wspomnienie przedwczorajszego blichArtu – Jahreakh

blichart no.6

zdjęcia Eloy :» :» :»

9.

bar do życia

— …i wyobraźcie sobie, to nie był koniec – sięgnąłem po szklankę z wódką, najdroższą wódką jaką do tej pory piłem… dziewczyny przysunęły się. ta z lewej, blondynka, otarła się o mnie udem.
— dwa albo… trzy dni po pogrzebie – mówię dalej jakby nigdy nic :> – siedzę sobie spokojnie w domu i robię coś przy kompie, przy otwartym oknie, żeby mózg dotlenić… piszę, pełna koncentracja, z której z nagła wyrywa mnie jakieś takie drapnięcie o parapet. odwracam głowę, spoglądam w stronę okna i nic. puste… co to było? gołąb? – zastanawiam się – nie było łopotu skrzydeł… – dziwnie mnie to zaniepokoiło. rozumiecie, po tamtej historii z kotką ka, byłem przewrażliwiony. wstałem więc, podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę: jacyś przechodnie, poza tym nic szczególnego… czułem jednak, że coś jest nie w porządku. rozejrzałem się po pokoju i wołam: kici kici kici… cisza. idę do kuchni, wołam, cisza. obszedłem całe mieszkanie i nie widzę drugiej kotki… myślę sobie: курва bez jaj. przecież była tu przed chwilą… schowała się, pewnie śpi gdzieś zaszyta, jak to koty mają w zwyczaju – uspokoiłem się nieco i wróciłem do kompa. lecz… nie potrafiłem skupić się na pracy. ciągle w uszach brzmiał mi ten dziwny dźwięk, to drapnięcie w parapet… widząc, że nie ma to sensu, że nici z roboty, że nie potrafię się skupić, wstałem i znowu wołam: kici kici kici, i chodzę po mieszkaniu i zaglądam do wszystkich znanych mi kocich skrytek: do szafy, pod tapczan i tak dalej, i курва nie ma. rozumiecie? – spojrzałem po kolei dziewczynom w oczy. skinęły ufryzowanymi główkami.

— rozumiecie? najnormalniej zacząłem łapać paranoję. tę samą co za pierwszym razem, kiedy zniknęła mi w kuchni połamana kotka ka… – łyknąłem drinka i mówię dalej. – wiedziałem, że nie należy się nakręcać. powtarzałem sobie: znajdzie się, tak jak tamta się znalazła. siedzi gdzieś pewnie, nie ma sensu przekopywać mieszkania, już dosyć bajzlu narobiłem w kuchni, bajzlu, którego jeszcze nawet nie sprzątnąłem, więc uspokój się chłopie – mówię sobie i wracam do kompa… niby udało mi się coś zacząć, ale nie było łatwo, bo część mojej uwagi nieustannie śledziła odgłosy w mieszkaniu: czy aby jej, kotki, zaraz nie usłyszę. na przykład, jak wskakuje na kredens albo szura piaskiem w kuwecie… niestety nic. cisza. z każdą minutą bardziej niepokojąca… wreszcie zmęczony tym nasłuchiwaniem, postanowiłem zrobić spacer nad rzekę i zjeść coś na Kaziku? może zapiekankę przy okrąglaku? miałem nadzieję, że jak wrócę, będzie…
— no i co, była? – zapytała ruda dziewczyna siedząca obok mnie, z prawej.
— poczekaj kiciu – dopiłem wódkę – była byś tak miła i przyniosła mi jeszcze coś z baru?
— a co chcesz? – zapytała.
— może być wódka z sokiem, jak poprzednio.
ruda wstała, a jej miejsce od razu zajęła brunetka. blondyna z lewej przylegała do mnie coraz ciaśniej. uśmiechnąłem się do niej i poprosiłem o papierosa. podała mi i przypaliła. tymczasem ruda wróciła z drinkiem. bez szczególnego zdziwienia spojrzała na zajęte miejsce przy mnie i usiadła grzecznie naprzeciw. miała swoją szansę – pomyślałem i smyrnąłem palcem brunetkę za uchem. jest dobrze. dziewczyny kokoszą się i przymilają. słuchają :>
— więc – kontynuuję powiastkę – wyszedłem na spacer. przedłużyłem go nawet dając kotce więcej czasu. cóż z tego, nie było jej, gdy wróciłem… takie rzeczy się zdarzają, kot potrafi zniknąć na dłużej – starałem się być spokojny, lecz następnego dnia, po około 24-ech godzinach jej nieobecności, sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do zet.
zet /zaspanym głosem/: coś się stało, że mnie znowu budzisz?
be: wyobraź sobie…
zet /po znaczącej chwili, ze śmiechem i przez głębokie ziewnięcie/: …że kotka zmartwychwstała i wróciła do domu?
be: taaa, było by super. blisko, ale nie to.
zet: więc co?
be: druga zniknęła.
zet /ze zdziwieniem/: kotka? jak to zniknęła?
be: po prostu. nie ma jej.
zet: może się schowała?
be: może. ciągle jest nadzieja, ale nie ma jej już drugi dzień.
zet /ziewając i wesoło/: no to masz przejebane. miałeś się nimi zaopiekować, a tu jedna nie żyje, a drugiej nie ma. chyba nic na to nie poradzę.
be: wiem, że mam przejebane. dzwonię tylko po to, byś wiedział jak bardzo.

— po trzech lub czterech dniach, a po pięciu na pewno, nie miałem wątpliwości, że kotka wyskoczyła.
— wyskoczyła? i się nie zabiła jak poprzednia? – zapytała odsunięta na bok ruda; wśród dziewczyn zdawała się być najinteligentniejsza, aczkolwiek nie była najładniejsza.
— właśnie. też nad myślałem. i doszedłem do wniosku, że miała szansę przeżyć. bo pierwsza najprawdopodobniej wypadła, ponadto było ciemno, i nie udało się jej dobrze wylądować i zamortyzować upadku. trafiła w betonowy chodnik… natomiast druga, miała otwarte okno. mogła odbić się jak należy i skoczyć trochę dalej, na drzewko, które rośnie między chodnikiem a ulicą. tak na moje oko, jest to dla kota wykonalne… owo drapnięcie w parapet… to był jej skok. tak sądzę… no, ale jak było naprawdę, kto wie? nie ma jej, a przecież nie mogła się zdematerializować. zresztą znalazłem niezupełnie pewne, lecz jakieś tam potwierdzenie… w trzecim dniu po jej zniknięciu, wypytałem dzieci bawiące się na ulicy, a dzieci jak to dzieci, odpowiadały nieprecyzyjnie, że kota widziały. to mogła być ona. wtedy postanowiłem rozwiesić ogłoszenie, swego rodzaju list gończy. szkoda, że nie wpadłem na to od razu, bo w trakcie rozklejania kartek na rynnach, podeszła do mnie pewna babcia. wprawdzie była prawie ślepa, ale twierdziła, że ją widziała…
— a co na to twój kolega, właściciel kotki? – dopytywała się ruda. chyba tylko ona była zainteresowana moją przygodą; blondynka i brunetka zajęte były czym innym: łasiły się do mnie z obu stron.
— zadzwoniłem do niego… – odpowiedziałem na ile mogłem, na ile pozwoliły mi łaszące się kicie :> – …zadzwoniłem dopiero w przeddzień jego przyjazdu… liczyłem na to, że jednak kotka się znajdzie… kiedy mu powiedziałem, że już nie ma kotów, że druga zniknęła, przyjął to nadzwyczaj spokojnie… sorry, przecież to nie moja wina, że miały ruję i chciało im się kota… – na te słowa dobierająca się do mnie brunetka z prawej miauknęła kokieteryjnie a blondynka z lewej zamruczała mi do ucha.
— kocurze, ale ty bajerujesz…
— mrrr… – mruknąłem z zadowolenia, bo brunetka z prawej łaskotała mnie już na całego, a blondynka z lewej starała się nie być gorsza. lecz…
w tym wesołym antrakcie do zajmowanej przez nas kanapy podeszła mamuśka. najpierw pogoniła rudą, by zajęła się innym klientem, a potem przeszyła mnie piorunującym wzrokiem i powiedziała.
mamuśka: hej kolego. straszny z ciebie gaduła. dość tego. nie widzisz, dziewczyny ruchać się chcą! /i do dziewczyn/: dziewczyny! jeśli on na koniec się wykpi i nie weźmie was obu, obetnę wam bonusy :>

epilog

bar do życia

…przechodząc obok kościoła, który był się dwukrotnie zawalił, spojrzałem na niego z niepokojem, bo ziemia drżała pode mną…
przyspieszyłem, aby wyjść ze strefy zagrożenia :> szedłem w stronę domu. chociaż em wrócił już z wakacji, nadal u niego mieszkałem, ponieważ remont pionu wod-kan-gaz w mojej kleparskiej stróżówce jeszcze nie dobiegł końca…
…ostatnie dni przed jego powrotem spędziłem na porządkowaniu mieszkania. trzeba było przewiesić skrócone na całun zasłony, musiałem poskręcać kuchnię… jak zwykle w takich wypadkach, podczas rozbiórki nie zachowałem co do śrubek ostrożności i okazało się, że brakuje mi kilku istotnych dla podtrzymania konstrukcji… na szczęście pomógł mi Jurek z Alchemii. kiedy poszedłem oddać łopatę, pokazał mi warsztat-kanciapę i pozwolił wybrać odpowiednie… a miał tam wybór wszystkich gwintów :>
w przeddzień przyjazdu em ekskluzywne mieszkanie na Kazimierzu było uporządkowane i posprzątane. wszystko zdawało się być na miejscu, oprócz kotek… sądząc, że tak będzie lepiej, uczciwiej, sięgnąłem po telefon i…
em: halo?
be: halo?
em: to ty? jak tam? wiesz, że jutro wracamy?
be: wiem, wracacie… aż się boję z wami spotkać…
em: daj spokój. minęło. nasz błąd. przede wszystkim należało wcześniej pójść z kotkami do weterynarza, dałby im na wstrzymanie… poza tym pomysł z przewożeniem kotki ka też nie był najszczęśliwszy… wiesz, ka mieszka na parterze, jej kotka była przyzwyczajona wyskakiwać przez lufcik…
be: przyzwyczajona taaa… ale twoja nie była?
em: …była?
be: …przyzwyczajona. nie wyskakiwała wcześniej przez okno?
em: nie.
be: …bo… nie wiem jak to się stało, ale nie ma jej od kilku dni. znikła.
+
obawiałem się, że po rozmowie z em będę musiał od razu się wynieść, a nie miałem za bardzo dokąd, on jednak, stary buddysta, zareagował tak, jak opowiedziałem dziewczynkom w „barze u Ciech”: …zareagował nadzwyczaj spokojnie.
— widocznie tak miało być – skwitował, kiedy stanąwszy z nim twarzą w twarz znowu zacząłem się tłumaczyć – to ja przepraszam cię za całe zmieszanie na jakie zostałeś tutaj, przez nas, wystawiony… – dodał i zakończył temat.

wracam do domu. długa zazwyczaj Paulińska dzisiaj znowu jest nieco dłuższa, bo ziemia drży pode mną; gdy stawiam na niej stopę, przeszywa ją spazm, który z każdym krokiem rozpływa się po kościach, blednie rumieńcem i cichnie w oddechu. oddalam się od kościoła – tym razem nie runie po raz trzeci – cieszę się satysfakcją wygasającego rozedrgania :> i podchodzę do kamienicy, gdzie na czwartym piętrze… z kieszeni wyjmuję klucze. lecz wtem z rozsmakowania wyrywa mnie… coś czmychnęło przede mną, spod żywopłotu, przebiegło chodnikiem i schowało się w uchylonym okienku piwnicznym, węglowym zsypie…
— co to było? – pytam się – szczur? …za duże na szczura – odpowiadam i już pewny jestem, że to była ona.
przystaję ponad okienkiem, pochylam się i wołam: wychodź ladacznico, chodź, nie udawaj że cię nie ma, widziałem cię!
…wyszła. brudna, chuda /dwie trzecie tamtej kotki, którą pamiętam sprzed jej zniknięcia/ i bez uników dała się złapać – pewnie tydzień nic nie jadła… – pogłaskałem ją po skołtunionej sierści i schowałem za połę marynarki…
— zrobię em niespodziankę.
+
wszedłem do mieszkania. em siedział w pokoju przed telewizorem panoramicznym, oglądał reklamy…
em /przez ramię/: i jak było?
be: dobrze. stanąłem na wysokości a dziewczynki sprostały wyzwaniu :>
em: aż tak? /zdumiony patrząc w mą uśmiechniętą od ucha do ucha twarz/.
be: ano tak, nawet więcej. stał się cud!
em /ze śmiechem/: co, ziemia pod tobą drgnęła?
be: …i wytrząsnęła kota z kryjówki. patrz /odchylając połę marynarki/.
em /przecierając okulary/: jasna хољера. pewnie jest w ciąży…
be: pewnie tak.
— ruchać się jej chciało i wróciła wyruchana… – pomyślałem o barze u Ciech. – ciekawe, że znalazłem ją właśnie po wyjściu stamtąd? …a jeśli zet miał rację? …a może gdybym wcześniej poszedł na dziewczynki i rozładował panujące w mieszkaniu seksualne napięcie?:>

…koniec

nowela Bar do Życia jest na faktach. przedstawione w niej wydarzenia mają już miejsce w literaturze :> Adam Wiedemann napisał o nich /o kotkach/ wiersz opublikowany w tomiku „Kalipso”.

kompleks braku odporności

zadzwonił do mnie Kikko i pyta: co z tobą, że cię nigdzie nie widzę do tygodnia?
— …z łóżka nie wychodzę.
— chory jesteś?! – zaniepokojonym głosem.
— nie. biorę korepetycje z francuskiego :>
— …che chE cHE, nieźle… a można wiedzieć z kim? z brukselką?
— taa, z Bernadette… – mówię ci tak jak jemu wtedy, oj braciszku, braciszku… ale się z tego porobiło…

— a to jak się nazywa po francusku? – zapytałem przewracając się na wznak.
— clitoris.
— jak? – nie zrozumiałem :>
— kli-to-ris – Bernadette prze-sy-la-bi-zo-wała pokazując, bym patrzył jej na usta.
powtórzyłem.
— masz śmieszny akcent, kiedy mówisz po francusku i głos ci się trochę zmienia – zachichotała i dodała – a po polsku? jak to jest po polsku?
— po polsku? hm… łaskotka.
— łasz-kiotka?
— łaskotka. od łaskotać :> gili gili – i wkręciłem jej palec w pępek…

oj braciszku, ale się porobiło z tych lekcji francuskiego… a było tak, że tydzień korepetycji z Bernadette znacząco poprawił me umiejętności językowe :> aż nastąpiło nieuniknione, nasycone zmęczenie. Bernadette przypomniała sobie wtedy, że dla zachowania równowagi rozwoju przydało by się – nieco gramatyki :> powiedziała – wracam do pracy… była nauczycielką.
nie wnikam, w jaki sposób moja przyjaciółka brukselka prowadziła lekcje, na które się wybierała. najzwyczajniej nie interesowało mnie, ponieważ przekonany byłem, że zajęcia ze mną posiadały wyjątkowy charakter… tak się umówiliśmy: nie chodzi nam o zarobek w sensie finansowym; nasze spotkania miały nas wzbogacić inaczej :> polegały na wzajemnym świadczeniu sobie usług: ona po francusku, ja po polsku, więc… gdy żegnałem się z nią, żegnałem się z pełnym zrozumieniem i zaufaniem :> zresztą ja też miałem jakieś tam obowiązki.
+
…następnego dnia, z rana, pomny pobudzających do życia i radością napawających korków, wysłałem Bernadette esemesa: tu es ma drogue :> ca va? lecz zanim dostałem odpowiedź zobaczyłem ją na ulicy. szła chodnikiem po drugiej stronie, ciut przede mną. nie miało sensu krzyczeć, na Grzegórzeckiej /tam ją spotkałem/ był okropny ruch: samochody, tramwaje; mój głos i tak utonął by w hałasie pomiędzy nami, więc odczekałem chwilę, aż będę mógł bezpiecznie przebiec jezdnię.
postanowiłem zrobić jej niespodziankę i wziąć ją… z zaskoczenia. ona tymczasem skręciła… skręciła zdecydowanie. w ogóle zauważyłem, że idzie jakoś tak energicznie, jakby szła w bardzo konkretnym celu. nie było by w tym nic dziwnego, przecież spieszymy się czasem na ważne spotkania, nic dziwnego mówię ci braciszku, gdyby ona wtedy nie skręciła na teren szpitala, w jego wewnętrzną ulicę… jest nauczycielką, nie pielęgniarką – zamajaczyło mętne przeczucie… prawdzie Bernadette mogła robić skrót, ja też czasem przechodzę tamtędy na Kopernika, jednak gdy po chwili zauważyłem, że skręciła ponownie i zmierza w stronę jednego z budynków, przystanąłem na moment, by zwiększyć dzieląca nas odległość i ruszyłem za nią ponownie niczym snoop.
+
weszła do środka. podszedłem bliżej i przeczytałem wiszącą na ścianie tablicę: KLINIKA CHORÓB ZAKAŹNYCH. PORADNIA LECZENIA ZESPOŁU NABYTEGO BRAKU ODPORNOŚCI.
…o курва braciszku. jak dobrze sobie przypominam oblał mnie wtedy zimny pot. odetchnąłem głębiej i już chciałem odwrócić się na pięcie i uciec stamtąd jak najdalej, lecz w tej właśnie chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich Bernadette.
chciałem wziąć ją z zaskoczenia i w istocie zrobiłem to w 100% /a nawet więcej. na jej twarzy odmalowało się co najmniej 250…/
— co tu robisz?? – zapytała.
— mój kolega… pracuje tutaj – skłamałem, bo co? miałem przyznać się, że ją śledziłem? Bernadette puściła to mimo… – a ty? co tu robisz? – wydukałem po dłuższej chwili krępującego milczenia.
— …przyszłam zrobić test… test na HIV.

ciąg dalszy pt. pocałunek Giocondy

pocałunek Giocondy

c.d. kompleksu...

to było moje pierwsze bliskie spotkanie z wirusem. wprawdzie dobrze wiedziałem co zacz, przecież znałem go od początku, odkąd obiegła ziemię wiadomość o zidentyfikowaniu nowej nieuleczalnej choroby i jej przyczyny. pamiętam, ta wiadomość była tak intrygująca, że nawet na lekcji wychowawczej w szkole podstawowej nie minęła nas rozmowa o niej. nauczycielka była głęboko zaniepokojona naszą przyszłością, pytała z przejęciem, jak uniknąć zarażenia jeśli wirus przenosi się przez dotknięcie tej samej klamki, przez napicie się z tej samej szklanki? pamiętam poprosiłem wtedy o głos. musiałem ostudzić nauczycielkę, bo pani reagowała zanadto histerycznie. ile wtedy miałem lat? dziesięć? ale byłem ciekawy świata, czytałem regularnie pisma popularnonaukowe, a to w jaki sposób można lub nie można się zarazić było już wtedy ustalone. mimo to jeszcze przez długie lata choroba i wirus, który ją wywoływał, traktowany był, pod wpływem religijnych fatalistów, apokaliptyków, jako plaga rzucona na rozwiązłą ludzkość, jako kolejny po Czarnobylu znak końca czasów. a religijni fataliści zawsze mieli i mieć będą dziwną moc nad tłuszczą.
zmieniło się to chyba dopiero po śmierci Freddiego Merkury. to dzięki niemu, dzięki jego ostatniemu show świat zobaczył wyniszczające skutki nowej choroby, Freddie niczego nie ukrywał. i był przejmujący. chyba wtedy choroba przestała być tabu, przestała nieść piętno grzechu i zaczęto wreszcie o niej mówić normalnie. odtąd już chyba wszyscy wiedzieli, że w grupie podwyższonego ryzyka znajdują się przede wszystkim narkomani i sodomici… więc jeśli ktoś nie kłuje sobie żył brudnymi igłami i nie stuka się w dworcowych kiblach z przypadkowymi potworami, może czuć się bezpiecznie. nie ma czego się bać.*
+
taka była przyczyna uśpienia mej czujności. traktowałem wirusa jak coś, co istnieje, lecz mnie nie dotyczy… stąd ów zimny pot, jaki oblał mnie na widok Bernadette wychodzącej z poradni. zrobiła sobie test, więc sądziła, że może być zarażona… poczułem na ciele pocałunek Giocondy.
dla pełnego obrazu sytuacji ważna jest pewna okoliczność: tzw. karencja, o której wiedziałem – dopiero po trzech miesiącach od ewentualnego zarażenia, test może być wiarygodny, więc… Bernadette udała się na badania nie z obawy przede mną… ona zrobiła to dla mnie… a ja? hm…
z powodów jakie przedstawiłem wcześniej, wydawało mi się, że problem dotyczy mnie o tyle, o ile ona okaże się czysta albo nie… jak do tego miało się moje swobodne życie seksualne? i mój brak ostrożności? oczywiście ja bzykałem tylko dziewice, braciszku :> taaa… nawet gdyby to była prawda, nie stanowiła by gwarancji, nie dawała by pewności, którą wtedy miałem, a która wynikała z… młodocianej nieodpowiedzialności?
wtedy pod kliniką niewątpliwie stało się coś ważnego. zrozumiałem, że wirus jest wśród nas. mimo to odepchnąłem ów fakt od siebie i pewnie, jak się znam, dla wyciszenia sumienia poszedłem pohulać. dałem nogę i… prawie mi się udało, bo… tamto spotkanie z Bernadette ochłodziło naszą znajomość; na ciepły półmrok korepetycji padł wilgotny cień… jakbym nakrył ją na zdradzie… z niebezpiecznym kochankiem, który może zabić bynajmniej nie z zazdrości…
nie widziałem jej przez kolejny tydzień? ona też ucichła: nastąpiło zamrożenie, aż trafiliśmy wreszcie na siebie przypadkiem: cześć, cześć – którym towarzyszyły stonowane uśmiechy i umykające spojrzenia.
— jestem zdrowa – powiedziała.
przyjąłem to z ulgą i uśmiechnąłem się nieco dwuznacznie… z odrobiną złośliwej satysfakcji, ponieważ w jej słowach wyraźne było oczekiwanie, że też powiem: zdrowy jestem, bo też chciała mieć pewność. a ja? nie zrobiłem testu i nie miałem zamiaru zrobić. to była moja „słodka” zemsta za „zdradę”.
podła świnia, padalec ze mnie braciszku. przepraszam.
+
nie nawiązałem już współpracy językowej z Bernadette. perfidnie wzmocniona przeze mnie obojętnością, w ten sposób niejako podlana dodatkowo, już i tak zadomowiona w duszy chłodna wilgoć, pokryła uczucia moje do niej kożuszkiem pleśni. to dlatego mój francuski taki kiepski :>
wyjechała. wróciła do Brukseli a ja zapomniałem – tyle potencjalnych uciech w życiu… lecz nie myśl sobie braciszku, że takie wydarzenia przechodzą bez echa. jak rzucony na wiatr bumerang, potrafią nieźle przypierdolić rzucającemu w głowę. znienacka. wystarczy na moment się odwrócić…

ciąg dalszy pt. łaźnia
* teraz jest inaczej. niebezpieczne stały się też normalne i przeciętne stosunki seksualne, bo narkomani nauczyli się używać czystych igieł, a sodomici wymarli ;))

łaźnia

c.d. kompleksu...

miała na imię Virpi. była Finką i ma się rozumieć: zauroczyła mnie od pierwszego wejrzenia… chociaż nie pokazała takiego zamiaru. to ja zagapiłem się na nią, na jej borealną urodę i zaczepiłem. jako osobnik z pogranicza, wychowany w bramie, zawsze przejawiałem skłonności do… przechodniów :>
Virpi była artystką wizualną. miała stypendium na krakowskiej Akademii i przy okazji robiła scenografię do spektaklu Tani i Huso /uchodźców z ogarniętej wówczas wojną Jugosławii/. poznałem ją nomen omen w Łaźni /klubo-teatrze wtedy jeszcze na Kazimierzu/…
minęło kilka dni. siedzę sobie braciszku w kawiarni Cud nad księgarnią ezoteryczną przy Małym Rynku. siedzę sobie ze znajomymi i gaworzymy przy piwie, plotkujemy, aż jeden z kolegów pochyliwszy się ponad stolikiem konfidencyjnie ściszył głos.
— posłuchajcie… przy spektaklu Huso pracuje Finka… – na te słowa wytężyłem słuch. – ładna laska, mówię wam, poważnie, wyraźnie wolna, więc zaczynam do niej podbijać, a tu wyobraźcie sobie, Huso bierze mnie na bok i mówi: Daniel, uważaj, ona jest trafiona.
— trafiona? co masz na myśli – pytam udając zwykłą, bezinteresowną ciekawość.
— przed wojną, w Sarajewie, Huso pracował w ośrodku dla chorych na AIDS. podobno lekarstwa jakie oni biorą, powodują, że człowiek specyficznie pachnie. Huso mówi, że nie ma wątpliwości. Finka jest trafiona… – Daniel zapalił papierosa i spojrzał na mnie – Beno? co ci się stało, strasznie zbladłeś.
siedzący przy stole również spojrzeli na mnie i zapadła cisza.
— Beno, ty znasz tę Finkę?
— ma na imię Virpi… sorry chłopaki, muszę się przejść.
+
oj braciszku braciszku. nie uszedłem daleko. usiadłem na Małym Rynku, bo nie miałem siły dalej, nogi normalnie uginały się pode mną, a w głowie? ZIMNY PRYSZNIC, ŁAŹNIA – jakże błędne miałem wyobrażenie co do jej zachowania!
ona z początku się opierała. nie chciała nawet całować się ze mną, ale ja byłem napalony. próbowała mi coś powiedzieć, wyjaśnić, nie chciałem słuchać. wydawało mi się, że jej postępowanie wynika z niewinności, z „dziewictwa”, a to nakręcało mnie jeszcze bardziej i wylądowałem w jej mieszkaniu, i była akcja choć nie do końca… czy w jej trakcie doszło do wymiany płynów ustrojowych? nie wiem… zależy co za taką wymianę uważać…
i wtedy, na Małym Runku, przykucnięty i totalnie spłukany przypomniałem sobie Bernadette, przypomniałem sobie dokąd ona poszła i że też mnie to czeka. i poczułem do bólu ową niepewność, którą tak nonszalancko jej zafundowałem. i za karę, za głupotę, dostałem niepewność o wiele gorszą, bo w przeciwieństwie do niej, ja wiedziałem, że dziewczyna, z którą się przespałem, jest trafiona.
trzy miesiące takiej NIEPEWNOŚCI to kawał życia braciszku, trzy miesiące po których możesz dopiero losować: plus albo minus, czujesz?
+
dobrze ci braciszku że nie żyjesz. wy tam przecież jesteście niczym aniołowie. i nie ma wśród was mężów ni żon, a waszym udziałem czysta, doskonała miłość, której nie skazi żaden wirus…

a test? to naprawdę mocne doświadczenie. ten pierwszy raz jest pewnie najtrudniejszy, lecz w każdym kolejnym powtarza się to samo drastyczne doznanie: idąc po wynik idziesz po swego rodzaju rachunek, który podsumuje twe dotychczasowe wybryki i odetnie je grubą kreską albo ogłosi wyrok, że… oberwałeś zatrutą strzałą.
nawet jeśli wyjdziesz czysty spod laboratoryjnego osądu, Gioconda nie przestaje się uśmiechać, bo człowiek obłędnie lubi powtarzać te same wpadki.
takie gorzkie życie braciszku i taka słodka śmierć.

powrót