dziewczyna Vermeera

- Marcin M. napisał mi w mailu, że zdjęcia jakie zamieszczam na blogu są niczego sobie, całkiem ok, ale za mało wśród nich dziewczyn, tylko ptaszki, przyroda i kamienno betonowo szklana nuda. odpisałem mu, że to wszystko z powodu mojego tułaczego życia, życia trochę pustelniczego. dziewczyny… oj dziewczyny. potem trudno się uwolnić, trudno jechać dalej. ale. lubię na nie patrzeć. więc. dla Marcina /bo Marcin jest malarzem/ i nie tylko dla niego, dziewczyna w której, mimo nieco obleśnego towarzystwa SIĘ od razu i naaatychmiast zakochałem. rozpustna i śliczna z obrazu Jana Vermeera oglądanego za długo w galerii Alte Meister w Dreźnie. to naprawdę należy widzieć na żywo. ta dłoń na piersi jest trójwymiarowa, ten dzbanek, aż chce się go ując i nalać jej wina…

_

Get the Flash Player to see the wordTube Media Player.

czeski holownik. łąka nad Łabą w stronę
błękitnego mostu i zamku w Pilnitz. Drezno.
widok na Neustadt. Zarah Leander: Lili Marlene

déjà vu

w Berlinie zdarzało mi się czuć jak w Warszawie. zwłaszcza po wschodniej stronie, tak podobnej urbanistycznie do naszej stolicy. siedząc na przykład w kawiarni hostelowej przy placu Róży Luxemburg i patrząc za okno zdawało mi się, że jestem w warszawskim Między Nami, a było to silne i powracające wielokrotnie odczucie… niezbyt lubię Wa-wę, ale Berlin pod tym względem mnie zaskoczył. to było jakoś tam niesamowite, bo nie sądziłem, że może istnieć dobry wariant tego typu miasta. naprawdę.
zaś Drezno, miasto w którym obecnie przebywam, analogicznie przywodzi mi na myśl Kraków /nie martwcie się: Krakowa nie znoszę/ może wyłącznie z powodu mego mającego dokonać się wkrótce powrotu tam, nad Wisłę, a może? /rozważam głośno sprawę idąc z Niną bulwarem wzdłuż Łaby/ asocjacje owe, zadziwiające impresje wynikają z geograficznego usytuowania? Kraków i Drezno, Warszawa i Berlin leżą mniej więcej na tym samym równoleżniku, co sprawia że światło w tych miejscach mamy jednakowe. myślę o tym, bo właśnie patrzę na zachód słońca i przypominam sobie wyraźnie takie samo niebo nad Krakowem i widzę wyobraźnią niebo nad Berlinem /:>/ i wiem że nieodrodne mamy nad Warszawą.

Canaletto, Alfred S i Wojtek Jaruzelski

wenecki malarz zwany Canaletto, zanim przeniósł się na warszawski dwór króla Stasia, żył i pracował w Dreźnie. tu i tam namalował kilka ładnych obrazków miejskich, i chwała mu za to, bo Warszawa, wiadomo, zrównana została, a Drezno, ta barokowa perełka Saksonii, słynie dzisiaj bardziej z jednego nalotu dywanowego niż z architektury po nim ocalałej…
przechadzam się od kilku dni po mieście próbując wyobrazić sobie, jak wyglądało tu przed ową apokaliptyczną nocą z 14 na 15 lutego 1945 roku. opowiadał mi o niej /jeszcze za mojej przekrojowej działalności/ Alfred S. uczeń Schulza cudem ocalały z zagłady drohobyckiego getta, którego wojenne losy rzuciły aż pod Drezno, gdzie przybył w przeddzień nalotu w kolumnie więźniów przeganianych z obozu do obozu przed nacierającą Armią Czerwoną. miasto było już wtedy przepełnione uchodźcami ze wschodnich Niemiec, Śląska. front powoli lecz nieuchronnie zbliżał się do Breslau. Drezno wówczas wydawało się miejscem bezpiecznym, miasto dotąd nietknięte, bo pozbawione jakiegokolwiek przemysłu, poza tym “kolebka” i dziedzictwo kultury w powszechnym mniemaniu gwarantowało minimalną ochronę przed wojenną furią. niestety. właśnie wtedy w dowództwie aliantów zapadła decyzja… czy był to odwet za zburzoną Warszawę i spalone polskie biblioteki?
Alfred był zakwaterowany w prowizorycznych barakach po północnej stronie Łaby, po stronie Neustadt, na wzgórzach, kilka kilometrów od centrum miasta. opowiadał, że wyraźnie pamięta pogodny zimowy wieczór i widok na miasto z górującą ponad nim kopułą Frauenkirche, dla której jutra miało już nie być, bo wśród nocnej ciszy, zawyły syreny “na wiwat” nadlatującym aniołom zagłady. to był początek mającej trwać prawie do rana ulewy ognia i siarki… ze wzgórz za Łabą widać było ponoć całe piekielne przedstawienie, z antraktami i nawrotami akcji w kolejnych odsłonach dramatu, na który wszyscy patrzyli oniemiali, nawet esesmani.
to był cios ponad miarę. z Drezna zostały zgliszcza z porzuconym bezpańsko milionem trupów, którymi nie miał kto się zająć. w całej prowincji zapanowała anarchia i koniec. koniec wojny również dla Alfreda, chociaż jeszcze o tym nie wiedział, a nawet gdyby, nie miał się z czego cieszyć, bo nie było co jeść, nie było gdzie spać, było zimno, a w marcu, jak na obmycie zaropiałej rany, przyszła Wielka Woda, niespotykana dotąd powódź. a potem nadjechały ruskie tanki, lecz przed nimi pojawili się przelotem konni zwiadowcy. Alfred pamięta ich dobrze. to byli Polacy, młodzi, jeszcze chłopcy. ich dowódca nazywał się Jaruzelski. Wojtek Jaruzelski.

widok Görlitz sprzed drzwi Jakuba

czasem poza czasem – Jakub Szewc


czasem poza czasem czyli Marcin, Marysia, Marcin i Szewc
— kupiłem bilet i dostałem gorączki. wchodzę do domu z zawrotami głowy, a Nina na mój widok mówi: co z tobą?
— alergia na Polskę – pomyślałem – lecz nie mogłem zostać dłużej w Dreźnie. chorować lepiej w domu, tak jak brudy prać, poza tym powrót miałem już zaplanowany, przez Görlitz, gdzie chciałem odwiedzić Szewca, a potem przez most ponad Nysą, którą w tym miejscu można przerzucić kamieniem…
— kamieniem? w Polskę?
— e tam. ja ten kraj kocham i szanuję, tylko źle się w nim czuję… brakuje mi powietrza. o tej porze roku ponad Krakowem wisi nieustanny smog. otwieram okno, by przewietrzyć stróżówkę i wietrzę dymem… więc rozchorowałem się na drogę /giovani la droga vi uccide/. na szczęście pogoda dopisała i jakoś to przeżyłem… Görlitz obejrzałem w malignie. zrobiło na mnie wrażenie. miasto perfekcyjnie odrestaurowane, nawet lepiej, bo Niemcy pewnie chcieli pokazać tym zza rzeki na co ich stać… jakby zatrzymał się czas: elegancka konserwa, niedziela, ulice wymarłe, ale z charakterem: dobrze zachowane gotycko renesansowe centrum, harmonijnie wplecione elementy baroku, klasyki i późniejszych stylów… a socreal, blokowiska i ruina za Nysą, bo „grzyb to też kultura”, jak ktoś dopisał po polski :> kredą na murze parafialnego kościoła z widokiem na Zgorzelec…
— a co z tym szewcem, którego miałeś odwiedzić? buty chciałeś podkuć? hę?
— nieee. Szewc z Görlitz to niejaki Jakub Böhme. mistyk protestancki z siedemnastego wieku, który pewnego dnia, na widok cynowego naczynia doznał boskiego olśnienia, zobaczył Harmonię Mundi i Sofię Mądrość Bożą, której stał się wyznawcą i skromnym, aczkolwiek przekonującym propagatorem. to z jego powodu pojechałem do Görlitz. chciałem zobaczyć miasto w którym żył, bo jestem jego fanem… za pracę prostą, fizyczną cenię go i za pokorę wielkiego filozofa bez pretensji… chciałem zatrzymać się na moment przed jego domem, jeśli jeszcze stoi, odetchnąć i duszą mu się pokłonić.
— i co?

— wyszło z tego parę zdjęć oraz… nie wiem co o tym myśleć, bo będąc tam, na miejscu, nie zdołałem go namierzyć. oczywiście jest w mieście. trafiłem na jego ulicę, ale domu nie znalazłem chociaż, jak się okazało, przed nim stałem, a nawet przysiadłem na moment by odetchnąć na schodkach… zorientowałem się dopiero tutaj, w Krakowie, kiedy otworzyłem biografię Böhmego i spostrzegłem to samo zdjęcie, to samo ujęcie: widok rzeki i Görlitz sprzed drzwi Jakuba…

_