli ktoś nie ma znajomych? – zapytała przedmówcę dziewczyna, która weszła do pokoju z kuchni, skąd dobiegał przyjemny zapach gotującej się kolacji.
— moim zdaniem – odpowiedział zapytany – jeśli ktoś nie ma znajomych, to wraca do domu, bo nie znajdzie mieszkania, nie znajdzie pracy, a biedę klepać, z czym wszyscy chyba się zgodzą, jest łatwiej u siebie niż na obczyźnie. dlatego polityka zamkniętych granic i deportacji jest pozbawionym sensu, egoistycznym okrucieństwem, które podobno ma nas chronić przed hordami, a chroni jedyni pozycję uprzywilejowanych, zaś wśród zwykłych ludzi tworzy jedynie nienawiść… ta ustawa, o której mówimy, nie przejdzie. niemożliwe. słyszałem, że nawet Kościół dyskretnie dał do zrozumienia, że denuncjować chorych jest nie po chrześcijańsku, ale nie dziwi mnie, że stawia się takie propozycje. Oriana Fallaci…
— nie wywołuj upiora tej troi* – oburzył się jeden z uczestniczących w imprezie lewaków, a ja na te słowa przypomniałem sobie dzisiejszy sen /i co za tym idzie/…
— nie wywołuję – odparł upomniany – ona jest ciągle obecna. bo to co napisała po 11 września usprawiedliwia tę właśnie politykę zamykania się, strachu przed zmianą. a być może właśnie nadszedł czas końca naszej kultury. tak jak przeminęły starożytne imperia, przeminąć może Zachód, a świat kręcił się będzie dalej…
zachciało mi się sikać, więc na moment opuściłem towarzystwo i wszedłem do toalety, a celując strumykiem moczu w środek sedesu pomyślałem z ulgą: pantha rei i świat kręci się dalej… pomyślałem tak odnośnie wspomnianej słynnej dziennikarki. dzisiaj rano w przypływie emocji przyznałem jej rację, lecz robiąc to nie zachowałem ostrożności. ta kobieta była chora i do jej opinii należy podchodzić z dystansem. Fallaci pisząc „Wściekłość i dumę” miała raka i siedemdziesiąt lat na karku, i chociaż śmiertelność jest cechą rodzaju ludzkiego, ona umierała plując jadem, bo była niepogodzona ze śmiercią, z Końcem. a to jest warunek konieczny, by akceptować zmiany na świecie i w życiu.
— memento mori – strząsnąłem pyrtka po chrześcijańsku i spuściłem wodę w kiblu.
już miałem uchylić drzwi by wyjść, gdy z sąsiadującej z toaletą kuchni dobiegł ściszony głos…

* to było imponujące wydarzenie: w ciągu dwóch dni, na tę najdalej na południe wysuniętą włoską wyspę, przypłynęło wszelkimi możliwymi środkami /na prowizorycznych pontonach i tratwach włącznie/ ponad dwa tysiące uchodźców z Libii. tylu zostało wyłapanych, odstawionych do obozu i deportowanych, jednak w takiej masie części na pewno udało się przedrzeć… taką akcję ktoś musiał koordynować, ktoś pewnie ma informacje ilu wypłynęło, można było by zrobić rachunek… niedokładny, bo nie wiemy ilu utonęło w trakcie przeprawy i się nie dowiemy. bo to nikogo nie interesuje.
* troia to b. brzydkie określenie sprostytuowanej kobiety

_

Genua z plakatu

uśpiona komórka

partyzantka

już miałem uchylić drzwi by wyjść, gdy z sąsiadującej z toaletą kuchni dobiegł ściszony głos…
— …Polak. jest podobno dziennikarzem.
zawahałem się. o kim mowa? o mnie? nadstawiłem ucha. ściszony głos kontynuował.
— mam wrażenie że… że to niezupełna prawda. radzę nie mówić przy nim za dużo.
— a skąd on się w ogóle wziął?
— bywa tu od lat. ma znajomych. zwykle przyjeżdżał na dłuższe wakacje. tym razem wynajął mieszkanie i powiedział że zostaje, że nie wraca… zapytałem go żartem: zabiłeś kogo czy co? niby się zaśmiał, a potem przy innej okazji napomknął, że czeka na kasę z Polski, że powinien już był ją dostać…
— ciekawe za co?
— rozumiesz… niby normalny z gość, ale lepiej uważać. to może być uśpiona komórka…
zatkało mnie. że co? że niby jestem z wywiadu? я пиердоље! takiej opinii o sobie się nie spodziewałem.
przewietrzyłem płuca, by ochłonąć i wyszedłem z toalety.
w pokoju rozmowa toczyła się swoim torem, lecz ja straciłem dla niej zainteresowanie. nawet przestałem być głodny. skręciłem papierosa, chociaż od kilku dni próbowałem rzucić palenie i usiadłem w kącie na kanapie. przeglądałem album fotografii obserwując osoby wychodzące z kuchni, ponieważ nie byłem pewny, do kogo należał ten podsłyszany szept…
najpierw wyszły dwie koleżanki z talerzami, za nimi z resztą gotowej kolacji pojawiło się czterech kolegów. dwóch z nich, jak się nie mylę, należy do pewnej radykalnej alterglobalistycznej frakcji. to prawdopodobnie byli oni. fakt, pracowałem raz z jednym, i wtedy mogłem się wygadać o „tej kasie z Polski”. nieważne. agentem nie jestem, niech sobie myślą co chcą, che me ne frega* … zresztą zapraszają do stołu, na którym wszystkiego w bród. dobrobyt.
nalałem sobie wina… fajny jest ten włoski zwyczaj wspólnego jedzenia, można czasem, nawet często popróbować rarytasów… wygląda to tak, że znajomi, nawet kilka razy w tygodniu, umawiają się na kolację, na zmianę: raz gotuje się u jednego, innym razem u drugiego, potem u trzeciego, czwartej, piątej i tak dalej w ramach szeroko rozumianej „rodziny”. w Polsce z tym się nie spotkałem, co nie znaczy, że tego rodzaju społeczne zjawisko nie występuje… w Polsce, myślę o Karakowie i o moim tamtejszym towarzystwie, które spotyka się raczej w knajpie, przy wódce, a jeżeli ktoś jest głodny to biegnie do Turków po kebaba :> tutaj w Genui jest inaczej. tutaj przede wszystkim wspólnie się jada… podoba mi się to, zwłaszcza że przy okazji można zapoznać się z kulinarnymi odmianami, bo Sycylijczyk poczęstuje czymś innym niż Calabrese, gość z Neapolu, czy Romano. dzisiaj jemy po genueńsku, więc jest pesto con le trofie fresche z ziemniakami i fasolką szparagową.
nałożyłem sobie na talerz. wyśmienite, chociaż zatrute tym co o sobie usłyszałem… me ne frega, ale jeśli ta absurdalna opinia się rozpowszechni, przestaną mnie zapraszać, więc… dołożyłem sobie, póki mogę :>
po kolacji towarzystwo dosyć szybko się rozeszło. wracałem do domu sam, bo nikt nie szedł w moją stronę. lało, a ja dalej bez parasola. nastawiłem kołnierz płaszcza, naciągnąłem beret na uszy i jak Harrison Ford w filmie Blade Runner ruszyłem w deszczu przez zaułki.
niesamowite. stara Genua doprawdy przypomina miasto z tego filmu… tak mi się wydaje, bo pomyślałem przed chwilą o Łowcy androidów… ale dlaczego o nim pomyślałem? bo Genua wygląda jak tamto miasto? niezupełnie… o Łowcy pomyślałem również dlatego, że jestem ponoć agentem… jestem tylko ponoć, a mogłem być prawdziwym. miałem okazję zostać. na jednej z uniwersyteckich konferencji, kiedy brałem jeszcze w nich udział, tuż po moim wystąpieniu, na korytarzu, dwóch panów w płaszczach próbowało mnie zwerbować. odmówiłem, uciąłem rozmowę, lecz pozostałem w lekkim szoku bo :> agenci, służby specjalne… niby istnieją, ale jakoś tak fantomatycznie, a tu z nagła dwóch realnych gości namawia mnie do współpracy… im wtedy chodziło o Rosję, bo tym zajmowałem się na uniwersytecie, ale przecież taka sama propozycja mogłaby pojawić się odnośnie Italii. chyba bym się nadawał :> Marokańczyk od parasoli wziął mnie za zbira, a dzisiaj alterglobaliści… widocznie mam odpowiednią gębę.
wszedłem do mieszkania. przez uchylone w kuchni okno dobiegał z podwórka podniesiony głos. stawiając czajnik na gaz zerknąłem kto to tak głośno przekazuje przez telefon informacje w kompletnie dla mnie niepojętym języku…
na schodach, pod daszkiem i z aparatem przy uchu stał elegant z Senegalu, ten w czerwonym dresie. spojrzałem na zegar. godzina była jeszcze wczesna, więc by nie wypaść gorzej, obudziłem moją uśpioną komórkę i… zadzwoniłem do mamy :>

* co mnie to obchodzi…

koperek

partyzantka

porca miseria!* zapomniałem wczoraj uzupełnić zapasy i teraz muszę lecieć do sklepu, bo jak tu pić z rana kawę bez mleka… więc wkładam buty, płaszcz, biorę klucze i wybiegam z mieszkania. bez portfela?? – zawracam po niego ze schodów i pędzę z powrotem, bo kawa na stole stygnie.
w niedzielę o tej porze zaułki wyludnione, w ciasnych przejściach nikt nie stoi na przeszkodzie. wpadam do marketu, najkrótszą drogą między regałami zmierzam do półki z mlekiem, sięgam po najbliższy karton i już stoję przy kasie, bo nawet nie ma kolejki. obsługuje znajomy… ciekawe czy znowu pogładzi mnie po ręce?:>
sympatyczny z niego chłopiec, zawsze z daleka się uśmiecha, a kiedy przychodzi mu wydać resztę, zamiast położyć ją porządnie, po ludzku :> na przeznaczonej do tego podstawce, czeka… nawet jeśli zajęty jestem pakowaniem zakupów, czeka żeby mi tę resztę podać bezpośrednio do ręki i dotknąć. pogładzić :>
pieszczotniś :> finocchietto* mówią tu na takich.
we Włoszech nie ma homo ciśnienia. tutaj kochający inaczej mają większą swobodę w okazywaniu uczuć… takie odnoszę wrażenie. bo w Polsce byłoby nie do pomyślenia! w pracy podrywać klientów? przecież to niebezpieczne. trafi chłopak na kogoś z LPR-u albo z Młodzieży Wszechpolskiej i będą kłopoty… demonstracje i pikiety :>
mleko kosztowało 95 centów. podałem monetę euro.
— reszty nie trzeba – mówię – spieszy mi się…
— nie – odpowiada – w żadnym wypadku – i nalega :>
musiałem dla zgody nadstawić rękę :>
wyszedłem ze sklepu.
zimno. naciągnąłem na dłonie rękawy… na jego miejscu bardziej bym uważał. w genueńskie zaułki też może dotrzeć polska światła awangarda. agenci po świecie krążą :> no i cuda przecież się zdarzają. homofobia? nie… nie sądzę, by coś takiego mogło się tu przyjąć na szerszą skalę. może w Rzymie, ale nawet tam demagogia zwraca się w stronę innych odmian człowieka… obejrzałem niedawno reportaż sprzed lat, poświęcony był obyczajom seksualnym w powojennej Italii. autor, nomen omen Pier Paolo Pasolini, przepytywał Włochów między innymi o to właśnie… jak byś zareagował gdyby kasjer w sklepie…?:> odpowiedzi padały różne, czasem drwiąco kpiące, lecz nie było w nich czuć agresji. chociaż… nie wiadomo za co Pasolini zginął. być może dlatego, że niejednemu z takich młodych kasjerów nie chciał zapłacić za robienie laski. dosyć tego. kawa stygnie…
włożyłem rękę w kieszeń, gdzie zwykle chowam klucze /jedyna bez dziury:>/, by natychmiast nerwowo przeszukać na próżno pozostałe /dziurawe/ i jasno stwierdzić ich brak.
— cholera, gdzie one!? przecież pamiętam, brałem je na wyjściu. mincchia!:>* tylko nie to! jeżeli zostawiłem je w sklepie, przy kasie, to finocchietto jest gotów pomyśleć, że… dyskretnie go zapraszam :>

* pieprzona bieda
* koperek
* mincchia to łagodny wulgaryzm… po sycylijsku, w rodzaju żeńskim więc: kuśka

Via Lattea

zobaczyłem wreszcie film, który powinienem był obejrzeć przed wyruszeniem do Composteli. szedłbym wtedy inaczej – z większą dozą… surrealizmu?:>

ten zakręcony film drogi /w czasie i przestrzeni/ zaczyna się od historycznego wprowadzenia, które pozwolę sobie zacytować, gdyż może być użyteczne również na tej stronie…

Od XI wieku przez całe średniowiecze hiszpańskie miasteczko Santiago de Compostela albo inaczej: Święty Jakub z Composteli – było celem dla pielgrzymek, które ciągną tam po dziś dzień. Każdego roku ponad 500 tys. pielgrzymów wyruszało pieszo ze wszystkich krajów Europy ku Hiszpanii, by odwiedzić grób Apostoła Jakuba. Pod koniec XVI wieku, z powodu wojen religijnych w Europie, biskup Santiago kazał ukryć szczątki apostoła. W XIX wieku zostały one przypadkowo odnalezione, a w jakiś czas później Rzym uznał owe szczątki za autentyczne. W VII wieku naszej ery, jak mówi legenda, gwiazda zaprowadziła kilku pasterzy do miejsca, w którym ukryte było ciało św. Jakuba. Stąd nazwa „Compostela”: od „Campus Stelle” – Pole Gwiazdy. W większości zachodnich języków europejskich, Droga Mleczna jest również znana jako „Droga do Świętego Jakuba”.

…potem następuje czołówka, w tle autostrada, mkną rozpędzone samochody, scena wycisza się i przenosi na wąską drogę wśród pól, w okolicę podparyską o czym informuje znak, tablica. dwóch bohaterów filmu: Piotr i Jan, bezskutecznie próbuje złapać stopa… chwilę później, na drodze, na przeciwko pojawia się podejrzany jegomość w pelerynie… pojawia się znienacka, jakby ze zbierających się na niebie chmur… pierwszy zaczepia go z młodszy Jan.

Jan z wyciągniętą dłonią: Co łaska, proszę.
Piotr: Panie, panie, co łaska…
Ten w Pelerynie zwracając się do Jana: Masz pieniądze?
Jan: Nie, panie.
Ten w Pelerynie: Więc nie będziesz miał nic. Nic a nic. A ty? (zwraca się do Piotra).
Piotr: Ja? Tak, mam trochę.
Ten w Pelerynie: Zatem będziesz miał dużo więcej. Masz! (daje mu banknot). Idziecie na pielgrzymkę?
Piotr i Jan: Tak, panie.
Ten w Pelerynie: Idziecie do Hiszpanii? Do świętego Jakuba z Composteli?
Piotr: Tak. A skąd pan wie?
Ten w Pelerynie nie odpowiada, niby odchodzi, lecz zawraca i mówi: Idźcie. Znajdźcie prostytutkę i miejcie z nią dzieci. Pierwsze nazwijcie: „Nie jesteś Moim ludem”, drugie: „Żadnego miłosierdzia”…

Jegomość w Pelerynie w tym co mówi niepokojąco zbliża się do… doprawdy wyglądem też nie odbiega od stereotypu :> tak można by sobie wyobrazić Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty” albo Mefista z „Fausta”. zresztą słowa o prostytutce, o tym by pielgrzymi mieli z nią dzieci, wyraźnie wskazuje na jego pierwowzór /Fausta/ czyli na Szymona Maga. ten znany z „Dziejów Apostolskich” gnostyk, „fałszywy prorok” albo „pseudo-mesjasz” jak określali go obrońcy Kościoła, uważany /nie do końca trafnie/ za pierwszego chrześcijańskiego heretyka, stał się słynny między innymi dlatego, że z prostytutki, dziewczyny o imieniu Sofia, uczynił namacalną podporę własnego systemu teologicznego.
tak zaczyna się akcja, a dalej podąża w dobrym stylu Buñuela :> symbolicznie, surrealistycznie i nielinearnie. w całości film poświęcony jest przede wszystkim osobie Chrystusa i wyobrażeniom jakie na przestrzeni wieków tę postać kreowały. liczne sceny z Ewangelii przeplatane są wątkami ukazującymi epizody z życia i z historii kościoła, spory wokół dogmatów wiary, herezji, na które wpadają niejako po drodze do Composteli poznani w pierwszej scenie Piotr i Jan.
gdzieś w okolicach Bordeaux udaje im się wkręcić na zorganizowany w przyszkolnym ogrodzie piknik. uczennice pod wodzą nauczycielki przedstawiają program artystyczny oparty o wybór co ciekawszych przypadków z wyroków Kościoła… uwaga: to b. ciekawa scena :>

Nauczycielka: Wielu chrześcijan zastanawia się, dlaczego Bóg pozwala cierpieć niewinnym zwierzątkom. Wielu także zastanawia się, dlaczego Bóg nie uczynił człowieka roślinożernym, jak owcę lub żyrafę. Teraz mała Sylwia, nasza wzorowa uczennica, udzieli wam odpowiedzi.
Sylwia: Jeśli ktoś wyrzeka się mięsa, które Bóg dał nam na pokarm, nie dlatego, że chce się umartwić, ale dlatego, że czuje, iż jest ono nieodpowiednie do jedzenia. Na takiego anatema!
wszyscy zabrani na pikniku chórem: Anatema.
Nauczycielka: A gdzie to zostało ustanowione, Sylwio?
Sylwia: Na Soborze Nicejskim w…
Nauczycielka: Gdzie?
Sylwia: Na pierwszym synodzie w Bradze w roku 567, kanon 13!

…jeżeli nie jesz mięsa, nie dlatego by się umartwiać, lecz by zaoszczędzić stworzeniom cierpienia i czujesz się teraz dotknięta/-ty anatemą, na pociechę dodam, że podczas tej sceny w głowie Jana katalońscy anarchiści /z czasów wojny domowej w Hiszpanii/ rozstrzeliwują elegancko papieża :>

tyle ciekawostek. nie ma co się bawić w krytyka-apologetę. film trzeba zobaczyć /na pewno przed wyjściem na drogę Jakuba/ i samemu ocenić… mi się podoba, obejrzałem go już chyba siedem razy :> zastanawiający, zwłaszcza koniec… powiem tylko tyle, że Piotr i Jan nie dochodzą do Composteli, bo… okazuje się, że w srebrnym sarkofagu w krypcie pod katedrą nie ma już szczątków apostoła Jakuba. nie ma, bo to co tam dotąd się znajdowało, było pozostałością pewnego heretyka i zostało wyniesione. pielgrzymów informuje o tym napotkana przy drodze prostytutka, która mówi im jeszcze, że dotąd pełne pielgrzymów trzy place przy katedrze teraz świecą pustką…
potem pojawia się jeszcze w jednej scenie Chrystus, jego uczniowie i dwóch ślepców, a film się kończy… w trawie.

Wszystko, co w tym filmie wiąże się z religią katolicką i herezjami, a zwłaszcza dogmaty, odpowiada ściśle rzeczywistości. Teksty oraz cytaty zostały zaczerpnięte z Pisma, albo ze starożytnych bądź współczesnych dzieł teologicznych i z historii Kościoła.

„Droga mleczna” reż. Luis Buñuel. 1969.
cytaty za: napisy.org

perfetto

partyzantka

sprawdziłem jeszcze raz kieszenie a potem zadzwoniłem domofonem do mieszkania na wypadek gdyby ktoś niespodziewanie wrócił. niestety. Florin rumuński marynarz w kolejnym rejsie „dookoła świata” :> ma przypłynąć dopiero za tydzień. Matt Amerykanin w domu na Florydzie, kiedy ma przylecieć, nie wiem nawet dokładnie.
wróciłem do sklepu. na szczęście, nieszczęście kluczy nie było. zaś finocchietto, gdy go o nie zapytałem, zmartwił się nad wyraz, by po chwili ze szerokim uśmiechem zaproponować: kończę pracę o pierwszej popołudniu – powiedział – jeżeli…
— dziękuję, spróbuję jakoś sobie poradzić – podziękowałem i wróciłem pod kamienicę rozglądając się po drodze, czy gdzieś nie wypatrzę zguby.
niestety, na bruku widoczne były tylko psie kupy. niemożliwe – zastanawiałem się – jeżeli mi wypadły, to gdzieś powinny leżeć, nikogo na ulicy, zresztą komu potrzebne były by moje klucze… zawahałem się. al Kaida. ukryta komórka :>
— bez przesady, nie wpadaj w paranoję… może zostawiłeś je w domu? ale przecież wyraźnie pamiętam, że je brałem… w mieszkaniu drzwi są zatrzaskowe i zawsze trzeba zabierać klucze, bo bez nich sprawa jest oczywista. jak teraz. więc robi się to odruchowo. dobrze, że przynajmniej telefon mam przy sobie.
wyjąłem aparat, by zadzwonić po pomoc. do Abbiego? w ostateczności. on dzisiaj u dziewczyny za miastem. kawał drogi. wolałbym jej uniknąć… a gdyby spróbować do kogoś z rodzinki? ktoś z „bliskich” powinien mieć klucze. na przykład Kolczyk. wybrałem jego numer, lecz nie odebrał… no to może Biondo – spróbowałem drugi raz… też nie odebrał.
— cholera wszyscy o tej porze, w niedzielę jeszcze śpią…
za trzecim razem zadzwoniłem do Franca. po pięciu niepokojących sygnałach, w słuchawce odezwał się zaspany głos. bingo! tak jak przewidziałem Franc, chociaż nie należy do najnajbliższych znajomych, miał klucze, ponieważ wspólnie z żoną Lindą prowadzi agencję nieruchomości, w której ofercie wynajmu ma również nasze mieszkanie; oczywiście kiedy zwolni się jakiś pokój. to oni między innymi znaleźli na współlokatora Florina Rumuna :>
wytłumaczyłem co zaszło, a czułem się przy tym jak paskudny natręt.
— scusa Nino – powiedział ziewając – ale klucze mam w biurze. muszę wyjść. to chwilę potrwa.
— bez pośpiechu … – odparłem przepraszająco – wreszcie fajna pogoda. pospaceruję. po prostu jak będziesz wychodził z domu puść mi sygnał, żebym wiedział.
ucieszony schowałem telefon i z kartonem mleka pod pachą ruszyłem na miasto. niedzielny poranek. piazza san Bernardo, piazza dell’Erbe wymarłe i ciche, a wczoraj w nocy nie dało się tędy przejść tak szczelnie były wypełnione ludźmi… genueński szał weekendowych nocy. pamiętam to zjawisko od dziesięciu lat i już wtedy robiło wrażenie: w ciasnych uliczkach, w okolicach lokali ruch odbywał się niczym w przepełnionym autobusie, trzeba było przepychać się by przejść, ostrożnie, bo ludzie często z piwem w garści… wydaje mi się, że ten piątkowo-sobotni lewiatan z roku na rok nabiera rozmiarów, lokali przybywa, więc i tłum gęstnieje… za to w niedzielę z rana te same miejsca świecą pustką, co nie znaczy że w ogóle miasto nie żyje… na ulicy san Lorenzo kilku turystów, robią sobie zdjęcia przed fasadą Katedry… jedna z kamienic w jej sąsiedztwie, niestety nie wiem dokładnie która, została zaprojektowana i wybudowana przez Zenona, bohatera „Kamienia filozoficznego” Marguerite Yourcenar. może tamta, pod którą siedzi słynny barbone. dziwny z niego typ, nie żebrze jak inni, nie ma żadnej karteczki, żadnej czapeczki na monety, siedzi jak zwykle wyciszony i patrzy. kiedy obok niego przechodzę czuję, że podtrzymuje świat w istnieniu :> to na jego widok Abbi kiedyś mi powiedział, że też tak można
podążam dalej w stronę piazza Campetto. śmieszne, że w Genui placami zwane są przestrzenie, których nigdy bym tak nie nazwał, bo zbyt małe i ciasne :> szerokie to na pięć kroków, długie na dziesięć i już piazza :> ale można się zgodzić mając na uwadze rozmiary rozchodzących się od nich zaułków, na przykład tego prowadzącego do następnej piazza :> noszącej szumne miano dello Amor Perfetto /plac Doskonałej Miłości/, gdzie zaczyna się tradycyjna strefa genueńskich prostytutek.
— o! widzę, że tutaj się nie śpi! tutaj pracuje się nawet rano, w niedzielę?!