menisk wypukły i d(r)eszcz

posłańca cz. piąta

jak wiele było przyczyn pośrednich wybuchu pierwszej wojny światowej, a tylko jedna bezpośrednia: zabójstwo arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie /czego dowiedziałem się w szkole na lekcji historii :> tak samo było z moją pielgrzymką do Composteli :> decydujący strzał nastąpił w Bergen…

…a było tak, jakby gwiazdy sprzysięgły się przeciwko mnie, jakby krążący wokół ziemi księżyc miał w brzuchu glisty i nie mógł osiągnąć pełni…
brak środków, na jaki skarżyłem się profesorowi prosząc o urlop spowodował, że szukałem pracy za granicą. i znalazłem, a raczej praca za granicą znalazła mnie. to znajomi w Bergen znając mój postępujący „rozkład za życia”, zorganizowali mi zajęcie: remont strychu w domu emerytowanego pastora ewangelickiego. wszystko było już załatwione, a ja nawet pozytywnie nastawiony do pracy, gdy tuż przed planowanym wyjazdem /miałem lecieć samolotem z przesiadką w Oslo/ dotarła do mnie porażająca wiadomość: mój pracodawca, emerytowany pastor, któremu miałem zaadoptować poddasze, zmarł…
— miał zawał, którego nie przeżył. zobowiązania zostały unieważnione – usłyszałem przez telefon… miałem już w głowie uporządkowaną najbliższą przyszłość, a tu ciach i plany w strzępach. zostałem obezwładniony. nie wiedziałem co powiedzieć, gdy Monika po chwili milczenia zapytała: co zamierzam? jeśli chcesz, możesz przyjechać – dodała. – może znajdzie się coś innego.
i tak na przekór wyrokom losu znalazłem się ponownie w Bergen /pobyt udokumentowany na bocznicy :> maj i czerwiec 2006/, w mieszkaniu z widokiem na port i z nadzieją na pracę…
aby nie marnować czasu /który jest :>/ aby wrócić z zyskiem, nawet jeśli bez pieniędzy :> chodziłem na łowy; polowałem w bibliotece, w jej ogromnych zbiorach płytowych. chodziłem też na basen i do sauny, żeby nie wyjść z formy – w Bergen trzeba na to uważać. panujący w mieście klimat: mało słońca i dużo deszczu może wpłynąć niekorzystnie na skłonności… wreszcie po tak spędzonym „miodowym” miesiącu zjawiło się po sąsiedzku wyczekiwane zajęcie. było to malowanie drewnianego domu z zewnątrz; praca wygodna, gdyby nie chwiejne drabiny, na które wypadało się wspinać z pędzlem w ręce i warunki atmosferyczne, od których robota była uzależniona: nie można malować w deszczu, bo na mokre farba nie łapie… niestety, sprzyjająca mi zrazu cyrkulacja mas powietrza zmieniła się i już drugiego dnia znad Morza Północnego nadciągnął ciężki niż baryczny.
kiedy w Bergen zacznie padać, to potrafi przez dwa tygodnie bez przerwy. a leje tak, że trudno wyjść z domu. parasol niewiele pomaga, bo strugi deszczu odbijają się od ziemi i moczą człowieka do pasa. dlatego w Norwegii używa się sprytnych, gumowych kombinezonów, kondomów jak niektórzy mówią o nich drwiąco :> nakłada się je na ubranie i wychodzi, na przykład do biblioteki, gdzie w szatni się je zdejmuje i… można usiąść suchym tyłkiem :> co ciekawe, ludzie w Bergen nie narzekają na pogodę, tylko na owo gumowe ubranie i spokojnie czekają aż deszcz ustanie, lecz komuś kto przyjechał na zarobek i ma określony termin, poza który nie może zostać, nie jest łatwo temu sprostać.
— курва z nieba ciągle jak z cebra… – co rusz wychodziłem na balkon, a widząc że nie zanosi się na zmiany, odpalałem papierosa i kończyłem go na jednym wdechu. byłem przekonany, że nie tylko chmury, lecz również fatum wisi nade mną… więc pstryknąwszy ustnikiem w uliczną powódź, zapakowałem się w kondoma i jak co dzień wyszedłem na miasto. tym razem minąłem bibliotekę i skręciłem w park botaniczny z zamiarem wydłużenia drogi na basen miejski. i wtem przechodząc obok kościoła, którego nie udało mi się dotąd zwiedzić /zawsze był zamknięty/, spostrzegłem wystawioną na chodnik tablicę pod tytułem: DZIEŃ OTWARTYCH DRZWI :>
kościoły w Norwegi są opuszczone, lecz pod szczególną ochroną, ponieważ lubią płonąć* – taka neopogańska specyfika, stąd spostrzegłszy tablicę przed zawsze zamkniętym największym bergeńskim kościołem wstąpiłem weń ochoczo, a nie widząc wewnątrz nikogo prócz jednej grzecznej turystki, która wkrótce wyszła, postanowiłem zdjąć gumowy przyodziewek. rozsiadłem się wygodnie w ławce. skromny protestancki wystrój, cisza i względny spokój mącony szumem deszczu tłukącego się o szyby dwóch wysokich okien w głębi nawy, pomiędzy którymi wisi wymalowany na płótnie Chrystus… patrzę na niego i schnę… Chrystus nieukrzyżowany, uśmiechnięty… – konotuję i paruję – znam ten wyraz twarzy…
— Fabrizio, no przecież – przypomniałem sobie, a w głowie zaświtał mi pomysł zakładu – a czemu nie? Jezusicku – zwracam się do niego, uśmiechniętego – słyszysz, jak leje? robota mi pleśnieje… a gdyby tak przestało padać, wziąłbym się za malowanie i kasę bym uczciwie zarobił i… do Composteli bym poszedł. brata twojego starszego odwiedzić. co ty na to? zgoda?
+
kiedy wychodziłem z kościoła, Chrystus spomiędzy okien i sponad kazalnicy uśmiechał się tak jak się uśmiechał. nie było widać po nim żadnej reakcji, lecz już następnego dnia, wbrew prognozom pogody chmury się rozeszły.

* jeżeli w jakimś kościele są zebrani wierni, to najpewniej dlatego, że odprawiana jest w nim polska msza :>

czcze dżdże

posłańca cz. szósta

— malowałem po dwanaście, trzynaście godzin dziennie, tam latem nie ma nocy. mógłbym nawet dłużej, gdybym nie bał się, że spadnę. z drabiny. dlatego wieczorem koło dziewiątej, chociaż było jeszcze słońce, wracałem do domu odpocząć. krótki sen i znowu do roboty. po trzech dniach takiego zapierdolu, od tego ciągłego machania pędzlem spuchła mi ręka. musiałem malować lewą.

— nikt mnie nie poganiał, nikt mnie nie pilnował. sam dyktowałem sobie tempo. spieszyłem się, bo chciałem maksymalnie wykorzystać pogodę. przecież znowu mogło się rozpadać, dlatego narzuciłem sobie ostry rygor: żadnych przerw, żadnego kręcenia…
— dom, który malowałem, stał na osiedlu podobnych jemu domów jednorodzinnych. każdy otoczony był ogródkiem, a dzieliły je żywopłoty. z wysokości drabiny widziałem co się za nimi dzieje, no i ja też byłem widziany…
— od południa na tarasie opalała się niezła laska. zerkałem na nią od czasu do czasu i zauważyłem, że ona też na mnie zerka :> naciera się kremem i zerka.
— i co? /ze śmiechem/ wyszło coś z tego?
— gdybym nie był od farby, może wyszło by z tego małe soft porno :> pomyślałem umoczywszy pędzel i wróciłem do roboty, do malowania jednej długiej i fikuśnej szpary w ścianie… kiedy skończyłem, zszedłem z drabiny, a tam, na dole ku memu ogromnemu zaskoczeniu czekała ona. przyniosła mi puszkę zimnego piwa i poprosiła, bym jej też wymalował :>
— za piwo podziękowałem i po namyśle dałem się przekonać. obliczyłem, że pracując w tym tempie będę mógł zacząć u niej pojutrze, a jeśli pogoda się utrzyma, jestem w stanie wymalować jej dom w sześć dni, a więc w czasie się zmieszczę i wyjadę zgodnie z planem…
nikt z Norwegów nie wierzył, że się uda – to niemożliwe by przez kolejny tydzień ani razu nie padało, ja jednak wierzyłem w zakład, smarowałem spuchnięte ręce maściami znieczulającymi, właziłem na drabinę i malowałem dalej.
— dopiero wtedy pojawiła się prawdziwa i niebezpieczna pokusa, ponieważ tak samo jak z opalającą się na tarasie laską, było z właścicielem następnego domu. kosił trawę w ogródku i zauważył, że dom sąsiadki będzie tego lata odświeżony i zakonserwowany przed kolejna zimą, a na jego ścianach farba się sypie, więc podszedł do mnie i zapytał i pewnie było by tak, że gdybym został w Bergen to w końcu wymalowałbym całe osiedle :>
— zostań – namawiał mnie Tomas – bierz robotę, bo potem nie będzie… – a ja nie potrafiłem sensownie wytłumaczyć, dlaczego muszę jechać. bo co miałem mu powiedzieć?:> że uczyniłem zakład z człowieczysynem… przede wszystkim nie chciałem być zachłanny. gdyby nie przestało padać nie wymalowałbym nawet pierwszego domu, a wymalowałem dwa. poza tym czułem, że jeśli nie odmówię, to nie zdołam tego roku pójść do Composteli. a taka była moja propozycja. przestało padać, w krótkim czasie zrobiłem więcej niż się spodziewałem, teraz przyszła kolej odwiedzić jego starszego brata, inaczej… chyba nie mógłbym uczciwie spojrzeć w lustro.
— pracowałem do ostatniego dnia. skończyłem malować sąsiadce i dostałem od niej wypłatę o trzeciej popołudniu, a o dziewiętnastej miałem samolot do Hamburga…

_

*****

istnieje kilka arcydzieł, na przykład „Obsługiwałem…” Hrabala. jest kilka książek genialnych, a wśród nich na pewno „Kamień filozoficzny” Marguerite Yourcenar. to niesamowita, zadziwiająca precyzją powieść historyczna [powieść-życie] której akcja rozgrywa się w Europie w XVI wieku, a dokładniej i w większości w mieście Brugii w ówczesnych Niderlandach /ale również w Polsce w armii króla Wazy/ i obejmuje zasadniczo życie jednego człowieka, jej głównego bohatera, filozofa, alchemika i lekarza Zenona.
dostałem tę książkę od Marka /z Wa-wy/ razem z „Pamiętnikami Hadriana” tej samej autorki /również godna pozycja :>/ dostałem ją z sugestią, iż powinienem się z nią poznać, sugestią wyrażoną w stwierdzeniu: ciekawe co o niej powiesz?
+
długo nie miałem zdania, bo z niewyjaśnionych przyczyn /najpewniej z lenistwa :>/ nie zabrałem się do jej przeczytania. wprawdzie zacząłem, lecz dalej? niewiele pamiętam poza tym, że na pierwszych stronach, gdzieś pod Paryżem doszło w niej do spotkania dwóch postaci, z których jedna podążała do Composteli.
dokładnie z tego powodu, przygotowując się do pielgrzymki zdecydowałem tę właśnie książkę zabrać ze sobą. tym bardziej, że po drodze miałem zatrzymać się w Paryżu, u tymczasowo przebywającego tam Marka /realizował projekt badawczy w polskiej bibliotece/. na wypadek gdyby mnie o nią zapytał, otworzyłem ją już w autobusie i nie wiem dlaczego czytać zacząłem nie od początku, lecz od rozdziału pod tytułem: śmierć w Münster… bo w książce, w związku z pochodzeniem Zenona, opisany został niezwykle interesujący epizod z dziejów wczesnej reformacji mianowicie, bunt anabaptystów.
w ten sposób wciągnęła mnie lektura, stopniowo, po kawałku, rozdział za rozdziałem, po akapicie, po zdaniu dwóch lub trzech odkrywałem „Kamień f.” aż dotarłem do końca i wtedy zacząłem od początku :>
to nie jest książka, którą da się przeczytać za jednym tchem, tą książką można się zachłysnąć. jest intensywna, nasączona treścią, a przy tym jak napisana!! Hrabal powiedziałby: są w niej frazy jak cukierki, które można obracać językiem i ssać. może dlatego wystarczy nieraz krótki urywek, drobina, odprysk „Kamienia…”, by nasycić się na cały następny dzień.
autorka pracowała nad książką kilka, jak nie kilkadziesiąt lat. aby wczuć się w realia epoki przestudiowała chyba wszystko, co można było. i udało jej się stworzyć świat a w nim żywego Zenona i nie tylko jego :>
+
ps. zainteresowanym warsztatem udostępniam fragment jej posłowia. smacznego.


Marguerite Yourcenar, KAMIEŃ FILOZOFICZNY, Państwowy Instytut Wydawniczy, przełożyła: Eligia Bąkowska

posłowie Yourcenar

…wymyślenie osoby „historycznej” fikcyjnej, jak Zenon, wydaje się w większym stopniu obywać bez akt dowodowych niż swobodne odtworzenie rzeczywistej postaci, po której pozostał ślad w historii, jak to było odnośnie cesarza Hadriana. Tymczasem obie drogi w wielu punktach dadzą się porównać. W pierwszym przypadku powieściopisarz próbując przedstawić w pełnym wymiarze postać taką, jaka kiedyś istniała, nigdy nie zdoła z dostatecznie namiętną drobiazgowością przestudiować akt swojego bohatera, jakie przekazała nam tradycja historyczna; w drugim przypadku, aby nadać swojej fikcyjnej postaci tę specyficzną realność, uwarunkowaną przez czas i miejsce, bez czego „powieść historyczna” jest tylko balem kostiumowym, udanym albo nie, autor również ma do dyspozycji tylko fakty i daty minionego życia, a więc Historię.
Zenon, urodzony jakoby w roku. 1510, miałby dziewięć lat w czasie, kiedy gdy stary Leonardo gasł na wygnaniu w Amboise, trzydzieści jeden lat w chwili śmierci Paracelsusa, którego w mojej wersji jest rywalem, a niekiedy przeciwnikiem, trzydzieści trzy lata w chwili zgonu Kopernika, który swoje wielkie dzieło ogłosił dopiero na łożu śmierci, ale którego teorie na długo czas przedtem krążyły w formie manuskryptów w pewnych ośrodkach myśli postępowej, co tłumaczy, dlaczego młody kleryk słyszy o nich już w ławie szkolnej. W czasie kiedy spłonął na stosie Dolet, którego uczyniłam pierwszym „księgarzem” Zenona, mój bohater miałby lat trzydzieści sześć, a czterdzieści trzy w czasie egzekucji Serveta, który jak on był lekarzem i również zajmował się studiami nad krążeniem krwi. Zenon jest niemal dokładnie równolatkiem anatoma Vesaliusa, chirurga Ambrożego Paré, botanika Cesalpina, matematyka i filozofa Girolamo Cardano; umiera w pięć lat po urodzeniu Galileusza, w rok po przyjściu na świat Campanelli […] Jakkolwiek nie ma mowy o mechanicznym tworzeniu jakiejś postaci syntetycznej, przed czym wzdragałby się każdy świadomy pisarz, dość liczne więzy łączą wyimaginowanego filozofa z tymi osobami autentycznymi rozsianymi na przestrzeni tego samego stulecia, a także z paru innymi, które żyły w tych samych miejscach, miały podobne przygody lub dążyły do podobnych celów. Wskazuję tutaj pewne podobieństwa, których bądź świadomie szukałam i które służyły jako impuls do pracy wyobraźni, albo też które zanotowałam już po napisaniu książki w celu weryfikacji.
Tak na przykład nieprawe pochodzenie Zenona i sposobienie go do kariery kościelnej przypominają podobne okoliczności z biografii Erazma, który był synem duchownego i rotterdamskiej mieszczki, a dorósłszy przyoblekł habit augustiańskiego mnicha. Rozruchy spowodowane zainstalowaniem u rękodzielników wiejskich udoskonalonego warsztatu tkackiego kojarzą się z podobnymi faktami, które wydarzyły się w pierwszej połowie stulecia, w 1529, w Gdańsku, gdzie konstruktor takiej maszyny został podobno stracony…
[…]
W pewnych wypadkach nawet sposób odczuwania i myślenia postaci fikcyjnych zapożyczony został od ludzi ówczesnych, aby nie było wątpliwości, że takie uczucia i myśli są na miejscu w XVI w…
[…]
…Henryk Maksymilian należy do licznego zastępu młodzieży wykształconej i awanturniczej, wyposażonej w skromny zasób wiedzy humanistycznej, ludzi których nie trzeba przypominać czytelnikowi francuskiemu, ale którzy niestety mieli wyginąć pod koniec tamtego stulecia…

powrót


Marguerite Yourcenar, KAMIEŃ FILOZOFICZNY, przełożyła: Eligia Bąkowska

między Saint Jean a Roncesvalles


…przez następny kilometr szedłem z drugim, pozostającym nieco z tyłu Polakiem. ale heca! tamten jest żołnierzem najemnym z Legii a ten księdzem!
— księdzem katolickim – powtórzył najwyraźniej błędnie interpretując moją minę, bo… słysząc co mówi nie wątpiłem w jego „wyznanie” tylko w to, jak przyzwoity człowiek może głośno przyznawać się do tej skompromitowanej organizacji, na dodatek powiedział, że zajmuje się trudną młodzieżą!
porko dio! członek czarnej ośmiornicy, potencjalny pedofil, i płatny morderca! ale kompania mi się trafiła, i tak od razu!? jak u Hitchcocka na starcie :>
— au! курва.
— co się stało? – pyta ksiądz.
— ugryzłem się w język.


obóz nad rzeką


wysłano nas nad rzekę do skromnego aczkolwiek przyzwoitego obozowiska na wzór wojskowy: sanitariaty w kontenerach, a w namiotach piętrowe, niewygodne łóżka… na ten widok żołnierz najwyraźniej poczuł się u siebie, bo :> jak na przebyte kilometry, zaskakująco się ożywił. zaczepiał wszystkich współobozujących w dwójnasób wypytując każdego nieznajomego o to i owo, zwłaszcza dziewczyny.
— niesamowite – stwierdziłem patrząc na niego – ILE można powiedzieć, mimo słabej znajomości języka! wystarczy zaledwie kilka słów i WOLA.
żołnierz, o czym wkrótce przekonałem się nadstawiając ucha, w miarę dobrze znał tylko francuski, a poza tym? chyba żaden język europejski nie był mu zupełnie obcy – mam na myśli poziom podstawowych zwrotów. niesamowite było to, w jaki sposób, z tego niewielkiego zasobu żołnierz potrafił korzystać! on porozumiewał się hasłowo mówiąc w kilku językach na raz: przede wszystkim po francusku i po angielsku, ale też po hiszpańsku, włosku, niemiecku, dorzucał do tego polskie czasowniki, które okraszał gestami, i w efekcie nawijał tak, że w namiocie słuchali go wszyscy, chociaż byli z różnych krajów… gdybym ja tak potrafił, byłbym światowej sławy retorem :> skinąłem mu z uznaniem.
— япиердоље – powiedziałem, gdy usiadł przy mnie – ty w Legii jesteś łącznikowym? czy co.