Остров

w zeszłym roku, przy okazji imprezy blinowej u Dymitra :> mówiłem Pawełce o filmie Euforia: jaki piękny, nietypowy… wtedy ona powiedziała, że wypali i da mi inny, również ruski film, który… też powinien mi się spodobać.
Pawełka wywiązała się ze zobowiązania. film wypaliła i zostawiła za barem w Psie, gdzie leżał i leżał, bo ciągle zapominałem go zabrać, aż głupio mi było się tłumaczyć, kiedy po raz kolejny pytała mnie: no i jak? podobała ci się „Wyspa”?
…wreszcie, ostatnio zgodnie z prawdą zdołałem odpowiedzieć :>
— podobała mi się. PODOBAŁA – wykrzyknąłem na jej widok. – DOBRY film. świetny!
Pawełka uśmiechnęła się, natomiast podążający nieco za nią Dymitr żachnął się na tę moją euforyczną opinię – za bardzo ten film… – powiedział – ortodoksyjny? – nie pamiętam jak dosłownie się wyraził, lecz chyba o to mu chodziło, że „Wyspa” jest do przesady ruska i prawosławna, w sensie: bardziej papieska niż sam papież /jeśli można użyć takiego porównania :>/.
— zgoda – kiwnąłem głową – być może ten film jest co nieco edukacyjny. fakt, oglądałem go jako ilustrację do „świętego Idioty”. główny bohater posiadał wyraźne cechy jurodiwego: zachowanie wbrew regułom, uporczywe łamanie zasad np. kiedy podczas nabożeństwa staje bokiem do ikonostasu… wprawdzie nie biegał nagi, czym różnił się od „typowego” jurodiwego, ale się nie mył. brudny ciągle chodził i z biesami obcował za pan brat… piękna scena, gdy łódką wiozą na jego wyspę opętaną dziewczynę i to jak oni rozpoznają się wzajemnie z daleka: ona aż podskakuje i gdacząc rękoma jak skrzydłami łopocze, a on? chociaż łódki nie widać na horyzoncie, on już pieje do niej niczym do słońca kogut o brzasku :>
— niestety – mówię Pawełce – fatalne tłumaczenie. pewnie zauważyłaś /film był na divixie, a napisy: z angielskiego…/.
— ale ty rozumiesz po rosyjsku.
— wystarczająco, by wyłapać parę poważnych błędów. pamiętasz? na początku przyszła do niego dziewczyna z prośbą o zgodę na aborcję i płacze: że jak dziecko urodzi, to nikt jej nie będzie chciał. a stary jej na to: i tak nikt cię nie będzie chciał! a tak dziecko na pociechę mieć będziesz. a jeśli to zrobisz całe życie przeklinać się będziesz żeś niewinnego zabiła… a ona wtedy pyta: a ty skąd dziadku o tym wiesz? bo też niewinnego zabiłem – odpowiada… mocna scena ładnie zagrana a jak przetłumaczona? stary powiedział: jeśli to zrobisz, przeklinać SIĘ będziesz, a nie: BĘDZIESZ PRZEKLĘTA, jak w tłumaczeniu. przecież to zupełnie sens wypacza… a na marginesie: stary batiuszka znał przyszłość. to chyba istotne :>

gwiazdy undergroundu

koncert zespołu Paffulon :> w pieskiej piwnicy, w nocy, w składzie: Bieleński – gitara i śpiew; Kiniorski – saksofon, klarnet, inne rurki i przeszkadzajki; oraz Gałązka na…
— a na czym ten Gałązka gra? – zapytał Jarek przez telefon, przed koncertem.
— na listku – odpowiedziałem :>
— o ho ho ho! poważna sprawa.

…a Gałązka oczywiście na perkusji grał i dał popis. POWAŻNA SPRAWA. jak cały koncert, jak zespół Paffulon :> świetny był…
w dodatku /dla wspomnienia, zapoznania/: przebój Bieleńskiego na wielokrotne bis oraz strona Kiniora do przejrzenia, poczytania, posłuchania.

gwiazdy undergroundu II

zawodowy poniedziałek

wchodzę do Psa lekko zachwianym krokiem, niepewnie, niezdecydowany podchodzę do baru i po chwili, słabym acz stanowczym głosem oświadczam na dobry wieczór: DZISIAJ PIJĘ OSTROŻNIE.
nikt szczególnie nie zwróciłby na moje słowa uwagi, gdyby Agnieszka /szefowa zmiany :>/ nie powiedziała że chce to mieć na piśmie.
— co? – dziwię się zaskoczony. jak to na piśmie?
— najzwyczajniej, żeby potem nie było wątpliwości – podała mi kartkę i wskazała palcem – o tu. proszę.
— sorry, nie mam nic do pisania – próbowałem się wymigać wolnym żartom :> lecz Agnieszka pozostała niewzruszona. obok kartki położyła długopis.
— pisz.
— ale co? i jak? – żachnąłem się skonfundowany.
— normalnie. tak jak powiedziałeś: dzisiaj piję ostrożnie… i podpis… i data.
czekała aż napiszę.
zapytałem którego dzisiaj mamy i postawiłem kropkę. a ona wzięła kartkę i schowała między dokumenty w kasie. zastanowiło mnie, co z niej może wyniknąć…
+
a co wynikło? nietrudno zgadnąć …po prostu: zawodowy poniedziałek.

Jacek Bieleński: „Helka”

Get the Flash Player to see the wordTube Media Player.

gwiazdy underg. II

tydzień po Bieleńskim-Kinorskim, w pieskiej piwnicy wystąpił Brylewski z zespołem w składzie: Marta /w zastępstwie/ na basie, Dzidzia na klawiszach, Gałązka na perkusji /jako wspólny mianownik z poprzednim koncertem :>/. gościnnie i w niespodziance pojawił się Marcin Świetlicki. zaśpiewał ambitnie :> więc… można powiedzieć: zrobiła nam się w Psie poważna, podziemna scena.
+
basistka Marta obok leworęcznego Brylewskiego była b. fotogeniczna :> razem tworzyli niezły obrazek – te rozchodzące się na lewo i prawo gryfy… robiłem im zdjęcia bez flesza, na skróconej ekspozycji. stąd wyszły nieco rozmazane, ale… z ładną dynamiką. tak jak koncert, który ostry był: punkowo reggaowy :>

gwiazdy undergroundu I

posłaniec

— one beer please… – dosłyszałem pytanie. stałem właśnie za barem, pochylony nad klawiaturą komputera.
— sorry man, but I am only playing music. ask that girl – wskazałem wzrokiem obsługującą dziewczynę i pochyliłem się znowu nad klawiaturą. obcokrajowiec z naprzeciwka zamówił piwo, zapłacił, a kiedy je odbierał powiedział: grazie. znaczy, że Włoch. podniosłem na niego wzrok. sprawiał wrażenie sympatycznego… uśmiechnął się do mnie i podniósł szklankę.
— alla salute.
— alla salute – odparłem i uważniej mu się przyjrzałem. miał niebieskie oczy, płowe kręcone włosy i był nieogolony /w sensie: nosił brodę :>/ …pewnie kolega z północy – pomyślałem, bo nie wyglądał na „rasowego” mieszkańca półwyspu Apeninskiego.
— scusa :> ma… da dove sai, che parlo italiano? – zapytałem.
— parli italiano? davvero? – zdziwił się z uśmiechem – e tu? …da dove sai che io sono italiano?
— va be, niente – machnąłem ręką dla niepoznaki i zlekceważenia, i wróciłem do układanej playlisty. Włoch /nie-Włoch/ siedział dalej przede mną. popijał. spoglądałem na niego od czasu do czasu, bo ten brodaty, z lekka uśmiechnięty wizerunek dziwnie frapował, przyciągał. był bardzo bardzo… jak to ująć? emanował optymizmem? stąd następnym razem, gdy spotkaliśmy się wzrokiem zapytałem.
— so… what’s your name?
— allora, preferisci inglese? my name is Fabrizio.
— benowski. piacere – podałem mu rękę.

chwilę później rozmawialiśmy już na tyle, że wkrótce nasza rozmowa przeniosła się z baru do mieszkania… trudno to wyjaśnić, ponieważ nie mam zwyczaju zapraszać tak od razu do domu przypadkowych koleżków, tym bardziej że mieszkanie nie było moje. przebywałem w nim pokątnie i tymczasowo, no… ale stało się. po prostu Włoch nie-Włoch mnie zauroczył. zjawił się ni stąd ni zowąd a nazajutrz miał wyjechać, być może dlatego postanowiłem sprawić, by zapamiętał moje miasto jak najlepiej: zachciało mi się go ugościć :>
w domu zrobiłem zielonej herbaty i pokazałem mu pewne wideo, do którego na potrzeby włoskich projekcji przetłumaczyłem dialogi :> był to film nakręcony w Karakowie przez kumpla z Mediolanu podczas sylwestrowej wizyty. Paolo /mediolańczyk/ chodził kilka dni po mieście sam albo oprowadzany przeze mnie. zarejestrował zakamarki, nagrał znajomych, a do tego prywatnego wymiaru i smaczków, zrobił trochę dobrych zdjęć miejsc ogólnie znanych. trzymał wtedy tęgi mróz i śniegu było sporo, co dodawało obrazowi specyficznie zimowego klimatu podkreślając zarazem jego uniwersalny wymiar :>
mając to na uwadze, zacząłem od projekcji: niech nowo poznany Włoch /nie-Włoch/ zobaczy Kraków skuty lodem.
film podobał się. Fabrizio obejrzał go z zainteresowaniem, aczkolwiek bez komentarza. potem zapaliliśmy kannę i wtedy włączyła mi się korba.
pamiętam, kiedyś Mirek ekonomatematyk, z którym mieszkałem na pierwszym roku studiów w akademiku na Bydgoskiej, zapytał mnie przy okazji palenia kanny, czy nie niepokoi mnie poczucie utraty czasu?
— bo ja kiedy zapalę czuję… dosłownie – zawiesił głos i pokazał mi dłonie w wymownym geście – …czuję, że zamiast zająć się czymś konstruktywnym, pozwalam by czas przeciekał mi przez palce. to mnie przeraża, to zbyt duży dyskomfort, dlatego nie chcę palić, nawet jeśli nie mam nic innego do roboty. dziękuję.
— ok. nie nalegam – dopowiedziałem starając się zrozumieć, bo sam nie miałem z tym problemu. do czasu…
do czasu :> gdy zapaliłem w towarzystwie Włocha nie-Włocha i włączyła mi się korba w rodzaju natrętnego wyrzutu sumienia, że zamiast zająć się tym czym powinienem, czyli dokończeniem artykułu z historiozofii Bierdiajewa, który od tygodnia miał leżeć w wydawnictwie, czyli: zamiast zająć się obowiązkiem, zapraszam do domu przypadkowego koleżkę i, by go ugościć, palę z nim kannę! a teraz on siedzi sobie wygodnie rozparty na kanapie i z tego co widzę będzie siedział, bo mu dobrze, a ja przecież nie mogę go wyprosić, bo jak by to wyglądało?! więc zasępiłem się a czoło przeorały mi głębokie bruzdy, i zacząłem krążyć po pokoju zamotany niczym tygrys.
Fabrizio uśmiechnięty jak w barze, gdzie go poznałem, wodził chwilę za mną wzorkiem, po czym zapytał, czy nie kręci mi się w głowie.
— brakuje mi czasu… – odparłem z głupia frant jakby nie było mnie stać na przyzwoitą odpowiedź. w istocie zanadto byłem zakręcony.
— jak to brakuje ci czasu? – zapytał nadal uśmiechnięty Fabrizio. przystanąłem, a wtedy dodał patrząc mi w oczy – czasu nie może brakować. CZAS JEST.
jego słowa wypowiedziane ze spokojnym i głębokim przekonaniem sprawiły, że się ocknąłem. dosłownie: jakbym dostał w twarz. to ja przecież jestem tutaj filozofem, przynajmniej aspiruję do bycia, a pozwalam sobie na taką ciasnotę postrzegania, że w sprawach oczywistych i najbardziej podstawowych potrzebuję pomocy przypadkowego Włocha nie-Włocha? odetchnąłem i usiadłem zawstydzony w fotelu. Fabrizio przyglądał mi się z nieustającym uśmiechem.

— a czym tak w ogóle się zajmujesz? – zapytał po chwili milczenia.
— ja? – zająknąłem się, bo przypomniał mi się znowu nieukończony artykuł – pracuję nad doktoratem z filozofii.
— tak? a dokładnie z czego?
— z twórczości u Bierdiajewa. – Fabrizio uniósł brwi, więc dorzuciłem kilka słów – to rosyjski filozof religijny. gnostyk. umarł w 1948 w Paryżu. wypędzili go z Rosji komuniści po rewolucji. z tego powodu jest mało znany. zaczyna się go dopiero odkrywać – urwałem.
— no i co masz zamiar napisać? – Fabrizio ciągnął zainteresowany.
— chciałbym pokazać sens twórczości w jego filozofii, jak sam by się wyraził…
— sens?
— uff… – westchnąłem zbierając myśli, jak w skrócie i w miarę przejrzyście wyjaśnić – …u podstaw zagadnienia leży myślenie religijne… to co nas, ludzi, odróżnia od zwierząt, to zdolność tworzenia, którą mamy od boga… boga przede wszystkim jako Stwórcy. ten bóg nie jest doskonały, dowodem na to jest świat jaki stworzył, a w nim śmierć i zło… ta idea to gnostycka rysa, niektórzy powiedzieliby skaza filozofii Bierdiajewa, będącej egzystencjalizmem w odmianie teistycznej, to znaczy: odpowiedzią na problem istnienia i tożsamości jednostki jest głęboko ukryty sens czyli właśnie gnoza, a nie absurd jak u Sartre’a na przykład. zaś twórczość? właśnie z punktu widzenia egzystencjalnego, to ona: realizowana albo nie, jest wyznacznikiem naszego człowieczeństwa i związanej z nim odpowiedzialności… jako zasada rozumiana jest bardzo szeroko, nie tylko w wąskim kontekście sztuki. twórczym można być w ogóle, w życiu, w codziennych zajęciach, jeśli nie wpada się zanadto w rutynę… akt twórczy uwalnia duchową energię i zwraca ją bogu… dlatego twórczość jest również obowiązkiem człowieka żyjącego na tej ziemi po to, by odzyskać rozproszoną w wyniku pierwotnego błędu „duszę świata” i w ten sposób dokończyć dzieła stworzenia… pięknie, obrazowo przedstawili to manichejczycy. mówili, że krążący wokół Ziemi Księżyc działa jak wirówka, która odsącza uwalnianą energię. począwszy od Nowiu Księżyc rośnie aż do Pełni, a wówczas zaczyna oddawać, przesyłać dalej zgromadzone zasoby i czyni to aż do kolejnego Nowiu i tak dalej, w kółko, do końca, do wyssania z Ziemi ostatniej kropli ropy naftowej aż święty ogień w Persji zgaśnie… to jest projekt totalny mający na celu przeobrażenie świata, przygotowanie go na paruzję, apoktstzę… – przerwałem.
uważnie wsłuchany w wywód Fabrizio powtórzył ostatnie słowo i po chwili ciszy powiedział: powinieneś pójść do Composteli.

posłaniec

część druga

— do Composteli? – zdziwiłem się – na pielgrzymkę?
skinął głową.
— byłem już na pielgrzymce. do Częstochowy… to taka polska Compostela, sanktuarium – odezwałem się dając do zrozumienia, że wiem o co chodzi, na co Fabrizio zdecydowanie zaprzeczył. zrobił to tak jakby znał dobrze polską, katolicką specyfikę.
— …ale to była pielgrzymka inna niż zwykle – próbowałem tłumaczyć. – tak zwane szpakowisko. pielgrzymka różnych dróg, dosłownie i w przenośni. napisałem z niej reportaż… organizuje ją ksiądz Szpak, salezjanin, i jest to pielgrzymka tak zwanej młodzieży, ale :> idą w niej również starsi, tacy co zaczęli dwadzieścia lat temu. wtedy, za komuny była to pielgrzymka hippisowska… przynajmniej tak ją określano. nie było to klasyczne hippi jak w Ameryce, czy na Zachodzie, tutaj mieliśmy inaczej. kontrkultura nie była akceptowana przez ówczesne władze, dlatego część z zainteresowanych nią ludzi schroniła się pod „skrzydła” Kościoła. komuniści bali się krzyża, więc łatwiej było coś zorganizować pod jego znakiem: stąd pielgrzymka „różnych dróg” była swego rodzaju zlotem chrześcijańskiego odłamu hippi. podobno na początku jej katolicyzm nie był tak wyraźny jak dzisiaj, mimo to „szpakowisko” utrzymało specyficzny charakter; jest zupełnie inne niż cała reszta pielgrzymek do Częstochowy… – Fabrizio skinął głową i łyknął zielonej herbaty :>

— przyłączyłem się do niej dwa dni po starcie, pod Kaliszem – kontynuowałem – z początku nie mówiłem, jaki mam cel, obserwowałem… wszystko było zorganizowane. szliśmy codziennie po kilkanaście kilometrów, bagaże jechały ciężarówką, noclegi były ustalone, posiłki też. można powiedzieć: fajna wycieczka, na czele której niesiony był obraz, za nim formował się „peleton wiernych” :> na szczęście można było zostać w tyle, iść na osobności albo wśród maruderów, by zanadto nie bombardować uszu religijną propagandą :> niestety nie dało się tego uniknąć podczas noclegów. spaliśmy po domach, u ludzi. zazwyczaj było miło, sympatycznie, lecz czasem trafiało się na twardogłowych katolików… raz napytałem sobie biedy… niepotrzebnie. było to w porządnym wiejskim gospodarstwie, gdzie zaproszono nas w kilka osób. po kolacji w towarzystwie całej rodziny, wujków, ciotek i pociotek, nawiązała się dyskusja na związane z pielgrzymką tematy. oświadczyłem wtedy, że w boga w ogóle nie wierzę. niepotrzebnie, zbyt radykalnie. wśród goszczących nas ucichło, aż ktoś zapytał: w takim razie dlaczego i JAKIM PRAWEM idę do Częstochowy! wyobrażasz sobie – zerknąłem na Fabrizio i powtórzyłem – jakim prawem? zapytali mnie, a ja zamiast się zamknąć, dopowiedziałem zgodnie z prawdą, że idę z pielgrzymką, bo przygotowuję reportaż… dziwisz się, że rozpętało się piekło? ci wiejscy katolicy omal mnie nie zadziobali… dobrze, że z rozpędu nie przyznałem się do żydowskiego pochodzenia, bo chyba żywy bym stamtąd nie wyszedł… курва, jakbym nie wiedział o Radiu Maryja.
— ta… – przerwał mi spokojny jak zwykle Fabrizio. – Częstochowy z Compostelą nie da się porównać. jeżeli pójdziesz, zobaczysz…
— taa… – powtórzyłem za Fabrizio i wstałem z fotela. poruszył mnie jego przeszywający wzrok. zrobiłem dwa kółka po pokoju i zatrzymałem się w połowie trzeciego nawrotu, gdyż w głowie zamajaczył mi obraz, wspomnienie, jak idę zmęczony, przygnieciony niemal do ziemi ciężarem taszczonego na plecach marynarskiego worka
spojrzałem na Fabrizio. dopijał zieloną herbatę. uśmiechnął się i oświadczył, że już pójdzie…
wyszedłem razem z nim. odprowadziłem go do skrzyżowania skąd łatwiej mu było trafić do miasta. następnego dnia miał wyjechać z Karakowa, więc na pożegnanie zapytałem o jakiś namiar. trudno było mi ot tak z nim się rozstać, podczas naszego krótkiego spotkania ten Włoch nie-Włoch stał mi się dziwnie bliski.
— magari ci incontriamo da qualche parte?
— magari – odpowiedział. zbiło mnie to nieco z tropu, dlatego uściśliłem i zapytałem o telefon, na co on odparł: telefon? mój telefon wyłączono, gdy się urodziłem…
trwało chwilę zanim to sobie przetłumaczyłem. w międzyczasie Fabrizio odszedł.