List z Peszawaru. Na bazarze opowiadaczy historii

    Tiziano Terzani Listy przeciwko wojnie

Peszawar, 27 października 2001

lettere contro la guerraPrzyjechałem do tego pogranicznego miasta, by znaleźć się bliżej wojny, by zobaczyć ją na własne oczy i by wyrobić sobie o niej zdanie; lecz tak jakbym chcąc sprawdzić czy zupa jest wystarczająco słona, wskoczył do niej, teraz mam wrażenie, że tonę, że idę na dno w morzu ludzkiego szaleństwa, jakie w tej wojnie wydaje się nie mieć granic. Mijają dni a nie udaje mi się wyzbyć lęku: lęku z powodu przeczucia tego co nastąpi i niemożności uniknięcia konsekwencji, zgrozy wynikającej z przynależności do najnowocześniejszej, najbogatszej i najbardziej rozwiniętej cywilizacji świata teraz zajętej bombardowaniem najbardziej prymitywnego i najbiedniejszego kraju na ziemi; zgorszenia wywołanego tym, że przynależę do najtłustszej i najbardziej sytej rasy teraz zaangażowanej w dokładanie bólu i biedy do już i tak nieznośnych warunków życia najchudszych i najgłodniejszych ludzi planety. Wydaje mi się, że jest w tym coś niemoralnego, bluźnierczego, lecz również niezwykle głupiego.
   Trzy tygodnie po rozpoczęciu anglo-amerykańskich bombardowań Afganistanu, sytuacja światowa jest o wiele bardziej napięta i wybuchowa niż wcześniej. Relacje między Izraelitami a Palestyńczykami są zaostrzone, te między Pakistanem a Indiami są w punkcie załamania; cały świat islamu został poruszony, a jego każdy umiarkowany reżim, od Egiptu po Uzbekistan, czy wspomniany Pakistan, doświadcza wysokiej presji ugrupowań fundamentalistycznych. Mimo wszystkich pocisków, bomb i supertajnych akcji komandosów pokazywanych nam wybranych przez Pentagon urywkach, jakby po to by przekonać nas, że wojna jest tylko grą wideo, talibowie nadal trzymają się mocno u władzy, rośnie wobec nich sympatia w Afganistanie, podczas gdy na świecie, w każdym jego zakątku spada poczucie naszego bezpieczeństwa.
   «Jesteś muzułmaninem?» zapytał mnie pewien młodzian, gdy zatrzymałem się na bazarze, by zjeść kawałek placka z mąki bez zakwasu.
   «Nie»
   «Więc co tu robisz? Wszystkich was wkrótce wyrżniemy»
   Zgromadzeni wokół śmieją się, uśmiecham się i ja.
   Nazywają go Kissa Qani, bazar opowiadaczy-historii. Jeszcze jakieś dwadzieścia lat temu był jednym z ostatnich, romantycznych skrzyżowań dróg Azji, pełnym najróżniejszych towarów i ludzi. Teraz jest rodzajem komory gazowej z powietrzem zatrutym odorem tłumu znajdującego się w coraz gorszej kondycji z powodu ogromnej ilości uchodźców i żebraków. Wśród starych, opowiadanych tu kiedyś historii, była ta o Avitabile, neapolitańczyku, żołnierzu-awanturniku, który przybył tu w połowie dziewiętnastego wieku wraz z przyjacielem z Modeny, i któremu udało się zostać gubernatorem miasta. Aby trzymać je w garści, na jego rozkaz każdego ranka w porze śniadania, na najwyższym minarecie meczetu wieszano kilku złodziei, od tamtego czasu w Peszawarze straszy się dzieci mówiąc: «Jeśli nie będziesz grzeczne, zabierze cię Avitabile». Dzisiaj wszystkie opowiadane na bazarze historie dotyczą amerykańskiej wojny.
   Niektóre jak ta, wedle której atak na Nowy Jork i Waszyngton był dziełem służb specjalnych Tel Awiwu – podobno dlatego żaden Izraelita nie zjawił się w pracy w Bliźniaczych Wieżach 11 września – i ta wedle której wąglik rozsyłany pocztą jest operacją CIA, by przygotować psychologicznie Amerykanów na bombardowanie Saddama Husseina; historie te są już stare, ale nadal krążą i przede wszystkim nadal znajdują posłuch. Ostatnia donosi, że Amerykanie zdali sobie sprawę, iż nie są w stanie poskromić Afganistanu przy pomocy bomb, dlatego postanowili zmienić taktykę: teraz będą zrzucać na ludzi worki wypchane pieniędzmi. «Każdy pocisk kosztuje dwa miliony dolarów. Wystrzelili ich już ponad setkę. Pomyśl: gdyby dali nam wszystkie te pieniądze, Talibów nie byłoby już u władzy», mówi były dowódca oddziału antysowieckich mudżahedinów, dzisiaj stary afgański uchodźca, który usiadł obok mnie.
   Przekonanie, że Amerykanie mają dużo pieniędzy i że skłonni są hojnie wynagradzać każdego kto stanie po ich stronie, jest bardzo rozpowszechnione. Niedawno kilkuset przywódców plemiennych i religijnych społeczności afgańskiej na wygnaniu, zebrało się w dużym amfiteatrze w centrum Peszawaru, by dyskutować nad przyszłością Afganistanu «po talibach». Przez wiele pięknych godzin, brodaci panowie – doskonale nadający się na czołówki wiadomości zachodnich telewizji – zmieniali się przy mikrofonie, by mówić o «pokoju i jedności», lecz w ich przemowach nie było żadnej pasji, żadnego przekonania. «Są tutaj tylko po to, by zarejestrować swoje imię i by otrzymać jakieś amerykańskie środki» mówił pewien pakistański intelektualista, mój stary znajomy z pochodzenia Pasztun tak jak tamci. «Każdy z nich spogląda na drugiego zadając sobie pytanie: „A ten ile już dostał?” Amerykanie zapominają o naszym przysłowiu: Afgańczyka można wynająć, ale nie da się kupić».
   Spotkanie w Peszawarze było dla Amerykanów pierwszym ważnym krokiem w tym, co na popierze wydawało im się idealnym politycznym rozwiązaniem problemu afgańskiego czyli: sprowadzić do kraju króla Zahir Szaha, zainstalować w Kabulu rząd, w którym wszyscy mieliby swoich reprezentantów – może nawet niektóre umiarkowane frakcje talibów – i wysłać wojska nowego reżimu na polowanie na ludzi Al Kaidy oszczędzając w ten sposób pracy i niebezpieczeństw żołnierzom koalicji. Jednak rozwiązania na papierze nie zawsze sprawdzają się w terenie, zwłaszcza kiedy terenem tym jest Afganistan.
   Pomysł, że stary król przebywający od trzydziestu lat na wygnaniu w Rzymie, może odgrywać jakąkolwiek rolę w przyszłości kraju, jest pretensjonalnym złudzeniem dyplomatów wierzących, że można tworzyć historię świata kreśląc ją na biurku nie opuszczając klimatyzowanych pomieszczeń. Wystarczy pójść między ludzi, by zdać sobie sprawę, że stary władca nie cieszy się prestiżem, jaki przypisują mu zachodnie kancelarie, zwłaszcza ta włoska, i że jego nieobecność, jego niepokazywanie się, to że nigdy nie odwiedził żadnego obozu dla uchodźców, jest odbierane jako dowód obojętności wobec cierpień jego ludu. «Wystarczyło, by w czasie inwazji sowieckiej, dał się sfotografować z karabinem w ręce i wystrzelił raz w powietrze. Dzisiaj miałby respekt», mówi mój przyjaciel «…ponadto, ani razu nie udał się na pielgrzymkę do Mekki, co w dzisiejszych czasach, podniosło by nieco jego pozycję również z punktu widzenia religijnego».
   Obok króla, drugim człowiekiem na którego liczyli Amerykanie był Abdul Haq, jeden z cenionych przywódców antysowieckiego oporu, trzymający się z dala od późniejszej wojny domowej. «Nie ma go tu. Wyruszył do Afganistanu» mówiło się podczas konferencji w Peszawarze czyniąc aluzje do owej «misji», jakoby miała być decydującą dla przyszłości. Wydawało się oczywistym, że Abdul Haq ze swoim prestiżem i wpływami wśród wielu starych mudżahedinów stojących obecnie po stronie talibów, zdoła oderwać od reżimu mułły Omara niektórych pasztuńskich regionalnych dowódców i poprowadzić ich na Kabul, teraz, gdy stolica została opanowana przez Sojusz Północny, jaki Pasztuni i Pakistańczycy nie chcą absolutnie widzieć u władzy.
   «Misja» Abdul Haqa nie trwała długo. Zaraz po tym jak znalazł się w Afganistanie, Talibowie zaczęli go śledzić, a po kilku dniach został złapany i wkrótce, wraz z jego dwoma towarzyszami, stracony jako «zdrajca». Amerykanie z całym ich sprzętem elektronicznym i ich super-helikopterami nie zdołali go uratować.
   Założeniem owych amerykańskich działań na rzecz rozwiązania politycznego było przekonanie, że reżim talibów rozpadnie się, że pod presją bomb nie jest w stanie przetrwać, że zaczną się dezercje i niezadowolenie, i że w kraju wytworzy się pustka władzy. Lecz nic z tego nie nastąpiło. Gorzej. Wszystko wskazuje na to, że Talibowie nie stracili pozycji. Łapią zachodnich dziennikarzy, jacy wypuszczają się na kontrolowane przez nich terytorium i by zniechęcić do kolejnych prób, dają znać, że nie mają więcej miejsca i pożywienia, by przetrzymywać innych. «Wiele dochodzeń jest w toku. Wszyscy zostaną osądzeni według szariatu, prawa koranicznego», mówią tak jak zrobiłoby każde inne niepodległe państwo. Talibowie wydają dekrety, ogłaszają komunikaty, by zaprzeczyć fałszywym pogłoskom i nadal rzucają wyzwanie amerykańskiemu supermocarstwu nie oddając terenu i obiecując śmierć Afgańczykom, jacy przyłączą się do wroga.
   Nie tylko. Fakt, że talibowie są obecnie zaatakowani przez obcokrajowców sprawia, że nawet ktoś, kto miał niewielką albo nie miał żadnej sympatii dla ich reżimu, teraz staje po ich stronie. «Kiedy spotkają się dwa melony, upodobniają się ich kolory» mówią Pasztuni. Wobec obcych widzianych po raz kolejny w roli najeźdźców, Afgańczycy stają się coraz bardziej jednolici, solidarni. Zaś ich przeciwnicy… Z powodu głupoty inteligentnych bomb, które spadają ciągle na bezbronnych ludzi i po raz kolejny na magazyny Czerwonego Krzyża, Amerykanie znajdują się pod ogromną międzynarodową presją, ich wojna z powietrza w pierwszych trzech tygodniach okazała się porażką, natomiast ta polityczna fiaskiem.
   Rozpoczęli kampanię w Afganistanie mówiąc, że chcą Osamę bin Ladena «żywego lub martwego», poszerzając wkrótce swe żądania o pojmanie lub zabicie mułły Omara, przywódcy talibów, mając nadzieję, że zachwieje to reżimem, lecz jak dotąd poza setkami cywilnych ofiar, udało im się jedynie zasiać terror wśród ludności miast już i leżących w gruzach. Organizacja Narodów Zjednoczonych szacuje, że bombardowania spowodowały ucieczkę 75% populacji Kandaharu, Kabulu i Dżalalabadu. Znaczy to, że prawie półtora miliona ludzi znajduje się teraz bez dachu nad głową poszukując schronienia w górach – półtora miliona, które dodać należy do sześciu milionów, nadal wedle ONZ, znajdujących się «w niebezpieczeństwie» z powodu braku pożywienia i należytej opieki już przed 11 września.
   «To niewinni ludzie, którymi musimy się zająć» mówi międzynarodowy funkcjonariusz. «Ci co nie mają nic wspólnego z terroryzmem, ci co nie czytają gazet, co nie oglądają CNN. Wielu z nich nie wie nawet co stało się z Bliźniaczymi Wieżami».
   W przeciwieństwie do tego wszyscy tutaj wiedzą, że bomby które dzień i noc niszczą, zabijają i szarpią ziemią niczym w nieustającym trzęsieniu ziemi, te bomby zrzucane ze srebrnych samolotów mknących po afgańskim lazurowym niebie, są bombami angielskimi i amerykańskimi, a to koaguluje nienawiść Pasztunów, Afgańczyków, a szerzej ujmując muzułmanów wobec obcych. Każdego dnia na twarzach ludzi widać coraz więcej oczywistej niechęci.
   Poszedłem na bazar, ponieważ chciałem zobaczyć ilu będzie uczestników manifestacji poparcia dla talibów, jaka odbywa się zwykle w starym Peszawarze po południowej modlitwie. Jednak przyjaciel Pasztun powiedział mi, że liczba demonstrantów nie daje rzeczywistego obrazu. «Twardzi już nie maszerują, oni się zaciągają. Idź do wiosek».
   Zrobiłem to i tak w ciągu jednego dnia i jednej nocy, w towarzystwie dwóch studentów uniwersyteckich, jacy w tym regionie wydawali się znać wszystko i wszystkich, miałem okazję rzucić spojrzenie na świat, którego odległość od naszego mierzy się nie w kilometrach ale w setkach lat; jeżeli chcemy uniknąć zagrażającej nam katastrofy, ten świat musimy dogłębnie zrozumieć.
   Okolica, w której przebywałem, znajduje się dwie godziny samochodem od Peszawaru, w połowie drogi od granicy afgańsko-pakistańskiej. Dla miejscowej ludności granica ta – również ustanowiona na biurku ponad sto lat temu przez jakiegoś angielskiego urzędnika – nie istnieje. Z jednej i z drugiej strony owego nienaturalnego podziału politycznego wśród takich samych gór żyją tacy sami ludzie: Pasztuni (zwani również Pathan), jacy w Afganistanie stanowią większość, zaś w Pakistanie są mniejszością. Pasztuni czują się bardziej Pasztunami niż Afgańczykami czy Pakistańczykami, a marzenie o Pasztunstanie, jednym państwie wszystkich Pasztunów, nigdy całkowicie nie wygasło. Pasztuni to nieustraszeni wojownicy Afganistanu; Anglikom nigdy nie udało się ich pokonać, «Pasztun kocha swój karabin bardziej niż własnego syna» mówili o nich. Talibowie są Pasztunami i prawie wyłącznie pasztuńskie są obszary na jakie spadają amerykańskie bomby. «Mój ojciec miał zawsze nastawienie liberalne i umiarkowane, ale po bombardowaniach również on mówi jak talib i uważa, że nie ma alternatywy dla dżihadu» powiedział jeden z moich studentów, gdy opuszczaliśmy Peszawar.
   Droga biegła wśród plantacji trzciny cukrowej. Na dzielących pola białych murach pojawiały się wielkie świeżo namalowane hasła: «Dżihad jest obowiązkiem narodu», «Dżihad trwać będzie aż po dzień sądu». Najdziwniejsze brzmiało: «Prorok zarządził dżihad przeciwko Indiom i Ameryce». Nikt tutaj nie zadaje sobie pytania, czy w czasach Proroka, tysiąc czterysta lat temu, istniały już Indie i Ameryka. Lecz dokładnie ta właśnie zaślepiająca mieszanka ignorancji i wiary jest tak wybuchowa i wywołuje, w najbardziej uproszczonej i fundamentalistycznej wersji islamu, owe poświęcenie wojnie i śmierci, z którym Zachód wkraczając tu, chyba zbyt pochopnie, postanowił się skonfrontować.
   «Kiedy jeden z naszych wchodzi na minę albo zostaje rozszarpany przez bombę, zbieramy jego resztki, strzępy mięsa, strzaskane kości, zawijamy wszystko w tkaninę turbanu i chowamy ten węzełek w ziemi. My potrafimy umierać, ale Amerykanie? Anglicy? Czy oni potrafią tak umierać?» W głębi pokoju inny brodaty człowiek, który zapamiętał skąd pochodzę gdy się przedstawiałem, otwiera gazetę w języku urdu i czyta na głos krótką informację o tym, że również Italia zgłosiła chęć wysłania statków i żołnierzy, więc mój rozmówca personalizuje swoje pytanie: «…a wy Włosi? Jesteście gotowi tak umierać? Bo również wy przybywacie tu zabijać naszych ludzi i burzyć nasze meczety. Co byście powiedzieli, gdybyśmy przyszli burzyć wasze kościoły, gdybyśmy przybyli zrównać z ziemią wasz Watykan?»
   Przebywamy w pomieszczeniu w rodzaju prymitywnego ambulatorium, na terenie wioski, jakieś dziesięć kilometrów od granicy z Afganistanem. W zakurzonych szafkach widać jakieś sproszkowane lekarstwa; na ścianie wisi zielono-czarno flaga ze słońcem w centrum, w którym wpisane jest słowo «dżihad». Rozmawiam z «doktorem», wokół nas zebrała się dziesiątka młodzieńców, niektórzy są weteranami wojny, inni przygotowują się, by na nią wyruszyć. Jeden dopiero co wrócił z frontu i opowiada o bombardowaniach. Mówi, że Amerykanie to tchórze, bo strzelają z nieba i nie mają odwagi walczyć twarzą w twarz. Mówi, że Pakistan nie wpuszcza uchodźców i że wielu cywili, rannych podczas bombardowań Dżalalabadu, umiera teraz po drugiej stronie granicy z powodu braku najprostszej opieki.
   Atmosfera jest napięta. Tu, jeszcze bardziej niż na bazarze, wszyscy są absolutnie przekonani, że to co się zaczęło, jest wielkim spiskiem-krucjatą Zachodu po to zniszczyć islam, i że Afganistan jest tylko pierwszym celem i że jedynym sposobem przetrwania jest mobilizacja i odpowiedź całego islamskiego świata na apel świętej wojny.
«Niech przychodzą Amerykanie, załatwimy sobie dobre buty, ściągając je z ich trupów», mówi jeden z młodych. «Ta wojna kosztuje was bardzo dużo, nas nie kosztuje wcale. Nigdy nie zwyciężycie islamu».
   Próbuję wytłumaczyć, że wojna jaka się zaczęła jest wymierzona w terroryzm, nie w islam, próbuję powiedzieć, że celem międzynarodowej koalicji dowodzonej przez Amerykanów nie są Afgańczycy, ale Osama bin Laden i chroniący go talibowie. Nie przekonuje to nikogo. «Ja nie wiem kto to Osama» mówi «doktor». «Nigdy go nie spotkałem, ale jeśli Osama powstał z powodu niesprawiedliwości popełnionych w Palestynie i w Iraku, wiedzcie, że czyniona dzisiaj niesprawiedliwość w Afganistanie doprowadzi do narodzin wielu takich jak Osama».
   Co do tego jestem pewny, a dowód mam przed oczami: ambulatorium jest centrum poborowym dżihadu, «doktor» stoi na czele grupy dwudziestu młodych, jacy jutro wyruszą do Afganistanu. Każdy z nich weźmie ze sobą broń, jedzenie i pieniądze. Takie grupy istnieją w każdej wiosce. «Doktor» mówi o kilku tysiącach mudżahedinów, jacy z tego regionu, formalnie leżącego w Pakistanie, gotowi są wyruszyć do walki u boku talibów. Umiejętności? «Doktor» mówi, że wszyscy przeszli dwumiesięczne ćwiczenia użycia broni i technik walki w terenie. Ale najbardziej liczy się przygotowanie religijne wyniesione z licznych małych madras, z rozsianych po wsiach szkół koranicznych. Zaprowadzili mnie do jednej z nich. Desperacja.
   Dzieci w wieku od trzech do dziesięciu lat – jakaś pięćdziesiątka, w niej kilka dziewczynek – wszystkie siedzące na ziemi, przed drewnianymi stoliczkami, wszystkie blade, wychudzone i zniszczonych ubraniach. Podśpiewują bez przerwy wersety z Koranu. W ich języku? Nie, w arabskim, którego nie znają. «Wiedzą jednak, że ten kto zdoła nauczyć się całego Koranu na pamięć, ten wraz z całą rodziną pójdzie do raju na siedem pokoleń!» wyjaśnił mi brodaty młodzieniec pracujący tam jako instruktor. Trzydziestopięcioletni, żonaty, z pięciorgiem dzieci i chory na serce jest bratem głowy miejscowego meczetu; mówi, że mimo stanu zdrowia pójdzie walczyć. Czeka tylko, aż Amerykanie wysiądą ze swoich samolotów i pokażą się na ziemi. «Jeśli nie przestaną bombardować, stworzymy małe oddziały, które wyruszą by podkładać bomby i zatknąć flagę islamu w Ameryce. Jeśli zostaną złapani przez FBI popełnią samobójstwo» mówił z maniakalnym wyrazem twarzy.
   Poza wkuwaniem na pamięć Koranu, madrasy uczą niewiele więcej uczą, lecz dla biednych rodzin tego regionu, jest to jedyną, choć tak bardzo mizerna, dostępna edukacja. Rezultatem są młodzi, który teraz idą na dżihad.
   Gdziekolwiek przyszło nam się zatrzymać, nie słyszałem niczego innego niż rozmów naładowanych fanatyzmem, przesądami i pewnością ufundowaną na ignorancji. Mimo to słysząc tych ludzi, pytałem się na ile również my, chociaż tacy wykształceni i wyładowani wiedzą, jesteśmy pełni pretensjonalnych przekonań, na ile również my popadamy w złudzenia i wierzymy w kłamstwa jakie sami sobie opowiadamy.
   Siedem tygodni po atakach w Ameryce, dowody, jakie zostały nam obiecane na temat winy Osamy bin Ladena i w konsekwencji talibów, nie zostały jeszcze przedstawione,1 mimo to kwestia ich odpowiedzialności została uznana za oczywistą i przesądzoną. My również dajemy się zwodzić słowom i dajemy im wiarę tak jak zapewnieniom amerykańskiego dowództwa, że pierwsza operacja ich sił specjalnych w Afganistanie, miała na celu znalezienie centrum dowodzenia talibów, kompletnie bez zastanowienie i refleksji, jak mówi mój przyjaciel, że «to centrum nie istnieje albo jest co najwyżej jakąś chatą z gliny, z modlitewnym dywanikiem i gołębiem pocztowym, teraz, gdy talibowie nie mogą więcej używać łączności radiowej w prosty sposób przechwytywanej przez Amerykanów».
   Czy fanatyzm owych fundamentalistów nie jest podobny do naszego aroganckiego przekonania, że dysponujemy rozwiązaniem na każdą sytuację? Nie jest ich ślepa wiara w Allacha równa naszej wierze w naukę, w technikę, w zdolność podporządkowania natury i zmuszania jej do służby?
   Z takimi właśnie przekonaniami idziemy dzisiaj walczyć do Afganistanu wyposażeni w najnowocześniejsze środki, w najbardziej niewidzialne samoloty, w pociski najbardziej dalekosiężne i w najbardziej zabójcze bomby, po to by odegrać się na kimś uzbrojonym jedynie w głęboką gotowość na śmierć.
   Jakby nie zdając sobie sprawy, że przychodząc tu walczyć z terroryzmem, przyszliśmy zabijać niewinnych a wraz z tym rozsierdzić jeszcze bardziej bestię. Jakby nie widząc, że zrobiliśmy krok w złym kierunku, że weszliśmy na ruchome piaski i że wraz z każdym następnym krokiem oddalamy się coraz dalej od stabilnego gruntu i ratunku?
   Po rozmowie z fanatykami dżihadu, rozmawiałem dalej z sobą przez resztę nieprzespanej nocy nie pozwalając przy okazji zbliżyć się komarom. Z pewnością nie do pozazdroszczenia jest model społeczności, który wydaje na świat młodzieńców do tego stopnia otumanionych i zdeterminowanych. Ale jest nim może nasz? Albo ten amerykański, który obok heroicznych strażaków z Manhattanu produkuje również zamachowców jak tego z Oklahoma City albo tych na przykład atakujących kliniki aborcyjne, a może również – bo podejrzenia w tej sprawie rosną – tych co rozsyłają w kopertach wąglika?
   Społeczność, z którą zaledwie się zetknąłem nie mając możliwości przyjrzeć się jej głębiej, była naładowaną nienawiścią. Ale jest nią mniej naładowana nasza, która teraz z zemsty, a może doprawdy a chęci położenia rąk na zasobach naturalnych środkowej Azji, bombarduje kraj, jaki ostatnie dwadzieścia lat wojny doprowadziło do już stanu niewyobrażalnej ruiny? Czy to możliwe, że dla ochrony naszego sposobu życia i naszego dobrobytu, należy z milionów ludzi robić uchodźców, trzeba doprowadzać do śmierci kobiety i dzieci? Proszę, czy znajdzie się jakiś ekspert zdolny mi wyjaśnić, jaka jest różnica między niewinnością dziecka zabitego w World Trade Center a tą zabitego przez nasze bomby w Kabulu?
   Prawda jest taka, że te zabite w Nowym Jorku to «nasze» dzieci, natomiast te z Kabulu, tak jak dalsze 100 000 jakie, zdaniem UNICEF, umrze tej zimy, jeżeli nie nadejdzie natychmiast pomoc, to «ich» dzieci. A te ich dzieci już nas nie interesują. Nie można przecież co wieczór, w porze kolacji, oglądać w telewizji jakiegoś czekającego na bułkę afgańskiego zasmarkańca. Widziało się go już wiele razy; nie robi więcej wrażenia. W ogóle do całej tej wojny również już się przyzwyczailiśmy. Nie przynosi więcej niusów, gazety wzywają z powrotem swoich korespondentów, telewizje redukują swój staff i zdejmują urządzenia do łączności satelitarnej z dachów pięciogwiazdkowych hoteli Islamabadu. Cyrk przenosi się w inne miejsce, szuka innych tematów, już za dużo uwagi było tej wojnie poświęcone.
   Mimo to Afganistan będzie nas prześladował, ponieważ jest papierkiem lakmusowym naszej niemoralności, naszych cywilizacyjnych pretensji, naszej nieudolności zrozumienia, że przemoc rodzi tylko przemoc, i że jedynie siła pokoju a nie siła broni może rozwiązać problem, jaki mamy przed sobą.
   «Wojny zaczynają się w umysłach ludzi, więc to tam, w ludzkim umyśle należy budować trwały pokój» stwierdza preambuła konstytucji UNESCO. Dlaczego nie spróbować poszukać w naszych umysłach rozwiązania, jakie nie będzie brutalnym i banalnym zrzucaniem kolejnych bomb i powodowaniem kolejnych śmierci? Zdobyliśmy ogromną wiedzę, lecz nie dotyczy ona naszego umysłu, a jeszcze mniej naszej świadomości – powtarzałem sobie próbując odpędzić komary.
   Na szczęście noc jest krótka. O piątej z głośnika na szczycie pobliskiego minaretu zaczyna dobiegać zawodzący, metaliczny głos; kolejne odpowiadają w oddali. Wyjeżdżamy.
   W hotelowym holu, gdzie przyszedłem zjeść śniadanie, jest już włączony telewizor. Pierwsza wiadomość, o świcie, to już nie wojna w Afganistanie, ale ogłoszony w Waszyngtonie «kontrakt na dostawy broni – największy w historii świata». Pentagon powierzył koncernowi Lockheed Martin konstrukcję myśliwców nowej generacji: 3000 sztuk o wartości 200 miliardów dolarów. Samoloty wejdą w użycie w 2012 roku.
   Aby bombardować? Kogo? – pytam się. Myślę o chłopcach z madrasy, którzy w 2012 roku będą mieli dwadzieścia lat, odpowiedni wiek, i przypominam sobie jedno zdanie fanatycznego «doktora»: «Jeśli Amerykanie chcą z nami walczyć cztery lata, jesteśmy gotowi, jeśli chcą to robić przez czterdzieści lat, jesteśmy gotowi. Przez czterysta lat, jesteśmy gotowi».
   A my? Naprawdę nadeszła chwila, by zrozumieć, że historia się powtarza, i że za każdym razem cena idzie w górę.

1) Przekonujące dowody nadal brakuje, a te jakie zostały przedstawione są coraz bardziej wątpliwe.
  • facebook

inne losowo wybrane posty

reakcja

mario

mario lubi to ;)

reaguj/react