niska samoocena

wiesz o tym dobrze braciszku, że miałem kiedyś bardzo niską samoocenę, wiesz o tym wiesz. była tak niska, że próbowałem podnieść ją u psychiatry… zdecydowałem się na ten krok po rozmowie z przyjacielem, który przekonał mnie do istnienia farmaceutyków poprawiających nastrój; sam był pod ich wpływem i sobie chwalił… miałem wątpliwości, zanim umówiłem się na spotkanie z doktorem poleconym mi przez mego śp. profesora, bo decyzja udania się do psychiatry ciągle obarczona jest dziwną presją, niebezpieczeństwem społecznego piętna? żółtej etykiety… niepokój z tym związany rozwiał się, gdy wszedłem do przedsionka lekarskiego gabinetu i zobaczyłem kto czeka w kolejce: a kto czekał? po prostu i najzwyczajniej: normalni ludzie, a nawet jedna cyganka…
pan doktor przyjął mnie bardzo formalnie, założył mi konto w komputerze i wysłuchał wstępnie, po czym stwierdził lakonicznie: moim zdaniem, pańskie problemy posiadają podłoże egzystencjalne – i uśmiechnął się, jakby „problemy egzystencjalne” miały dla niego niższą rangę… cóż, odpowiedziałem mu, że chyba zdaję sobie z tego sprawę, przeczuwam i wiem, lecz co z tego że czytam Junga i znam termin: indywiduacja, jeśli wiedza ta niewiele mi pomaga.
— Jung, proszę pana – uśmiechnął się znowu psychiatra – był gnostykiem.
prawda. niepotrzebnie wymieszałem w to Junga, bo do gabinetu doktora Kaligari przyszedłem nie na światopoglądową pogawędkę tylko w konkretnym celu: chciałem wyjść z receptą …i wyszedłem, by zrealizować ją w najbliższej aptece. kupiłem dprkstn /polski prozak/ i ruszyłem „radośnie” w stronę domu, by schować się z powrotem przed światem, braciszku…
zażywałem lekarstwa „w ukryciu” /:>/ przez pół roku. czy pomogły? trudno orzec. nawet jeśli nie było to placebo, nad czym się zastanawiałem, bo nieraz zdawało mi się, że regularnie łykane środki nie wywołują żadnej poprawy… z drugiej strony wiedziałem, jak trudno oceniać substancje wpływające na świadomość, kiedy jest się pod ich wpływem… to że nie strzelają fajerwerki nie znaczy, że cicha woda brzegów nie rwie… w końcu przestało mnie to interesować, bo ulotka dołączona do kapsułek, wszystko wyjaśnia. zresztą po czasie w istocie coś uległo zmianie, moja depresja straciła jakby na konsystencji, na znaczeniu, może zobojętniałem na jej skutki? albo raczej na przyczyny, jeśli pan doktor miał rację mówiąc że ma podłoże egzystencjalne…
nie wiem braciszku, nie wiem. nie będę odradzał, bo niektórzy pewnie naprawdę muszą brać coś ku polepszeniu. lecz według mnie /na ile jestem dzisiaj w dobrym stanie :>/ to nie jest rozwiązanie. pomaga chwilowo, pozwala z fałszywym dystansem /jak przez odwróconą lornetkę/ spojrzeć na problemy, na przykład egzystencjalne, ale wcześniej czy później, by „się wyleczyć”, należy stanąć twarzą w twarz z sobą. zażywanie lekarstw zdejmuje z człeka odpowiedzialność za własne niepowtarzalne życie. a na tym polega, chyba zgodzisz się ze mną braciszku, dobra zdrowa samoocena, której czasem nam brakuje. polega na samoakceptacji. jeśli jestem pijaną głupią świnią, mogę przestać chlać i poprawić swój wizerunek, nawet jeśli nie zmądrzeję :>
w tych sprawach jestem nietscheanistą. jestem wyznawcą totalnej odpowiedzialności do szaleństwa i obłędu włącznie. nie ma żadnego usprawiedliwienia. Bóg umarł i nikt nie przyszedł na Jego pogrzeb.
mówisz, że pachnie to megalomanią? przegięciem w drugą stronę? jasne, trza być czujnym i nie dać się zwieść pokusie. ale to inny problem. zacząłem od niskiej samooceny i próbuję ją podnieść. w tej chwili nie boję się, że mnie przerośnie… jak ładnie napisał norweski egzystencjalista Jens Bjørneboe w swej „Historii bestialstwa”: ktoś kto nie przeżył prawdziwej depresji, w samotności i przez dłuższy czas, nie jest godzien nazywać się człowiekiem, bo jest tylko zadufanym w sobie dzieckiem… a więc czując się godnym, nie zadufanym :> opowiadam ci braciszku doświadczenie długotrwałego nie bycia sobą, braku akceptacji, i niskiej samooceny, której ciężar znowu poczułem na plecach przy okazji wiosennego przesilenia.

ciekawe, że najcięższa depresja zdarza się zazwyczaj wiosną, kiedy wszystko budzi się do życia, a ty zostajesz w tyle… w chwasty zarastasz, nie sądzisz braciszku?
pytasz jak skończyłem z lekami? otóż pewnego dnia, było już pełne lato, poczułem wyraźnie nadmiar chemii w sobie, który objawił się dziwnym, nieprzyjemnym zgrzytem w głowie. leżałem w hamaku pod orzechem w ogrodzie u rodziców w warunkach sprzyjających iluminacjom… /znowu Gernot Böhme :>/ wtedy zrozumiałem, że starczy, już dość, dość, dość brania prochów…
wiem, dobrze wiem i ty też o tym wiesz braciszku, że owe skromne prywatne oświecenie nie spłynęło by na mnie, gdybym wcześniej nie znalazł zakręconego remedium… ale o tym postaram się jutro :>

cyklista

kole, kole, koleżanka zapytała przy okazji, jak sobie radzę. podumałem chwilę i mówię zgodnie z prawdą: na rowerze jeżdżę. codziennie. staram się zmieniać trasę, z ciekawości… nabyłem w tym celu szczegółową mapę z zaznaczonymi szlakami i jeżdżę… pedałowanie :> sprawia mi przyjemność… ćwiczę ciało, czuję że mój organizm staje się prężny, a znasz pewnie to staromodne przysłowie: w zdrowym c…
— zdrowa d… – uśmiechnęła się i spojrzała mi z niedowierzaniem w oczy. – i to ci wystarcza? przestałeś już brać? /dla osadzenia wątku nadmienię, że rozmowa ta odbyła się krótko po hamakowej iluminacji, po której zaprzestałem zażywania SRXT – nowszego i mocniejszego od PRZK środka antydepresyjnego jakim faszerowałem się pod koniec mej kuracji/.
— czy przestałem? no… tak.
— wiesz, że z dopingu nie wolno ot tak rezygnować.
— wiem /jak się nie mylę, ona wtedy też coś łykała/ ale cieszę się, że jestem czysty, że już na tym nie jadę. przesiadłem się… na rower… bardzo go lubię, traktuję jak najbliższą mi osobę. ma na imię Krenciszek, bo jest kompletnie zakręcony: kierownica, koła i oczywiście pedały, wszystko się w nim kręci i wiruje, a ja sobie na nim jeżdżę i na wszystko gwiżdżę…
— acha – z większym niedowierzaniem i w obcym języku – are you kidding?
— no. i am not. stało się tak jak powiedziałem. nie żartuję. doznałem oświecenia i teraz wiem, że wystarczy dalej pedałować, by wyjechać na prostą. przez ostatnie dwa miesiące objeździłem całą okolicę, znam prawie wszystkie drogi, dróżki i dróżyny, obejrzałem miejscowości, pola, kępy, lasy…
— no i? – nie zwiodła jej sielankowa przykrywka :> kobieca intuicja…
— no i kilka dni temu dojechałem do Ojcowa. zatrzymałem się na popas w turystycznym zajeździe, a tam w ogródku pod parasolami było już kilku podobnych do mnie :> bo trasa do Ojcowa to naprawdę dobra kilkunastokilometrowa droga… może zachcieć się pić…

idąc po wodę do baru zerknąłem przelotnie na siedzących rowerzystów, wśród których był co najmniej jeden cyklista… cykliści w przeciwieństwie do rowerzystów są wtajemniczeni… na czym to polega? hm… na przykład mój rower, Krenciszek, ma piętnaście lat. dla roweru to taki… nijaki wiek, bo albo rower jest stary i ściąga na siebie spojrzenia albo jest nowy i też ściąga na siebie spojrzenia… rozumiesz? natomiast rower “nijaki” nie ściąga na siebie spojrzeń osób niewtajemniczonych… tymczasem w Ojcowie kiedy odwróciłem się od baru z butelką wody w ręce, zauważyłem, że jeden z rowerzystów ogląda mojego Krenciszka, to był ów wtajemniczony cyklista.
— dobry rower – powiedział gdy zbliżyłem się z butelką – i szybki… – skinął głową z uznaniem. w podzięce również skinąłem głową, bo wśród cyklistów panują określone zwyczaje, rzekłbym: kolista etykieta…
— co nie powiesz? – kole kole.żanka spojrzała na mnie z jeszcze większym niedowierzaniem.
— serio, nie ściemniam… i wyobraź sobie ten wtajemniczony, elokwentny pan, w dalszym ciągu cyklicznej /od cyklizmu :>/ kurtuazji zapytał, czy przygotowuję się do wyścigu.
— jakiego wyścigu?
— za dwa tygodnie odbędzie się wyścig kolarski o puchar Marszałka. biorę w nim udział honorowy, a pytam, bo z marki i stanu pańskiego roweru, wnioskuję, że kolega myśli o wyczynie…
— że ja? – zdziwiłem się nie na żarty – że ja miałbym wziąć udział w wyścigu? – przez głowę by mi nie przeszło, bo ja amator /Wyścig Pokoju był wyścigiem amatorów tylko z nazwy/ nie sądziłem, że ja mógłbym…
— a mógłbym? – pytam, bo bardzo mnie to zainteresowało.
— oczywiście, że mógłbyś, a nawet będziesz mile widziany. wystarczy do trzech dni przed wyścigiem zgłosić się u organizatorów – tu cyklista podał mi wizytówkę – a w dniu zawodów przyjechać na czas na start na własnym rowerze.
— niesamowite – skwitowała z niewiarą kole-żanka – ty na pewno przestałeś brać? a jeśli tak, może powinieneś zacząć coś na wyciszenie – zachichotała.
— nie podoba ci się moja storia?
— podoba podoba… – przepraszająco skinęła rączką i obciągnęła na udach podsuwającą się jej z wrażenia spódniczkę. zawiesiłem na chwilę wzrok…
— no i co? – przerwała milczenie – wygrałeś ten wyścig?
— poczekaj. nie od razu, miła nie od razu, najpierw… nastawię wodę na herbatę, a potem… jak tak dalej pójdzie :>>>>

o tym jak się stało, że nie wygrałem Tour de France, a Giro d’Italia szusnęło mi koło nosa… ciąg dalszy.

portriere di notte


za przyczyną świąt wielkanocnych i tymczasowego przymknięcia lokalu P.Psa, do listy wykonywanych zawodów dopisać mogę: stróża nocnego… w stróżówce mieszkam i wreszcie za niego robię. dumny jestem i wielce kontent, ponieważ moje cv wzbogaciło się o tę szacowną profesję :) którą następnym razem, gdy ktoś poprosi o mój “dorobek na piśmie”, umieszczę na pierwszym miejscu.

nieboski poruszony [wstrząśnięty]

razu pewnego :) Tomasz z Akwinu przytoczył, niczym opokowy głaz, bajkę Arystotelesa o pierwszym Nieporuszonym Poruszycielu… przytoczył i dorzucił trzy grosze, bo owego Nieporuszonego utożsamił z Bogiem albo odwrotnie? /na pewno zgodnie hierarchią stawiającą tradycję judeochrześcijańską ponad grecką filozofię/… ponadto ów boski Nieporuszony w bajce Tomasza nie ograniczał się tylko /jak u Arysta/ do napędzania sfer niebieskich, ziemskich i piekielnych, lecz również podtrzymywał wszystko w istnieniu, był bowiem zazdrosnym Creatorem Ex Nihilo, który wystarczyło by odwrócił na moment wzrok od swego dzieła, by natychmiast rozpadło się w chaos: Byt stał się Niebytem, a Wszechświat Ciemnością, Ziąbem i Niczem…
dlaczego z kolei ja przytaczam bajkę Tomasza? ponieważ, czym jak nie podtrzymywaniem w istnieniu zajmowałem się w czasie minionych świąt? oczywiście w skromnym i szczegółowym wymiarze – uświadomiłem to sobie /z całą odpowiedzialnością :)/ wczoraj, kiedy w obecności Kiwiego zdawałem Maćkowi klucze i nienaruszony lokal w świętym spokoju. bo przecież gdybym nie czuwał i nie patrzył, Pies mógłby urwać się ze smyczy i zniknąć albo co gorsza mógłby zostać skradziony… zresztą taka była między nami /stróżem a właścicielami/ mowa: nie pij, nie śpij i pilnuj knajpy przed złodziejem… prawda… pomysł świątecznego w Psie czuwania zrazu wydał mi się nie całkiem dorzeczny, lecz już po chwili /nie trzeba było nad tym sporo dumać/ przyznałem rację, że wśród licznych klientów jest na pewno kilku, jak nie kilkunastu delikwentów, którzy poinformowani wiszącym od tygodnia anonsem: że podczas świąt knajpa nieczynna, już planować poczęli Wielki Skok…
+
miejsca, gdzie zawsze pełno ludzi, miejsca naznaczone zgiełkiem, gwarem, takie miejsca z nagła opustoszałe, nawet z chwalebnej okazji świąt Воскресеня, takie miejsca złowieszczą… niepokoją spokojem :( sztucznym jakimś, nieprzystającym do rzeczy, chorobliwym – tak właśnie czuję się w pustym Psie – osaczony zewsząd ciszą i bezdymnym powietrzem. na dziwne moje samopoczucie nakłada się kontekst, z którego w innych okolicznościach drwiłbym sobie i kpił, lecz teraz… w Wielki Piątek Krystus został złożony do grobu, dzisiaj w nim leży, a po świecie aż do Jego zmartwychwstania hula Szatan i panoszy się w czeredzie diabłów… z przerobionej lekcji łesternu wiem, że ataku należy spodziewać się raczej przed świtem. nie boję się szczególnie, jestem stróżem pełnym wiary w rozum… nie dam mu zasnąć, by nie budzić upiorów… więc siadam przy barze… lśnią się przede mną butelki na półeczkach, błyszczą się i lśnią… jak Jack Nicholson w filmie Kubricka uśmiecham się i szczerzę zęby do własnego odbicia w pustych lustrach i powtarzam sobie: dobrym stróżem jesteś, najlepszym pod słońcem i śmieję się i rechoczę i walę dłonią w blat i już w knajpie gra muzyka i znajomych pełno wokół i dźwięczy szkło i lód grzechocze i leje się alkohol leje, wylewa nie za kołnierz… ojojojojoj, ale zrobiła się z tego impreza!
+
obudziłem się wymięty. przetarłem oczy: lokal pusty, na miejscu i w świętym spokoju, więc to był sen. uff – odetchnąłem, bo jak pamiętam działo się ostro…
nic nikomu o niczym nie mówiąc spakowałem się, by popołudniu oddać klucze i wrócić spacerkiem do domu.
mógłbym stwierdzić: już po świętach, gdyby przed chwilą nie zadzwonił Maciek i nie powiedział mi spokojnym głosem, że podczas mej wachty zniknęła zza baru zawartość 12 butelek piwa i trzech wiśniówki…
— ja naprawdę nie wiem kto to wypił!

stokrotka?

anatomia faszyzmu

książka, którą powinien przeczytać każdy, zwłaszcza prawicowy polityk IV Rzeczy, bo ograniczanie wolności i „legitymizowanie przemocy względem demonizowanego wroga wewnętrznego prowadzi nas do sedna faszyzmu”.

pod koniec XIX wieku w Paryżu istniała faszyzująca grupa markiza de Moresa, który po powrocie z Ameryki założył antykapitalistyczno antysemicką bandę. swoich oprychów rekrutował w rzeźniach i ubierał po kowbojsku – zabawna antycypacja faszystowskiego uniformu: czarnych koszul Mussoliniego i brunatnych NSDAP. czy biało-czerwone krawaty Samoobrony Leppera mają z tym coś wspólnego? odpowiedź znaleźć można w „Anatomii faszyzmu”. jej autor Robert Paxton jest emerytowanym profesorem nauk społecznych na amerykańskim uniwersytecie Columbia. w niedawno wydanej po polsku książce stawia pytanie o możliwość powrotu faszyzmu. czyni to jednak dopiero po szczegółowej analizie zjawiska. rzecz jasna centralne miejsce w dociekaniach zajmuje historia Włoch i Niemiec, bo tam faszyzm zaistniał w ekstremalnej formie, co nie znaczy, że inne odmiany tego ruchu społeczno-politycznego zostały w książce pominięte. poznajemy więc całą gamę faszystów z ich narodowymi cechami, począwszy od amerykańskiego Ku Klux Klanu, przez rumuński Legion Archanioła Michała, na współczesnym francuskim Froncie Narodowym Le Pena, czy austriackiej partii Jörga Haidera kończąc. ta wielorakość zdaniem Paxtona, stanowi zasadniczy problem rozumienia faszyzmu. w każdym z krajów jawi się inaczej, atakuje różnych wrogów, nie zawsze jest antysemicki. wspólny mianownik to pogarda dla polityki liberalnej, opozycja wobec lewicy i tolerowanie przemocy…
faszyści nigdzie nie przejęli rządów na drodze zamachu stanu, po prostu otrzymali społeczny mandat poparcia. tej sprawie autor poświęca najwięcej uwagi śledząc warunki, które dały faszystom władzę i pyta o możliwość ponownego ich zaistnienia. czy faszyzm nadal jest możliwy? nie powinniśmy szukać dokładnych kopii, w których weterani odkurzają swastyki. dzięki wiedzy wyłożonej na kartach „Anatomii faszyzmu” możemy rozróżnić współczesne agresywne imitacje z ich ogolonymi głowami /polski ONR/ od autentycznie niebezpiecznych ekwiwalentów w postaci faszystowsko-konserwatywnych sojuszy /PiS + LPR + Młodzież Wszechpolska/. ostrzeżeni zawczasu – mówi Paxton – będziemy w stanie wykryć prawdziwe zagrożenie, kiedy się pojawi, a na to najbardziej narażona jest postsowiecka Europa /sic!/…
zachęcam do lektury. jesteście po to, by wiedzieć.


Robert O. Paxton, ANATOMIA FASZYZMU, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2005, przekład: Przemysław Bandel

blow up

na Plantach w cieniu granitowej kostki, spokojnie jakby spał, leżał martwy kot. czarny martwy kot. nie zdążył przebiec drogi.
w dużym powiększeniu widać w trawie jego ucho…

kocur

jak zwykle stanąłem po złej stronie. zamiast ustawić się z resztą antyfaszystów po lewej szpaleru policyjnych żółwi, ustawiłem się z prawa /i niesprawiedliwości/, by mieć lepszy widok, by zdjęcia glacom porobić… no i kiedy nadeszli wreszcie drąc się pod sztandarami i krzycząc: „O-N-R, O-N-R, Roman Dmowski wyzwoliciel Polski”, poleciały w nich petardy, które trzymali w zanadrzu zamaskowani skrajni lewacy. odpalone ładunki odbiły się od bruku wśród podkutych faszystowskich butów i padły przy mnie. zdążyłem je zauważyć i usta otworzyć, lecz by uszy zatkać, brakło mi czasu, bo dłonie zajęte miałem aparatem. jeb, jeb, jeb – wypierdoliły z piekła rodem i skutecznie mnie ogłuszyły, dlatego nie mam żadnego przyzwoitego zdjęcia z przemarszu łysych, bo otumaniony wybuchami wycofałem się za najbliższy samochód. wyszedłem z powrotem, gdy było już po krzyku i zaczepnych szarpankach harcowników /do których doszło wbrew oficjalnym komunikatom/… wtedy na bruku zobaczyłem kota. zainteresowałem się nim jako jeden z pierwszych, zaraz po dziennikarce nn Shl.
kot był ewidentnie martwy, choć nn Shl próbowała go początkowo reanimować. leżał na środku drogi, którą dopiero co przemaszerowały pały i wyglądał na świeżo zabitego.
— łysi zadeptali kota, łysi zadeptali kota – rozległy się szemrania wokół truchła.
trudno było mi uwierzyć, nie w to, że łysi są niezdolni do takiej zbrodni, raczej w przypadkowe zabłąkanie kota, napatoczenie się pod ich buty… chyba że… ktoś im go podrzucił – okrutna, ale przyznać trzeba nieźle obmyślona /na efekt/ prowokacja: przeszli łysi i zostawili po sobie trupa – idą w świat zdjęcia, bo fotoreporterzy nie próżnują: pochyleni nad ciałem, wstrząśnięci barbarzyństwem przyjaciele zwierząt udzielają w światłach kamer wywiadów stacji TVN 48…
nadjechał ambulans… ktoś gdzieś dostał w głowę… trzeba było szybko usunąć kota. nn Shl /od początku w centrum wydarzenia/ z pomocą pewnego, odzianego w biel pana przeniosła go na chodnik, pod nadal stojący tam szpaler policyjnych żółwi. jeden z nich miał na plecach urządzenie przypominające miotacz ognia! to pod jego opancerzonymi goleniami spoczął tymczasowo znany już światu koci trupek. obok, w rynsztoku leżała rozszarpana przez harcowników polska biało-czerwona… ktoś wpadł na piękny pomysł i nakrył flagą zacne truchło… kotek wiśniewskich, kotek wiśniewskich padł.