wyizolować, odizolować, zaizolować…

IZOLOWAĆ. biorąc pod uwagę włoska „izolę” znaczyło by: znaleźć się na wyspie bez pieszego połączenia z lądem… pamiętam w Wenecji pewnego głupka, który oszalał podczas zwiedzania Najjaśniejszej i tak już pozostał, ciągle w drodze, ponad kanałami i przez mosty krążył nie mogąc opuścić weneckich wysepek. wszyscy go znali, trochę się bali, zwłaszcza turyści… szczęśliwie mój również częściowo przymusowy pobyt na izola d’Ischia znalazł ujście. krótkie wakacje w willi, spacer dookoła wyspy, zasłużony plażowy odpoczynek po “szlaku kwitnących kamieni” do Composteli… nie wiem jeszcze w pełni dokąd zaprowadziła mnie ta pielgrzymka? miało się coś zmienić /takie było założenie/, lecz nie potrafię odpowiedzieć, czy coś w istocie uległo zmianie. bo nie pamiętam jak było przed… wyprawa trwa, czas podsumowań jeszcze przede mną.
jedno jest pewne: nie chcę na razie tego robić.

plaża




na plaży jest zupełnie inaczej. nie to co droga. tutaj kontempluje się raczej ciało niż ducha. zresztą nie sposób tej parki rozdzielić. upal spaja. ziarenka piasku lepią się do skory, pot i słona woda. rozleniwiony w słońcu niczym gad, waz kundalini wysuwa języczek by sprawdzić zapach rodzącej pokusy.
dzień pod słońcem męczy, lecz jest to przyjemne zmęczenie zgodne z leniwym tempem myśli.

giro d’Ischia

na zdjęciach poniżej: Forio, port, skała Grzyb, lotnisko Jana Pawła, antyczna ceramika :>, zamek aragoński – własność prywatna, taxi, grona gniewu, gatto bianco, 2 x cinquecento, ape i jej szofer, rak.

wyruszyłem wczesnym rankiem i wzdłuż wybrzeża dotarłem aż do miasteczka Ischia. potem skręciłem w głąb wyspy, w której centrum wznosi się wygasły wulkan Epomeo. szedłem bez mapy, orientowałem się w terenie mając na uwadze pozorny ruch słońca i rzucane gdzieniegdzie cienie. kiedy zdawało mi się być już prawie u celu, i za najbliższym przegibkiem dostrzec znajomy kawałek brzegu, okazało się że wdepnąłem w obszar wydobywających się spod ziemi trujących wyziewów. śmierdziało piekielnie… zagadnąłem przygodnie napotkanego tubylca, zaśmiał się i odpowiedział napolitańskim narzeczem: tam dokąd zmierzasz będzie jeszcze 15 kilometrów.
— zapada zmierzch, do celu dotrzesz o świcie. wypada ci gdzieś przenocować…
wywinąłem się z tej “intratnej” oferty, biedak nie wiedział z kim ma do czynienia. w zeszłym miesiącu przeszedłem ponad 1000 km, cóż znaczy 15? dla kogoś zdeterminowanego pustką w portfelu, zaledwie trzy godziny szybkim marszem… potem niestety pomyliłem jeszcze raz drogę, stało się to u starożytnego źródła Nimf, gdzie gasiłem pragnienie. w końcu na ostrym zakręcie złapałem stopa. była to rozklekotana trójkołowa ape 50. wgnieciony w ciasna szoferkę, prawie na ramieniu kierowcy nadającego nieustannie komunikaty we języku prywatnym, dotarłem wreszcie w pobliże willi. wybiła właśnie pora kolacji…