Biennale

tette della notte

serenissima

noc. siedzę na mostku wraz z kilkoma przypadkowymi znajomymi. jest wśród nich Kuba, jedyny w Wenecji polski gondolier. gdyby mnie nie zaczepił, pewnie bym go nie zauważył i przeszedł obok pchając rower.
— che cazzo fai qua con la bici? – zapytał. od razu go poznałem. nie zmienił się: długie włosy, okrągłe okularki i koszulka w paski.
— Kuba! – ucieszyłem się na jego widok. zatkało go. zrobił wielkie oczy, tak wielkie, że nie zmieściły się w jego szkłach dalekowidza – nie poznajesz mnie? to ja. Benio. Beniowski. kumpel Daniela. pamiętasz? projekt Radar, cztery lata temu. byłem u niego w odwiedziny. wtedy się poznaliśmy…

błądzący po twarzy Kuby grymas świadczył, że zaczyna sobie przypominać – …a potem zimą – kontynuowałem namierzanie – czekaliśmy razem na nocne traghetto… mieszkasz na Giudecce. gościłem tam u Klaudii.
— Beno – eureka! przypomniał sobie – co tu qrva robisz z rowerem – powtórzył pytanie po polsku… Kuba mieszka w Wenecji od dziecka. zna dobrze polski, tego się nie zapomina :> ale mówi z mocnym włoskim akcentem.
— co tu robię? przyjechałem na biennale…
— na biennale? – skrzywił się – nie chwaliłbym się. miejscowi kontestują tę nadętą imprezę, chociaż na twoim miejscu…
spojrzałem na siedzące z Kubą towarzystwo: zajęte rozmową dwie kobiety, dwóch mężczyzn i finocchio… wyglądali na miejscowych.
— przyjechałeś tu na nim? – spojrzał na rower. skinąłem głową – mostem Wolności? – zapytał zdziwiony – przecież to autostrada. nie wolno na rowerze i chyba się nie da.
— jest chodnik.
— chodnik? nie wiedziałem.
— za barierą… pewnie dla bezpieczeństwa… ale tylko z jednej strony, więc można wjechać, ale nie wyjechać. wpadłem w pułapkę.
Kuba zaśmiał się i wyjaśnił mój problem siedzącej najbliżej niego dziewczynie. spojrzała na mnie, a potem powiedziała coś Kubie, niewyraźnie. przytaknął i zwrócił się znowu do mnie.
— nieźle… no to zostajesz w Wenecji. jak ten idiota co od kilku lat krąży po mieście, bo nie potrafi znaleźć wyjścia.
— tak? – zaciekawiłem się /zawsze czułem pociąg do wariatów :> z racji wrodzonych skłonności/. Kuba zauważył moje zainteresowanie.
— jest taki jeden… pewnie go widziałeś. łazi non stop po mieście. charakterystyczny. z wyglądu zdrowo stuknięty. krąży za nim legenda, że przyjechał tu na wycieczkę, zgubił się i zwariował. albo odwrotnie… jeśli na niego wpadniesz, zapytaj co robi. powie, że szuka wyjścia, że już prawie znalazł…
— twierdzi, że jest w Wenecji tajemne przejście – wtrąciła dziewczyna, z którą Kuba wcześniej wymieniał uwagi. – tym przejściem można podobno przedostać się w dowolne miejsce. wystarczy tylko je znaleźć i w nie wejść… – słysząc to przypomniałem sobie moje poszukiwanie zaułka Pico. nie odezwałem się.
— w ten sposób koleś utknął w Wenecji – podsumował Kuba – bo się boi wody i na łódkę nie wsiądzie… ale ty się nie boisz? – zapytał nieoczekiwanie.
— nie. się nie boję – odparłem.
— jeżeli nie chcesz skończyć jak ten idiota, mogę odstawić cię na ląd moją tratwą motorową :>
— poważnie? z rowerem?
— a czemu nie.
— SUPER! to będzie PIĘKNY KONIEC WYPRAWY…

ostatnia impreza. pijemy wino z petów… dobre wino kupowane na litry. zapomniałem o tym ekonomicznym sposobie upijania się w Wenecji.
— gdzie kupiliście wino? – zapytałem podając Kubie plastikową butlę – tam gdzie zwykle?
— to znaczy?
— pod domem Casanovy?
— ja nie kupowałem, ale pewnie tam. jest najtaniej.
/najtaniej, jeśli przyniesiesz z sobą butelkę, w przeciwnym razie trzeba zapłacić za peta, czyli plastikową półtoralitrową flachę po mineralnej :>/. towarzystwo jest w dobrym nastroju, z każdą kolejką na mostku robi się głośniej i weselej. właśnie z mrocznego zaułka wyłonił się chwiejnym krokiem jegomość w rozchełstanej koszuli, kiedy wszedł na okupowany mostek…
— vaffanculo – odezwał się do niego jeden z naszych.
— vaffanculo – odpowiedział przechodzień. towarzystwo parsknęło. ponad kanałem rozległ się wzmocniony echem śmiech.
— co w tym wesołego? – spytałem Kubę, bo nie załapałem dowcipu /mówić nieznajomemu na powitanie: walsiewtyłek???/.
— nie słyszałeś? – odpowiedział rozbawiony Kuba. – wczoraj sąd najwyższy zalegalizował: vaffanculo.
— jak to zalegalizował?
— normalnie. zaczęło się od pewnego radnego z południa, z Apulii? który powiedział burmistrzowi: vaffanculo. sprawa trafiła do sądu, przeszła wszystkie szczeble, a wczoraj sąd najwyższy uznał, że z powodu nagminnego użycia, słowo straciło swoją moc i je zalegalizował. dlatego teraz, na przywitanie, mówimy sobie: vaffanculo i się nie obrażamy…
fakt, bo zaczepiony w ten sposób jegomość zatrzymał się i wkrótce potem dosiadł, chociaż sprawiał wrażenie pana na co dzień ustatkowanego, któremu nie obce są dobre maniery. łyknął wina z krążącego wśród uczestników peta i tym samym włączył się do imprezy… siedziałem z Kubą nieco z boku. rozmawialiśmy po polsku, co sprawiło, że nowo przybyły jegomość przysunął się do nas i zapytał.
— Słowianie? – w odpowiedzi Kuba wskazując na mnie odezwał się po wenecku /Italia jest krajem dialektów, każdy region ma swój własny, charakterystyczny/.
— jesteś wenecjaninem… – jegomość był pod wrażeniem – skąd tak dobrze znasz jego język.
— urodziłem się w Polsce.
— a czym się zajmujesz? – zapytał – jeśli można… – tym razem Kuba nie odezwał się tylko trzymanym w rękach petem wykonał ruch, jaki wykonują gondolierzy poruszając wiosłem… ładnie to zrobił.
— ecco… gondoliere – jegomość pojął w mig, też był z Wenecji :> pracował w muzeum Marynarki, jako znawca przewodnik.

świta i koniec wina. jegomość w rozchełstanej koszuli od dobrej chwili monologuje do mnie na temat wszelakich wypraw i podróży /Kuba wprowadził go pokrótce w moje weneckie położenie/…
— …prawdziwego mężczyznę poznać po tym jak kończy, a nie jak zaczyna – uniósł dziarsko palec. – tak samo rozpoznasz bracie prawdziwego podróżnika… a wiesz jak zaczynali prawdziwi Wenecjanie? bo kończyli różnie – zachechotał soczyście. – otóż przed wyprawą, przed wypłynięciem z Serenissimej, szli do KURTYZAN. między innymi tutaj, na ten most… w czasach weneckiej świetności właśnie tutaj sprzedawały swoje wdzięki te najlepsze… od tamtej pory most nazywa się delle Tette. a wiesz dlaczego? – ciągnął zaaferowany znawca Marynarki – bo wtedy kurtyzany nosiły cycki na wierzchu – wymownym gestem zważył w dłoniach TAKIE cyce – …można było je łatwo poznać i się nie pomylić, widziałeś bracie co bierzesz :> …oj, była wtedy moda i był obyczaj, że ci co ruszali w świat za fortuną, dostawali od dziewczyn na kredyt, który spłacą jeśli wrócą. w ten sposób żegnała śmiałków Wenecja… sympatyczną mamy historię, nie? – rozgadany historyk wychylił resztę wina i zmiął hałaśliwie pustą butelkę – niestety – kontynuował – w latach sześćdziesiątych zniszczono wspaniałą tradycję zakazując w Wenecji prostytucji. kultura kurtyzan zanikła…
— szkoda – Kuba mrugnął do mnie porozumiewawczo. – jutro odpływasz, dzisiaj przynajmniej loda miałbyś za darmo. a może nawet głębokie gardło.
— prawda! – podchwycił nagle rozsierdzony jegomość. – szkoda. WIELKA szkoda, bo ta puryfikacja była kolejnym gwoździem do weneckiej trumny. nie czujecie tego? – podniósł wzburzony głos – to miasto umarło, tutaj już się nie żyje. tutaj się tylko zwiedza.
— cicho tam na dole! tutaj też się śpi! – ktoś niespodziewanie warknął na nas z góry, natychmiast zawtórował mu ktoś inny zza okna hotelu naprzeciwko – …piją tacy po nocy, barbarzyńcy!
— jacy czuli – pomyślałem patrząc ponad siebie.

pułapka

serenissima

gdybym to robił w innym mieście albo w innym miejscu, ale w Wenecji, gdzie w ogóle nie używa się rowerów, chyba że wodnych :> …same okoliczności wywołały zainteresowanie, nie musiałem się więcej starać. oczywiście nie obyło się bez fleszy i bez wyjaśnień, bo klejenie dętek w przestrzeni publicznej zainteresowało również miejską policję. w lakonicznym i udzielanym z pełną powagą oświadczeniu, skrupulatnie i bezwzględnie trzymałem się wersji, że naprawa roweru to działanie artystyczne… zresztą miejsce akcji /na drodze do rur i bramek ogrodów/ pozostawiało znikomy margines dla odmiennej interpretacji :> dlatego…
performance mogę uznać za udany, zwłaszcza że nieprzewidzianie zajął mi cały dzień.
zacząłem od przygotowania warsztatu. najpierw rozpakowałem potrzebne narzędzia, potem rozłożyłem na ziemi śpiwór i ustawiłem na nim odwrócony do góry kołami rower… wymontowałem przednie. wykręciłem je, wypatroszyłem, nadmuchałem uwolnioną dętkę po czym zanurzając ją w pobliskiej sadzawce odnalazłem dziurę. zakleiłem ją zgodnie z procedurą /opis pominę ;>/ i zmontowałem koło. nadmuchałem je, lecz zanim zdążyłem założyć w widelec, spostrzegłem, że robi się coraz miększe, że traci powietrze… nieszczelny wentyl? bez wątpienia flak… powtórzyłem ceremonię patroszenia, ku widocznemu zadowoleniu audytorium gromadzącego się wokół zaimprowizowanego warsztatu :> i po ponownym zanurzeniu nadmuchanej dętki znalazłem drugą dziurę. zakleiłem, napompowałem, odczekałem chwilę, by upewnić się, że trzyma… niestety była trzecia dziura i jak się okazało jeszcze czwarta… w rezultacie reperowanie przedniego koła tak mnie wymęczyło, że musiałem zrobić przerwę potrzebną dla uzupełnienia płynów – pot lał się ze mnie niczym w saunie :> dobrze się złożyło, bo w tym czasie udzieliłem kilku krótkich wywiadów, odpowiadałem też na pytania widzów na temat pochodzenia mojego, lecz także całego rodzaju ludzkiego, sensu istnienia w ogóle i sensu tworzenia w szczególe :> pojawiły się również pytania o konstrukcję optymalnego roweru oraz rzecz jasna techniki jazdy na nim :> …po wyczerpaniu zagadnień teoretycznych, zabrałem się za tylne koło ucząc zainteresowanych, jak poprawnie załatać dziurawą dętkę… wszyscy napatrzyli się do syta, ponieważ w tylnym dziury były trzy… w przednim cztery, czyli razem siedem… biorąc pod uwagę to, co powiedział Kaligari, chyba mnie porąbało. ale ja mu nie wierzę… nie mnie tylko kogoś tutaj zdrowo porąbało, żeby siedem dziur mi w kołach zrobić! chyba zaduch wenecki mu się na umysł rzucił. dosyć, basta tego miasta. zjeżdżam stąd. doktor powiedział, że jak skończę performance, będę wolny…
zwinąłem warsztat, zapakowałem się na rower dziękując zgromadzonej i dopingującej mnie od początku publiczności…
— wam też dziękuję, dziękuję jeszcze raz :>
…wsiadłem na Krenciszka. porządnie, nie za mocno napompowane opony ugięły się delikatnie… w podążającym za mną skromnym, i rwącym się jak czkawka aplauzie, podjechałem pod płotki, przez które przedarłem się pierwszego dnia. pomachałem na pożegnanie koleżance siedzącej na pniu Kościoła Strachu /biedna, będzie tam siedzieć aż jej tyłek zdrewnieje/, posłałem całusa stojącej znowu na bramce mojej drogiej lasce z Padwy, a potem wykręciłem wśród wiwatujących kilka ósemek i odjechałem w deszczu konfetti… odjechałem do najbliższego mostku, gdzie musiałem zsiąść i wciągnąć rower po schodkach :> /rozumiesz już dlaczego w Wenecji nie ma cyklistów?/

z trudem, lecz konsekwentnie przedarłem się przez miejski labirynt kanałów, mostków i ciasnych przejść. z obładowanym rowerem to dopiero sztuka :> wreszcie dotarłem na Piazzale Roma. przede mną zaczynała się wylotówka łącząca Wenecję z lądem. zatrzymałem się. w skupieniu spojrzałem za siebie, by nasycić się widokiem.

— nie wiadomo, kiedy znowu tu wrócę… – rzekłem sakramentalnie i ruszyłem na most Wolności…
wspominałem na początku, że ten most jest w zasadzie autostradą z odgrodzonym barierą wąskim chodnikiem, którym tutaj się dostałem. tak samo „bezpiecznie” chciałem się stąd wydostać, dlatego nie zastanawiając się nad konsekwencjami wykonałem trudny manewr i przeciąłem czteropasmówkę na samym jej początku, gdzie pozwalał mi na to brak dzielących ją murków. uff… udało się! wjechałem na chodnik. dalej mogłem jechać spokojnie… pedałowałem równo. Wenecja zostawała powoli z tyłu, coraz dalej… coraz dalej… z każdym pokonanym metrem mostu, z każdym obrotem świeżo połatanych kółek przez głowę przewijały mi się obrazy wyprawy, od początku: niezaplanowany odlot, potem droga z Padwy, ten sam most tylko w przeciwną stronę i albatros… a potem impreza w Centro Civico na Giudecce i nocleg na pontonie, kąpiel w fontannie, i wejście do ogrodów z niezłym fartem, i siedzenie na pniu, i opryskiwacz, i nocna impreza w pawilonie nordyckim, i lewy karnet następnego dnia, i polski podwieczorek, i wyprawa na Lido, i Arsenał i japońska kapsuła, i Ghetto, i zaułek Pico, i końcowy dzisiejszy peformance… nie do wiary, w ciągu pięciu dni przeżyłem tyle co w niejeden miesiąc! doktor powinien być ze mnie zadowolony. zrealizowałem założenia taktyczne, przy okazji narozrabiałem trwoniąc sporo energii :> lecz utrwaliłem obraz, który podług własnej woli i godności sobie czynię… a teraz co?
w zasięgu wzroku pojawiły się nabrzeża i cokoły, na których przysiadły odwrócone tyłem skrzydlate lwy… sądziłem, że to koniec weneckiej przygody. myliłem się, bo tam u kresu mostu Wolności czekała niespodzianka… nic wielkiego, można było ją przewidzieć, gdyby trochę się zastanowić; na starcie przeciąłem wylotówkę i wjechałem na chodnik po przeciwnej stornie mojego pasa ruchu. przejechałem nim bezpiecznie cały most, lecz kiedy się skończył, skończył się również chodnik i nie było żadnej jego kontynuacji, żadnego pobocza, żadnej ścieżki, którą mógłbym jechać dalej, co gorsza autostrada miała zakręt, nie było widać wypadających zza niego pędzących samochodów… w żadnym wypadku nie odważyłbym się pedałować pod prąd ani próbować przejścia na drugą stronę, zresztą jezdnie dzielił metrowy mur… to była pułapka. nie znalazłem z niej innego wyjścia jak powrót do Wenecji… a miałem w planach nocleg w polu kukurydzy, gdzieś za Mestre…
odwróciłem rower. przede mną zamajaczyło siedem kilometrów mostu, w połowie drogi złapał mnie zachód słońca nad laguną… piękny widok, jeśli może cokolwiek w takiej sytuacji cieszyć… na murku przysiadła mewa. wzleciała spod mostu… patrzyła na mnie… aż poderwała się, i wzbiła w niebo z jazgoczącym chichotem…
+
opuściłem miasto późnym popołudniem nie wiedząc, kiedy znowu tu się zjawię. wróciłem o zmierzchu… zmęczony kilometrami i przeciwnym wiatrem.

ołowiany nos

serenissima

ta noc od początku była dziwna. zapadła nagle, duszna, gęsta i lepka ponad wenecką przeciętną normę. jednostajnie szaro-bure, niskie niebo przygniatało klaustrofobicznie jak zarzucony na miasto całun. zaledwie opuściłem Arsenał, na ulicach zapłonęły latarnie niecodziennym skrzącym światłem.
ruszyłem przed siebie powtarzając w głowie rebus zadany mi przez doktora w kapsule na koniec „wideokonferencji”. nie miałem pojęcia gdzie w Wenecji może znajdować się zaułek Pico, lecz w niewyjaśniony i nie do końca sprecyzowany sposób czułem, że jest mi bliski. szedłem rozglądając się po ścianach mijanych kamienic, wypatrując tablic i nazw ulic, kluczyłem po labiryncie z intuicyjnym przekonaniem, że uda mi się w końcu trafić… campo santa Maria Formosa, ponte di Rialto, la Maddalena… wpadałem od czasu do czasu w miejsca zatłoczone, nie pytałem nikogo o drogę, bo napotkać w Wenecji miejscowego, to nie lada przypadek…
wszędzie pełno turystów. to oni dominują w mieście. Karaków też zaczyna się taki robić: opanowany międzynarodowym, zorganizowanym desantem… zepchnięci w defensywę tubylcy przemykają ostrożnie kanałami, wyłaniając się na moment znikają zaraz w bramach przechodnich, by nie utracić lokalnej tożsamości w legionie wszędobylskiej, ujednoliconej rasy homo turisticus: te same języki, słowa, te same gesty. te same ścieżki wyczytane w przewodnikach Pascala, te same „wygodne” ubrania GAP, te same wyrazy twarzy godne politowania, te same maski. co to za noc? czy to Wenecja w czasie biennale? na ulicach wszyscy jak na Carnevale… niekończąca się złowieszcza maskarada, pod którą kryć się może nawet trąd…
znam sklep weneckich masek, z którego zasobów skorzystał Kubrick kręcąc swój ostatni film… pracowała w nim Klaudia… niezła orgia; idę prowadzony na „oślep”, oczy trzymam szeroko zamknięte. blady punkt pod powiekami wyznacza kierunek …że nie potknąłem się ani nie upadłem? krocząc tak na przekór zdrowemu rozsądkowi? gdzie się podziała logika i sens wydarzeń? ta noc zaczyna być mi skądś znajoma…
ocknąłem się pod Paradiso Perduto, w miejscu gdzie spotkałem niegdyś Sibel. w Utraconym Raju mógłbym kogoś zapytać o drogę. tutaj pewnie wiedzą, gdzie zaułek Pico… stoję nad brzegiem kanału, po wodzie igrają zawrotne refleksy. odwracam się i patrzę w nienaturalnie rozświetloną witrynę lokalu… niczym ukwaszony – myślę i przypominam sobie wciągającego fetę Hiszpana z Londynu… przecież niczego nie brałem… przecież niczego nie biorę… flashback …a może to suszi owinięte w halucynogenne glony? – zaniepokojony spoglądam ponownie na wodę i wtem ponad nią wyrasta przede mną kładka na drugą stronę kanału, skromny kamienny mostek z wykutą w stopniach inskrypcją:

per me si va nella città dolente,
per me si va nell’eterno dolore,
per me si va tra la perduta gente,
lasciate ogni speranza voi ch’entrate…
*


stanąłem po drugiej stronie i rozsunięta została przede mną /albo zaciągnięta któż wie?/ zasłona ułudy… znalazłem się na karakowskim Kazimierzu. tuż przy synagodze Tempel… rozejrzałem się. nikogo w zasięgu wzroku. cisza jak makiem uśpił… oszołomiony niespodziewaną zmianą otoczenia ruszyłem na plac Nowy, lecz dotarłszy tam moje zdziwienie podwoiło się, ponieważ Alchemii nie było ani żadnej innej knajpy, ani nieustannego gwaru, ani kolejek do zapiekanek przy okrąglaku, ani skrywanego pijaństwa pod zakazanymi straganami… nic z tych rzeczy. na placu było cicho i ciemno, jak za dawnych lat, gdy o Singerze jeszcze tu nikt nie słyszał… minąłem „akwarium” przy Estery, synagogę Izaaka i wszedłem w uliczkę Ciemną. tam w najgłębszym cieniu natknąłem się znienacka na zakapturzoną postać w stylu płaszcza i szpady.
— chi sei? – zapytała męskim głosem. zląkłem się.
— …sono un Polacco perduto… cerco Pico della Mirandola… – odpowiedziałem nie wiedząc zupełnie co i jak.
— vieni. ti faccio vedere la strada.*
skręciliśmy w stronę ulicy Szerokiej, ciągle miałem wrażenie pobytu na Kazimierzu, lecz tam gdzie powinien być posterunek policji wznosił się ponad wszelką wątpliwość mur weneckiego getta, za którym otwierał się jego główny plac…
— widzisz tamtego tragarza? – odziana w płaszcz postać wskazała zakątek po przeciwnej stronie – tam na węgle kamienicy. marmurowa figura z ołowianym nosem. to tam…
— no tak – olśniło mnie. – w żydowskiej dzielnicy! Pico przecież również zajmował się kabałą. najpewniej przyjeżdżał tu z Padwy na spotkania z uczonymi w piśmie! – obejrzałem się uradowany szybkim obrotem sprawy, chciałem podziękować nieznajomemu za pomoc, lecz odziana w płaszcz postać rozmyła się w mroku i znikła. byłem sam.
ostrożnie przemierzyłem plac. zerknąłem na „tragarza” i jego ołowiany nos. wszedłem w ciasny, wilgotny zaułek. powietrze w nim było przesiąknięte mieszaniną odoru pleśni, szczurów i moczu.


— kamienica z czerwoną furtą: dwie pierwsze cyfry – wpisałem do telefonu. następna: dwie środkowe… kolejna: dwie ostatnie – wpisane. a teraz suma wszystkich cyfr…
odkąd straciłem żywy kontakt z matematyką /z winy literatury :>/ nawet proste dodawanie sprawia mi niekiedy problemy, dlatego trzy razy sprawdzałem, czy nie popełniłem błędu, zanim wpisałem w telefon ostatnie dwie cyfry i… z niepokojem /na pewno nie wybuchnie?:>/ wcisnąłem komendę: akceptuj.
kod PUK został przyjęty. uff… wprowadziłem nowy PIN, potwierdziłem i… telefon złapał zasięg. udało się! udało! – z trudem powstrzymałem radosny okrzyk… wybrałem numer doktora Kaligari. niech mi zaraz wszystko wyjaśni…
+
— uwinąłeś się… – doktor przemówił spokojnym głosem.
— …dzięki oczom szeroko zamkniętym i z pomocą tajemniczej postaci, którą spotkałem… na Kazimierzu. uwierzy pan, że trafiłem tu przez karakowski Kazimierz? spod Paradiso Perduto ruszyłem do weneckiego getta, ale Ghetto okazało się być jak Kazimierz sprzed lat bez obecnego zgiełku i alkoholowej turystyki… tam spotkałem ową postać, która wyprowadziła mnie z ułudy.
— z ułudy? skąd wiesz, że nadal tam nie jesteś?
— tam? znaczy gdzie? – zapytałem zbity z tropu i przypomniałem sobie sygnały na temat mojej bilokacji, docierające do mnie na początku wyprawy… najwyraźniej sam znalazłem odpowiedź, ponieważ doktor zignorował pytanie.
— jak sądzisz – odezwał się po chwili – dlaczego wysłałem cię w zaułek Pico? twój kod PUK złożony z ośmiu cyfr można było swobodnie ułożyć z numerów innych kamienic.
— z innych… prawda. zastanawiałem się nad tym idąc tutaj. dlaczego w zaułku Pico? dlatego, że nie dałeś mi określonego miejsca ani własnego oblicza? …abym podług własnej woli i godności sam kształt swój uczynił? tak?
— tak – doktor potwierdził moją hipotezę.
— w takim razie po co była ta cała heca, i z jakich pobudek ktoś przebił koła Krenciszka?
— sam to zrobiłeś.
— sam?¿dlaczego miałbym to robić? to jakieś insynuacje! dlaczego miałby przebijać koła we własnym rowerze?
— spokojnie. nie irytuj się. zrobiłeś to, by uwiarygodnić projekt rowerowy. jak dotąd nie masz dokumentujących wyprawę łatek, o jakich mówiłeś Australijczykowi w drodze na Lido… a teraz wykonasz ponadto elegancki performance: rozkręcisz rower i publicznie zakleisz dziury w dętkach. potem ładnie je nadmuchasz :> w ten sposób dokończysz tworzone na żywo dzieło i będziesz wolny. zgoda?

* legendarny cytat z bramy piekieł „Boskiej komedii” Dantego – nieśmiertelna klasyka zawsze wprawia mnie w nastrój, daje energię do dzieła i zachęca naprzód nawet brzmiąc złowieszczo :>
* — ty kto? — …jestem zagubionym Polakiem. szukam Pico… — chodź. pokażę ci drogę.

arsenał, czyli rączka na pulsie

serenissima

po rozmowie z Leilą i wypiciu szklanki mleka migdałowego /pyszne/ udałem się pod Ogrody, gdzie zostawiłem wczoraj rower. przypięty był do płotu, więc powinien tam jeszcze stać… ten kawałek Wenecji, jaki miałem do przebycia, znałem już z poprzednich wycieczek, dlatego z wielką radością szedłem śmiało naprzód :> niestety dotarłszy na miejsce, o zgrozo! spostrzegłem, że jakiś bastard-wandal dobrał mi się do Krenciszka.
— ferdammte fakin merd – zakląłem w europejskich językach, by wchodzące do Ogrodów międzynarodowe grono wielbicieli sztuki nie sądziło, żem burak z Polski…
obejrzałem dokładniej rower: nic się nie stało, poza tym że stoi na flakach… prawdopodobnie przebite, bo wentylki pozostały dokręcone. nie sprawdzę tego – stwierdziłem. – pompka została w sakwach… co za cholerny dzień! i nie zaczął się od lewej nogi, bo nie spałem! do tego Szwajcar mnie opierdolił za Polskę, i musiałem tłumaczyć się z polskiego prezydenta. telefon ciągle domaga się PUKu, a teraz jeszcze to! ciekawe kto miał w tym interes?

nie odszedłem do żadnego wniosku, nie udało mi się sformułować nawet hipotezy, bo od tego wszechpanującego zła, nienawiści i głupoty, aż mnie poniosło i wbrew podjętym wcześniej planom /chciałem wejść jeszcze na teren Ogrodów, by obejrzeć włoski pawilon „gospodarzy”/ ruszyłem z powrotem, przed siebie, byle dalej, ponieważ w obecności okaleczonego towarzysza podróży wezbrała we mnie wściekłość i gniew. nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek miał w sobie taką agresję: rozjuszony niczym byczek kroczyłem naprzód wodząc wzrokiem spode łba. emocje przelewały się z nogi na nogę, bulgotały mi w wątpiach i kipiały pianą na ustach, a w skroniach dudniła w koło jedna myśl: zara z dyni jebnę, zara z dyni… na szczęście ulica akurat ziała pustką… pustką aż pod Arsenał* …tam, na widok uchylonych przede mną masywnych wrót doznałem chwilowego wyciszenia. to pozwoliło mi spokojnie wejść do środka. pokazałem strażnikom akredytację, a gdy minąłem grzecznie bramki, zamrożone przed momentem, drwiące sobie we mnie skłębione energie zawrzały ponownie i gejzerem uderzyły do głowy… byłem podminowany do tego stopnia, że starczyło zdetonować się w centrum uwagi, by cały Arsenał poszedł do luftu i spłonął w strzępach jak wiecheć słomy na wietrze. action painting, WTC, Stockhausen i Czeczeńcy w moskiewskim teatrze. to jest nic. ja wam zara pokarzę! wniosłem tutaj qrva bombę!

nie żartuję. naprawdę. zrobiłbym to, zrobił, gdyby nie pierwszy eksponat na jaki się bezwiednie napatoczyłem. był to przyczepiony do ściany maluch: fiat 126p wyprodukowany w bielskim FSM w 1991 roku. stanąłem przed nim oniemiały. z opisu dzieła dowiedziałem się, że jest to finalizacja projektu pewnego Włocha, który kupił ten „samochód” u siebie i przejechał nim całą Europę, aż do Bielska tylko po to, by sprzedany za młodu „do Egiptu” fiacik, na starość mógł wrócić w miejsce swego zbudowania… niesamowite. w roku 1991, gdy go montowano, ja w Bielsku kończyłem drugą klasę liceum: ach to były czasy, kraj po przewrocie, wolność, swoboda, Prawo naturalne i zdrowa Sprawiedliwość, nie to co dziś… rozrzewniłem się i wybuchowa para ze mnie zeszła, i popłynęły mi łzy z miłości do ludzkości i nieskrępowanej twórczości… nie mam pojęcia ile tak stałem oczarowany fiacikiem. pewnie zbyt długo, bo ściągnąłem na siebie uwagę przyodzianej w kimono Japoneczki… to nie surrealizm, to czysta i weryfikowalna rzeczywistość :> podeszła do mnie z ukłonem.
— w tym roku głównym kuratorem Arsenału jest pan Misiojaki Koidzuma – powiedziała patrząc skromnie na swoje piękne pantofelki. – jeżeli chciałby pan odpocząć… – Japoneczka podniosła przelotnie wzrok – pan Misiojaki zaprasza na sakę i suszi…

zgodziłem się bez słowa i ruszyłem za nią w ślad, tymi samymi drobnymi kroczkami. zaprowadziła mnie do ogródka, gdzie mistrz kucharski lepił i rolował suszi. na mój widok natychmiast sporządził potrójną porcję, a pomocnikowi kazał podgrzać całą butelkę :> …wreszcie najadłem się do syta. nie było mi donikąd spieszno, więc wyciągnąłem się po europejsku na pobliskim sztucznym trawniku. poleżałem sobie, a kiedy zdrowo mi się odbiło, ta sama Japoneczka z kolejnym ukłonem poprosiła, bym znowu udał się za nią. zahipnotyzowany jej uprzejmą elegancją podniosłem się i podszedłem do ustawionych pod ścianą plastikowych kontenerów. z uśmiechem otworzyła przede mną jeden z nich.
— to są nasze japońskie kapsuły sypialne. jest klimatyzacja i telewizor, tam w rogu pod ręką jest pilot. na 77 kanałach wyświetlamy podgląd z kamer rozmieszczonych w na terenie całego Arsenału. pan Misiojaki Koidzuma zadbał o wszystko dla wygody zwiedzających. przyjemnego wypoczynku życzę – uśmiechnęła się, skłoniła i zamknęła za mną właz.

włączyłem podgląd i zacząłem bawić się pilotem we flipping. niezły bajer. i jest na co patrzeć! fiu fiu… widzisz tamtą? ale cycki! a tamtego? jaka dupeczka! o! a tam, patrz, dzidzia od Czartawartego. a tu panowie rastrowcy… a tam Artór, który był mi zniknął! a tu redaktor Fluida, dzięki któremu się właśnie bawię :> patrzcie! jest też Leila i… Bert znowu z Tadziem, a tam widzicie? tych dwóch co okazało się studentkami albo odwrotnie… fajne, podoba mi się. leżę sobie wygodnie, nóg nie męczę, a widzę wszystko i wszystkich: całą wielką Sztukę i to co Ona wywołuje, i jak się na Nią reaguje… a dopiero co sfrustrowany chciałem to wszystko wysadzić. czujecie jak niewiele trzeba, by terrorysta stał się uśpioną królewną?:> wystarczy trochę podglądu. i ukrytych kamer.

* biennale odbywa się zasadniczo w dwóch miejscach: w pawilonach narodowych położonych w Ogrodach /poza wyjątkami/ organizowane są /rzecz jasna/ wystawy narodowe :> oraz w Arsenale, czyli w byłych halach i składach amunicji weneckiej marynarki, gdzie wystawę przygotowuje zazwyczaj jeden, wybrany, sławny kurator, który ściąga do siebie „najlepszych na świecie twórców”. Arsenał to naprawdę ogromny i poważny poligon artystyczny, tego miejsca nie można pominąć :>

Leila & Julia

serenissima

…tymczasem zajmę się opisem zjawisk poprzedzających tąpnięcie i w konsekwencji moje obecne zagubienie…
towarzystwo przy ognisku było nieźle rozochocone. co chwilę odbywały się jakieś dzikie harce po plaży, wokół ognia i po wodzie… znajomi londyńskiej parki upili się, upalili i dawali czadu. nie szukałem z nimi bliższego kontaktu, zmęczony byłem? siedziałem z Leilą. Bert i Tadzio co rusz zrywali się, by po chwili do nas wrócić na głębszego. popijaliśmy z gwintu Julię… rozmawialiśmy.
— co ci się najbardziej dzisiaj podobało w Ogrodach?
— chyba czeski projekt.
— hala sportowa z wiszącym po środku Chrystusem?
— dokładnie. lekki atleta na kółkach gimnastycznych w pozycji ukrzyżowanego. mięśnie zdają się drżeć pod ciężarem grzechów… a potem nagła iluminacja zalewa widownię, a z megafonów roznoszą się echa stadionów: ahoj jojojoj! i to było dobre…
— a mi podobało się rosyjskie wielkoformatowe malarstwo figuratywne.
— nie widziałem.
— a brytyjski pawilon?
— nie wszedłem… bo rozdawali gadżety i załapałem się na torbę – pokazałem Leili siatkę /reklamówkę/ z porządnym nadrukiem.
— a Niemcy? – zapytała.
— u Niemców można było umrzeć od chemicznych oparów, tyle pamiętam.
— tak w ogóle to chyba niewiele widziałeś?
— wystarczająco – łyknąłem z gwintu Julii – zresztą nie da się wszystkiego zobaczyć… za dużo tego. po co zaśmiecać sobie głowę. lepiej skupić się na kilku rzeczach. poza tym dzieła artystyczne nie są najważniejsze. to tylko lepsze lub gorsze wytwory. ważna jest twórczość, akt twórczy. to co po nim pozostaje tzw. dzieło, przyczynia się tylko do zagracenia kurczącej się przestrzeni życiowej. spójrz na Wenecję i na biennale, spójrz jak tu ciasno… – golnąłem sobie grappy. Leila słuchała moich „wywodów” z zaskakującą uwagą.

— mam bloga – ciągnąłem dalej – na którym dokumentuję wyprawę. piszę jak przyjechałem tu na rowerze i jak się włóczę; w ten sposób twórczo odnoszę się do rzeczywistości. w całej tej robocie najważniejsze jest właśnie to: twórcza interpretacja. nie blog sam w sobie, lecz to, że go robię. kapiszi? golnij sobie – podałem Leili Julię. łyknęła i oddała mi flaszkę… rozejrzałem się.
Tadzio z Bertem pobiegli przed chwilą do morza, zrzucili na brzegu ubrania i na golasa weszli do wody – patrz – pokazałem Leili scenkę, nie zrobiła na niej wrażenia.
Adriatyk przy weneckim Lido to płytkie bajorko. by się zanurzyć, trzeba wejść w głąb morza na jakieś dwieście metrów. trudno w takich warunkach pływać, z pewnością łatwiej jest pobrykać, tak jak robili to Bert i Tadzio, biegali za sobą, chlapali się nawzajem, zabawnie im pyrtki przy tym podskakiwały.
— wiesz, że Tadzio to pedzio? – zapytałem.
— Bert lubi czasem chłopców – odpowiedziała.
ach te gorzkie gody – pomyślałem i wróciłem do tematu twórczości.
— jedni budują sobie pomniki z granitu, inni trwalsze niż ze spiżu, a przecież i tak każdy nagi stąd odejdzie… – wskazałem butelką gołego Tadzia. – miałem niedawno wypadek. awaria serwera, która spowodowała, że na kilka dni mój blog zniknął. przestał istnieć. potem wgrali backupy, ale sprzed dziewięciu dni… tych dziewięciu dni nigdzie nie zasejwowałem. i już ich nie ma… to wydarzenie uzmysłowiło mi, że jeśli coś się stanie, jeśli na przykład z nagła umrę, moje wycackane internetowe dzieło, które tworzę i na którym natenczas bardzo mi zależy, po prostu przestanie istnieć. zniknie z sieci wraz z końcem serwerowego abonamentu. i nikt nie będzie tego w stanie zmienić, bo nie zna kodów dostępu… rozumiesz? nie pozostanie ślad… trochę mnie to przeraża, bo jestem zadufanym egoistą uważającym siebie za pępek świata, ale tylko trochę… – dopiłem Julię i sięgnąłem po następną, ostatnią butelkę. Leila słuchała mnie wodząc wzrokiem za szalejącym w wodzie Bertem. przez cichnący wokół ogniska gwar dobiegał nas chichot Tadzia.
towarzystwo powoli, jakby od niechcenia, zaczęło się zbierać, bo… zapomniałem powiedzieć, że już od jakiegoś czasu na niebie jęły się zbierać chmury: burzowe cumulonimbusy. ładne, granatowo-szare coraz bardziej sine niosły nadzieję na deszcz i na przynajmniej chwilowe oczyszczenie parnej weneckiej atmosfery.
— chcesz jeszcze łyka? – zapytałem zapatrzoną w morze Leilę.
— chyba cię rozumiem – odpowiedziała i oddała mi butelkę. – też mam z tym do czynienia. robię filmy i puszczam je w YouTubie, anonimowo, chyba z tego samego powodu… za dużo wszędzie rzeczy i za dużo nazwisk.
— dokładnie. dlatego à propos biennale, bardziej interesuje mnie nie to co się tu wystawia ani artyści na piedestałach, bo oni są już udokumentowani i sklasyfikowani… ciekawsza jest atmosfera panująca wokół, tworzona przez anonimowych ludzi zjeżdżających się tu z całego świata… na pewno większość z nich to banalni konsumenci sztuki, ale są też tacy jak ty i ja…

siedzieliśmy na przeciw siebie. ognisko dogasało. w gromadzących się nad naszymi głowami cumulonimbusach zaczęło z cicha pogrzmiewać. po płytkim morzu ciągnęły się krzyki Tadzia; co ten Bert próbuje z nim zrobić? utopić? golnąłem jeszcze łyka Julii. Leila nie spuszczała ze mnie wzroku.
— wiesz… – zawiesiła głos – …podnieca mnie to co mówisz.
— co?? – najpewniej wytrzeszczyłem oczy, bo nie spodziewałem się takiego zwrotu…
— jak to cię podnieca?
— normalnie. gdybym nosiła majtki, miałabym w nich mokro – uśmiechnęła się i uniosła zmarszczoną między nogami kieckę. ale numer! Leila najzwyczajniej w świecie pokazała mi swój brak bielizny. co za wyluzowana parka – pomyślałem zagapiony na jej oblepioną piaskiem muszelkę – ten tam goły z Tadziem, a ta tu ze mną… zaśmiałem się nerwowo i golnąłem grappy dla otrzeźwienia…
+
nagle lunęło z nieba jak z cebra. przetrzebione przy ognisku towarzystwo w popłochu porwało swe rzeczy i rzuciło się biegiem w stronę lasu. Bert i Tadzio zwinęli rozrzucone na plaży ciuchy i tak jak byli pobiegli na golasa… nie wiem, jak to się stało, że ich zgubiliśmy. Leila wybrała kierunek wzdłuż plaży, myślałem, że wie dokąd biegnie. może straciła orientację albo sobie to obmyśliła? przez chwilę zdawało mi się, że ktoś jeszcze za nami dyszy i sapie, lecz w pewnym momencie w szumie ulewy nikogo już nie słyszałem… zerknąłem za siebie i spostrzegłem tylko pustą po horyzont plażę w strugach deszczu.
— ale pięknie! – krzyknąłem na Leilę i wtedy nie wiem kto pierwszy potknął się i upadł, może ja padając złapałem ją za stopę albo ona upadła prosto pode mnie? nie wiem. nie wiem, kto z kogo pierwszy zaczął ściągać przemoczone ubrania, i nie wiem, kto kogo wtedy na plaży zgwałcił. a może wcale to nie był gwałt, tylko pieprzne sado-maso we wszędobylskim piasku? nie, nie, nie… sądzę, że było to coś więcej, bo w ekstazie wyraźnie drgnęła pod nami ziemia. to nie był piorun, to było to.
potem już nam się nie spieszyło. wróciliśmy spacerkiem w ustającym deszczu. cali wytarzani w piasku.
Bert czekał na przystanku. ubrany i bez Tadzia. obrzucił nas chłodnym wzrokiem i nie odezwał się ani słowem. był wściekły.
— przejdzie mu… – szepnęła mi na ucho Leila, kiedy wsiadaliśmy na płynący do Wenecji autobus.

aaa… wanturniku!

serenissima

dwa, trzy, cztery spritze* podniosły mnie na duchu i ciele :> i z nową energią ruszyłem w stronę piazzale Roma. dotarłem tam bez pomyłek i nawrotów – wystarczy chcieć… Krenciszek stał jak go zostawiłem, chociaż kiedy przyjrzałem mu się z bliska, dostrzegłem jakieś poruszenie… chyba ktoś próbował się do niego dobierać. oj, nieładnie. w takim razie trzeba go stąd zabrać, a jeżeli chcę zdążyć na popołudniowy polski podwieczorek, muszę zrobić to nie inaczej jak drogą wodną…
odczekałem chwilę na przystanku i załadowałem się z rowerem na autobus płynący w stronę Ogrodów. nie obyło się bez obaw, lecz te okazały się płonne. przejazd kosztował mnie 15 minut stresu i znowu udało się bez biletu :>
zniosłem Krenciszka na ląd, zawiesiłem sakwy na bagażniku i podjechałem uroczyście pod „skład budowlany”, gdzie zapytałem pana w mundurze sekuritasu o moją znajomą z Padwy… powiedział, że dzisiaj dziewczyna ma wolne… trudno. trzeba będzie znaleźć inny sposób…
wskoczyłem z powrotem na rower i popedałowałem czyniąc kółka i ósemki wśród ludzi podchodzących do wejścia. już po chwili wypatrzyłem kogoś, kto być może będzie mógł mi dzisiaj pomóc. jest to z wyglądu pewny siebie chłopak, w sile wieku :> niosący naręcze Fluidów… /Fluid to kolorowe pismo dizajnerskie dostępne w Empiku? nie jestem pewien, dawno się nie zetknąłem, ale znam, bo po wylaniu z Przekroju, rozważałem możliwość pracy dla tego właśnie pisma/.
— dzień dobry panu – przywitałem się uprzejmie ze szczerym uśmiechem – czy zmierza pan na polski podwieczorek?
chłopak spojrzał na mnie zaskoczony.
— jak mnie poznałeś, wyglądam na Polaka?
— nie, w żadnym wypadku. wyglądasz na skejta z NY :> a poznałem cię po Fluidach, jestem ex-dziennikarzem…
połechtany chłopak potrząsnął naręczem i wyznał bezwstydnie.
— jestem redaktorem naczelnym.
— o, świetnie! miło szanownego pana poznać w tak nietypowych okolicznościach… może się do pana zwrócę…
— proszę bardzo – przerwał mi i obrzucił wzrokiem Krenciszka – a ty co? jeździsz rowerem po Wenecji?
— nie bardzo. tyle kanałów i mostów. słyszałem zresztą, że to zabronione… ja tu na nim przyjechałem.
— jak to przyjechałeś?
— no z Polski… przez most Wolności.
redaktor naczelny przyjrzał mi się, po czym jeszcze raz obrzucił wzrokiem Krenciszka i zawieszone na bagażniku sakwy, i stwierdził lakonicznie, bez egzaltacji :>
— ciekawy pomysł… wchodzisz? – wskazał głową wejście.
— właśnie… pomyślałem, że się do ciebie zwrócę… pewnie masz akredytację? jakbyś mi ją podał przez płot… z tamtej strony nie pilnują, zaraz bym ci oddał…
redaktor sięgnął do kieszeni.
— masz – podał mi niebieski kartonik – jest twoja.
— poważnie? – nie do wiary!
— bierz. została mi jedna wolna.

dzięki bezinteresownej uprzejmości redaktora Fluida wszedłem elegancko przez rurę do Ogrodów i przestałem w ogóle martwić się przyszłością na bramkach, bo teraz jestem już akredytowany :> …z pnia, na którym przesiedziałem cały dzień znowu pomachała mi dziewczyna. zatrzymałem się pod nią na moment, by nie żywiła niepotrzebnych wątpliwości. nie, dzisiaj nie, oświadczyłem zdecydowanie i ruszyłem na pierwszy krótki rekonesans. rozejrzałem się w terenie nie wchodząc na razie do pawilonów, chciałem najpierw dotrzeć na polski podwieczorek. trafiłem tam pół godziny po oficjalnym rozpoczęciu. przyznaję, zależało mi na tej imprezie, bo głodny byłem i liczyłem na przyzwoitą polską strawę, a tu nic: skandal! fakt, spóźniłem się, ale nawet gdybym był o czasie… na stołach nie było niczego poza czipsami, paluszkami, resztkami pokrojonych w plasterki oscypków i wyżłopanym nawet nie wiem czy dobrym winem…
— jakby nie można było przywieźć kuchni polowej i nagotować grochówki. niech głodni się najedzą! – marudzę sobie półgłosem zgarniając resztki z talerzy – a jaka była by z tego frajda… i zapach piękny niósł by się po wodzie aż do samego Lido!
— co narzekasz awanturniku?
odwracam się z garścią słonych paluszków.
— a… mesje Kaczyński. dzień dobry… ano, narzekam, bo nie samą sztuką człowiek żyje. czasem trza coś zjeść, zwłaszcza jak się tak dużo pije… a tu: nędza z bidą z Polski idą.
mesje K uśmiechnął się krzywo, nie wiem co to miało znaczyć, nie zrozumiał żartu?
— słyszałem, że mamy z tobą robić wywiad? – odezwał się po chwili z przekąsem.
— ze mną?? – zaskoczył mnie tak, że omal nie zadławiłem się paluszkiem.
— powiedział nam xiążę Czartawarty…
— to on tutaj jest???
— stoi tam – wskazał wzrokiem.
— jesusmaria! myślałem, że spotkanie z nim było czystą i absolutną halucynacją!
— nie. książę to postać rzeczywista i… wpływowa. właśnie przed chwilą mówił nam, że spotkał niejakiego Beniowskiego, z którym mamy zrobić wywiad. pytał nas o ciebie.
— o mnie? wywiad? ale wymyślił… ja nie mam nic do powiedzenia – żachnąłem się wydłubując z półmiska ostatniego złamanego czipsa – sory, chyba nic z tego.
— chyba nic z tego? chyba żartujesz?? – teraz żachnął się sinior K, lecz zrobił to o wiele bardziej spektakularnie – jak dotąd nikt ci niczego nie proponował… rower i „kościół strachu” do wywiadu to za mało.
— a… – odparowałem w samoobronie :> – chcesz powiedzieć, że do telewizji nie da się na krzywy ryj? wiem. wiem. dlatego ciągle jestem na bocznicy.

nie zabawiłem długo u Polaków. nie byłem w lansiarskim /od warszawskiego: lansować się :>/ nastroju, a że nie było co jeść i co pić, nie miałem tam co robić. obejrzałem projekt artysty Drożdża: wyłożoną kostkami do gry salę, na środku której stał bilardowy stół. można było sobie rzucić. zrobiłem to i… znowu udała mi się diabelska sztuczka. odwróciłem się od stołu zatroskany, a wychodząc z sali natknąłem się na skutecznie do tej pory unikanego x. Czartawartego. przywitałem się z nim kurtuazyjnie /od początku nie przypadliśmy sobie do gustu/. zapytałem, gdzie podziewa się towarzysząca mu w nocy dzidzia? książę bąknął coś pod nosem po francusku, a ja uśmiechnąłem się w odpowiedzi i jak sądzę ku obopólnej uldze rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach.
usiadłem na murku przed pawilonem obserwując polską śmietankę na wyjeździe. gdy nie było już na co patrzeć, skinąłem na pożegnanie panom z Rastra, co by się na mnie nie pogniewali… opłaciło się. sinior K szepnął mi, że zaraz zaczyna się impra u Szwajcarów…
udałem się tam niezwłocznie :> polewali szampana, więc wkrótce wrócił mi dobry humor i zaszalałem trochę w sadzawce, co uwiecznione zostało na zdjęciu /patrz powyżej/. w ten sposób ostudzony postanowiłem zmierzyć się wreszcie ze sztuką współczesną. oj, nie było to łatwe. na szczęście na starcie spotkałem bardzo sympatyczną parkę artystów wideo… ona Niemka z Hamburga, on Australijczyk z Adelajdy, mieszkają na stałe w Londynie. zaprzyjaźniłem się z nimi natychmiast i bez zbędnych słów :> w skupieniu przeszliśmy razem kilka pawilonów, aż wreszcie nasyceni „do przesytu” obejrzanymi dziełami spoczęliśmy na ławce w cieniu krzewów. wtedy Leila zaproponowała a Bert przekonał, bym wybrał się z nimi na Lido, na ognisko i popływać. byli tam umówieni z przyjaciółmi, z którymi wspólnie mieszkają w wynajętym na czas Biennale mieszkaniu. w zasadzie fajny pomysł, bo od wczoraj czuję się nieświeżo – odpowiedziałem – więc… pożegnałem się z Krenciszkiem /pozostawionym przed wejściem do Ogrodów/, powiedziałem mu, by uważał na siebie i nie dał się oszwabić, i… popłynąłem. popłynąłem z nowopoznanymi znajomymi na Lido.

* spritz – wino rozcieńczone gazowaną wodą mineralną. jest to drink pochodzenia austriackiego. popularny we Wiedniu, Budapeszcie, Wenecji i prawdopodobnie innych miastach historycznie związanych z Cesarstwem Austrowęgierskim /spritza można napić się również w Psie :>/.