brat oraz

wyszedłem na spacer, by trochę się rozruszać…
na MOŚCIE łączącym mnie z drugim brzegiem natknąłem się na kumpla z byłej ferajny; chadzałem z nim niegdyś konie kraść :>
spojrzał na mnie z politowaniem.
— kiepsko wyglądasz.
— ciężki kac… – odparłem z trudem – piłem wczoraj…
— widziałem.
— widziałeś? ach tak… – zaświtało mi, że pojawił się w barze, ale byłem już chyba po piątym piwie i niezbyt pamiętam…
— nie pamiętasz? – uśmiechnął się – siedziałeś z jakimś gostkiem.
— …z bratem.
kumpel przeszył mnie wzrokiem. jego oczy wyrażały troskę pomieszaną ze zgrozą.
— bratem?? – zapytał.
— no… z bratem – otarłem pot z czoła.
— co ty mówisz? – obruszył się – ty dresa nazywasz bratem?
— ale to naprawdę był mój brat… – odpowiedziałem błagalnym tonem. nie miałem siły go przekonywać.
— no dobra. jeśli tak… – wzruszył ramionami, a po chwili dodał – mam nadzieję, że mnie też jeszcze uważasz za brata.
zaśmiałem się.
on też się zaśmiał i pogodzeni ruszyliśmy razem w stronę cienia, w stronę baru… na MOŚCIE panował nieznośny skwar.

melancholia opuszczonego lunaparku

mam dość. nie chcę tu dłużej być. tutaj można tylko pić… za dużo wspomnień, za dużo przeszłości tłamszącej kiełki nowych doświadczeń. marazm z tego i apatia. uciekają od niej ludzie, najbliżsi…
była ferajna rozjechała się po świecie. coraz rzadziej się pojawia, coraz trudniej trafić na kogoś swojego, bo coraz dalej mamy do siebie…
nie starcza MOSTU, by połączyć rozchodzące się brzegi opuszczonego lunaparku…

extra intro

niepodważalną zaletą pobytu w rodzinnym domu jest telewizja :>
co za radość dzierżyć w dłoni pilota i przerzucać kanały, zwłaszcza gdy jest ich dużo, DUŻO, jeszcze więcej ;> a na serio… przerywana reklamami sieczka płynąca z odbiornika posiada tak niemiłosiernie obezwładniającą moc, że z obawy nie zainstalowałem jej w stróżówce.

w pokoju, gdzie tymczasem sypiam /jeśli zasnę/ mam telewizor. nie narzekam, bo z jego pomocą rozbrajam nudę opuszczonego lunaparku odrabiając przy okazji zaległości w spotach reklamowych – to dzięki nim najczęściej udaje mi się znaleźć coś ciekawego, bo natychmiast po pojawieniu się kolejnego „ryczącego” seta, łapię pilota niczym koło ratunkowe :>
w ten sposób trafiłem na film czeskiego reżysera Saszy Gedeona.
„Indiańskie lato” jest prostym w środkach wyrazu obrazkiem, jakże subtelnie ujmującym temat… o dwóch dziewczynach. o kuzynkach, które spotykają się na wakacjach na wsi u babci? nieistotne, ważne że nie znają się zbyt dobrze… jedna ekstra, druga introwertyczna, obie są w wieku pierwszych miłostek nawiązywanych podczas nocnych festynów…
film spodobał mi się od pierwszej sceny za ładne zdjęcia. praktycznie pozbawiony był akcji, mimo to oglądałem go bez znudzenia, ponieważ poza wymiarem artystycznym i niewidoczną zrazu głębią treści, „Indiańskie lato” niosło kontekst czeskiej prowincji, zaskakująco mi bliskiej, bliższej niż ta polska z popularnych telewizyjnych seriali… to była pierwsza refleksja a dalej? poszło lawinowo. wrażenia wywołane filmem przeniosły mnie w inny, zapomniany świat, do tego stopnia, że nie zorientowałem się nawet, kiedy skończyły się krówki z sezamem, które zajadałem podczas projekcji :> gdy doszło do kulminacji zostały po nich tylko papierki… a scena wyglądała mniej więcej tak: w napełnionej wodą wannie unosiły się jabłka tworząc na jej powierzchni kobierzec krągłości, ogonków i muszek… nagle roztrąciwszy owoce wynurzyła się z nich dziewczyna, nabrała gwałtownie powietrza i zanurzyła się z powrotem… wstrzymałem oddech… pozornie statyczna scena miała niesamowitą dramaturgię, jej symbolikę podkreśliła brzytwa…
wyłączyłem telewizor, by uniknąć reklam. film skończył się, a ja pozostałem pod wrażeniem, jak po obejrzeniu „Lata miłości” Pawlikowskiego; podobny tytuł, podobny wakacyjny klimat :>

zachciało mi się jabłek… pogmerałem dłonią w stosie papierków po krówkach, lecz nie uchowała się ani jedna. zresztą krówka nie zastąpi jabłka.
— trzeba wyjść… – spojrzałem na zegar: pierwsza w nocy – muszę zrobić to tak, by nie obudzić matki – odżyły we mnie lęki nastolatka :>
wymykałem się kiedyś cichcem z domu. do dziewczyny. była tutaj na wakacjach. mieszkała w domku nad rzeką i miała dużo swobody… to było moje indiańskie lato miłości. ona pociągała mnie w nieznane, a ja przynosiłem jej jabłka… najbardziej smakowały jej kradzione. smakowały nam obojgu z powodu grzechu. z powodu GRZECHU NIEWINNOŚCI.

grzech niewinności

„słodką tajemnicą” można podzielić się z kimś wybranym, można kogoś do niej dopuścić albo nie – to właśnie decyduje o jej słodyczy… kto mnie tego nauczył? – zastanawiałem się wychodząc cichcem z domu. – na pewno jak każdy miałem wrodzone skłonności, jednak to ojciec przewrotnie wprowadził mnie w zasadę: nigdy nie daj się złapać… nie wiedziałem wtedy jeszcze co to znaczy dobro i zło… oj braciszku… zazdroszczę ci twego bycia poza…

na pierwszą moją „złodziejkę” wybrałem się zaraz po tym jak nauczyłem się przechodzić przez płot. „złodziejka” to była niewinna kradzież jabłek, takie niepokalane gwizdnięcie nie mające wiele wspólnego z zagarnianiem czyjejś własności… to była dziecięca zabawa zręcznościowa, która jeśli udana, stanowiła czysty powód do dumy tym milszy, że ukryty, bo „słodką” tajemnicą wiadomo… dla pełnego unaocznienia fenomenu musisz wiedzieć braciszku, że sad, do którego chodziłem na złodziejkę, był własnością wujka, zatem mogłem korzystać z jego owoców, wystarczyło poprosić. jednakowoż cały urok polegał właśnie na tym, by jabłka nabrały zakazanego smaku…
w niskiej perspektywie pni z dala widać nadchodzące nogi, dlatego wśród drzew należało poruszać się chyłkiem. poza tym w akcji niezmiernie przydawała się podzielna uwaga, bo wypatrując łupu nie można było tracić z oka ewentualnego zagrożenia, tym bardziej że kryć się mogło również w koronach… teraz mogła by nim być kamera, wtedy kuzyn, który lubił wspinać się na drzewa :>
po zerwaniu jabłka wykpienie się „polowaniem na motyle” nie wchodziło w rachubę, dlatego niezmiernie ważne było wstępne rozpoznanie, braciszku… potem następowała najtrudniejsza część zadania, narwane owoce trzeba było jakoś wynieść, na pewno nie przez furtkę… jedyna „bezpieczna” droga wiodła przez dwumetrowy płot z drucianej siatki, a jak tu przełazić z naręczem jabłek? to nie wszystko, braciszku. dla pełnego smaku nie wystarczy wyłącznie wejść w nielegalne posiadanie. „zakazany owoc” musi dojrzeć, odleżeć swoje w dobrze ukrytej skrytce… dopiero takim owocem można kogoś poczęstować.
moja skrytka braciszku, była w sianie, w stodole Andrysa, tej co później się spaliła…

przyświecając sobie telefonem komórkowym wyszedłem przed dom. była pogodna noc. cisza. w oddali ujadał pies. tym razem nie musiałem zachowywać ostrożności, nikt od dawna sadu nie pilnuje, nikomu na nim nie zależy. wszyscy wyjechali na stałe, na saksy: wujek, ciotka i kuzyn, który oberwał kiedyś przeze mnie po tyłku – to była pierwsza gorycz udanej złodziejki, to była pierwsza lekcja jak zgubna może okazać się rutyna.
byłem dobry, braciszku, wszystko miałem obcykane, w tym najniebezpieczniejszą część złodziejki: narwane jabłka wynosiłem z sadu w ten sposób, że najpierw przekładałem je szparą pod płotem, następnie przełaziłem przezeń w innym miejscu i jeżeli nic nie stało na przeszkodzie, zanosiłem jabłka do skrytki. lecz pewnego razu coś mnie zatrzymało, przepłoszyło? w efekcie, mój pozostawiony przy płocie łup wywąchały wracające z pastwiska owce i rzuciły się nań, jak na rarytas.
było mi głupio, gdy usłyszałem, że kuzyn oberwał za to kablem od żelazka… wujek źle zinterpretował znalezisko: znając swego syna przekonany był, że to on łażąc po jabłoniach nastrącał owoców i by zatrzeć ślady wyrzucił je przez płot… nie pomyślał o mnie, bo byłem dobry… a ja? znalazłem się w rozterce: radość, że mi się upiekło rozpraszał smutek, że kuzyn cierpiał przeze mnie. zrozumiałem wtedy jaka ślepa jest sprawiedliwość.

wszedłem przez furtkę. wszędzie nieskoszona, wysoka i mokra od rosy trawa… brodziłem w niej po kolana. wreszcie wzrok przyzwyczaił się do ciemności na tyle, że udało mi się wypatrzeć papierówkę: na tle czarnych liści świeciły jej blade jabłka… było ich dużo. DUŻO. jeszcze więcej leżało na ziemi gnijących i takich w ostatnim stadium rozkładu – strzelały pod stopami jak purchawki. owiec też już nikt tutaj nie hoduje? rodzą jabłonie na darmo… oj braciszku, w opuszczonym lunaparku nawet złodziejka pozbawiona jest uroku.
+
— wychodziłeś w nocy – stwierdziła przy śniadaniu mama… o kurcze – pomyślałem – wydawało mi się, że zrobiłem to niepostrzeżenie!
— …ach, nie mogłem zasnąć – odparłem nie podnosząc wzroku znad kubka – …i wyszedłem się przejść.
— byłeś w sadzie?
— …a czemu pytasz?
— bo masz buty brudne od jabłek.

bar do życia

…tamten miesiąc wydawał się najszczęśliwszy, bo obie kotki prześcigały się, rywalizowały o to, która mnie bardziej kocha, która mi częściej wchodzi na kolana… Bohumil Hrabal Auteczko

ka /podniesionym głosem/: co robisz tym kotom?
be: straszę :>
ka /do em/: jesteś pewien, że to dobry pomysł, zostawiać je pod jego opieką?
em: ja mu ufam.
be /do ka/: spokojnie. wiem jak się zajmować kotami. ja się z nimi wychowałem. w domu w porywach było ich nawet kilkanaście. wypijały dwa litry mleka za jednym rozlaniem… /i dalej w stronę szafy, spod której wygląda dopiero co zjeżony kot/: takiego „poduszkowca” trzeba czasem postraszyć, dla jego zdrowia psychicznego i fizycznej kondycji. to jest drapieżnik, potrzebuje bodźców, nie tylko głaskania… kici kici kici kici /do kota i znowu do ka/: wiesz jakiego kopa adrenaliny dostaje taki mruczek, jak musi spierdalać przed psem? a tam /be kciukiem wskazuje okno/ to normalna kocia codzienność… w domu, jak przestały się mnie już bać, zacząłem je straszyć odkurzaczem.
ka: jezusmaria.
em: odkurzacz, proszę, daruj sobie.
be: dobra :> żartowałem.
em: w szufladzie jest sucha karma, nie dawaj im zbyt dużo na raz, bo potem rzygają. i pilnuj, by zawsze w misce miały wodę, bo jak nie, to piją z kibla… no i kuwety.
be: jasne…
ka /błagalnie do be/: proszę, nie strasz za bardzo mojej kiciusi. tę jego możesz /kokieteryjnie do em/.
be: więc kiedy wracacie?
em: powinniśmy być za dwa tygodnie.

2.

bar do życia

…chociaż nie okazałem tego przy pożegnaniu z em i ka, ucieszyłem się niezmiernie: w zamian za opiekę nad kotkami dostałem do dyspozycji eleganckie mieszkanie na Kazimierzu, dobrze usytuowane, w stylowej kamienicy na czwartym piętrze, z windą, z pięknym widokiem na Skałkę i gotycki kościół Katarzyny, który dwukrotnie był się zawalił podczas trzęsień ziemi…
— oj benowski, ty to masz szczęście – skwitowałem rozmowę telefoniczną, w której przedstawiona mi została owa intratna propozycja. przyjąłem ją natychmiast i bezwarunkowo:> tym bardziej, że dosyć już miałem przedłużającego się pobytu w ziemi cieszyńskiej, a wrócić do mej kleparskiej stróżówki nie mogłem, ponieważ za obopólną ugodą oddałem ją do dyspozycji administratorowi na czas remontu pionu wod-kan-gaz…
+
gdy nadszedł termin wakacyjnego wyjazdu mych dobroczyńców, ruszyłem do Karakowa. em oprowadził mnie po mieszkaniu, pokazał mi co i jak, potem ka wyraziła kilka uwag, więc postraszyłem ją straszeniem kotów :>
pożegnałem ich życząc szerokiej drogi i natychmiast po zamknięciu za nimi drzwi, udałem się /już jako tymczasowy gospodarz/ na apartamentalny rekonesans… co za wygoda! dwa duże pokoje: sypialnia z szerokim lustrem ponad łóżkiem, gościnny z jeszcze szerszym telewizorem panoramicznym, kuchnia wyposażona jak do programu kulinarnego, a łazienka z wanną typu dżakuzi. ale gratka! do tego oczywiście szybki bezprzewodowy internet… żyć nie umierać, a wszystko na całe dwa tygodnie za nic… bo jak inaczej nazwać zajęcie się od czasu do czasu kotami? w tym luksusie i przepychu podobne zajęcie jest po prostu niczym…
+
NIESTETY. przeliczyłem się, bo… zajęcie owo było o wiele bardziej zajmujące: przede wszystkim jedna z kotek była w mieszkaniu nowa; pod moją opiekę trafiła z powodu wspólnego wyjazdu ka i em / ka ma własne lokum. kiciusię postanowiła przywieźć dla mej wygody, bym opuszczonymi kotami nie musiał zajmować się w dwóch oddalonych miejscach…
to był niefortunny pomysł. lepiej by mi było zajmować się nimi oddzielnie, ponieważ tymczasowe miejsce pobytu kiciusi okazało się dla niej niezbyt przyjazne /co można było przewidzieć/, stanowiło bowiem terytorium drugiej kotki. od razu pojawił się konflikt: gonitwy, prychanie i walka… na dodatek obie kotki miały ruję.

początkowo nie zwracałem uwagi na ich zachowanie, a nawet chwilami mnie śmieszyło, lecz wkrótce przekroczone zostały dopuszczalne granice… po kilku dniach, dosłownie roztrzęsiony wyszedłem się napić. zrobiłem to wbrew planom, bo zamiar był inny: chciałem wykorzystać dobre warunki mieszkaniowe, skoncentrować się na pracy i napisać wreszcie jakiś przyzwoity kawałek, a tu до курвы нъедзы kociokwik.
— ale mina… – mruknąłem do siebie i głośniej do barmana – Makaron, polej jeszcze jedną – piłem w Alchemii.
Makaron jak zwykle bez pośpiechu uzupełnił mi kieliszek i wtedy obok mnie zjawił się pewien gość: zet /tak go będę nazywał/.
zet /z udanym przejęciem/: beno! już dawno nie widziałem cię tak chlać /a dalej wyraźnie złośliwie/: bloga ci Ziobro przymknął czy co?
be: daj spokój z polityką… dwie kotki mam na głowie…
zet: jedną brunetkę a drugą blondynkę he he?
be /z politowaniem/: ty się już nie zmienisz.
zet: a po co miałbym się zmieniać?
be /do zet/: tak. jesteś w porządku super gość… /i do barmana/: Makaron polej jeszcze dwie, niech się łajza też napije.
+
poszliśmy z kieliszkami do stolika, gdzie nawiązała się między nami luźna rozmowa, zmierzająca z każdym zdaniem do sedna /jak wódka w kielonkach/, aż ilość promili we krwi sprowadziła temat na zgubne tory.
be: …chyba powinienem pojechać z nimi do weterynarza… to co one robią, jak się zachowują… ty nawet nie wyobrażasz sobie jakie to obrzydliwe, jakie dla mnie poniżające. one traktują mnie jak kocura! jedna przez drugą wiją się przede mną po podłodze, gdybyś to widział, jak ocierają mi się o nogi nadstawiając tyłka… ohyda… no i co ja mam począć?
zet: nic nie poczniesz, nawet gdybyś się starał he he, ale może powinieneś je jakoś zadowolić?
be /z odrazą/: coś sugerujesz? nie jestem sodomitą.
zet: nie zgrywaj świętoszka /śmiech/. słyszałem, że ostatnio starasz się być… bardzo porządny.
be: co masz na myśli?
zet: kiedy ostatnio zerżnąłeś panienkę?
be: wypraszam sobie! co to ma do rzeczy?
zet: ano ma do rzeczy to, że one TOBIE się nadstawiają.
be /odsuwając pusty kieliszek/: nie chcę z tobą dłużej rozmawiać. jesteś kompletnie подупцоны.

z Alchemii wyszedłem wzburzony lecz i upojony :> przyznać muszę, nie bardzo chciało mi się wracać do mieszkania, do rujących i naparzających się na przemian kotek. ponadto ziarno grzechu zostało posiane, czy trafiło na podatny grunt? może zet ma rację? – zastanawiałem się chwiejnie krocząc przez plac Nowy. – może powinienem pójść na dziewczynki i w ten sposób rozładować panujące w mieszkaniu seksualne napięcie?
przeliczyłem kasę; to mnie nieco otrzeźwiło, lecz raz zaszczepiona myśl powracała natrętnie, aż w zupełnej rozterce zdecydowałem się zawierzyć wyrokowi losu. z kwietnika przed hotelem na Paulińskiej zerwałem pokaźny kwiat i jak w panieńskiej wróżbie: „kocha lubi szanuje” ruszyłem przed się wyskubując płatki z intencją: pójść do pobliskiego burdelu czy nie pójść, pójść czy nie pójść, pójść czy nie… płatki skończyły się w pobliżu kamienicy, w której na czwartym piętrze… wyrzuciłem goły badyl za żywopłot i wtedy spostrzegłem dwie osoby przykucnięte przed moją bramą, kto zacz? złodzieje? wytężyłem wzrok. nie. jakaś parka. co tam robią? dziewczyna coś pisze?? – zakonotowałem, a kiedy stanąłem obok wyjmując z kieszeni klucze, ona trzymała w dłoni kartkę gotową do powieszenia na drzwiach. spojrzała na mnie.
ona: nie wiesz kto ma tu koty?
przez rozluźnione alkoholem ciało przebiegł dreszcz.
be: a bo co?
ona: bo znaleźliśmy kota. chyba wypadł z okna. o tutaj, na chodniku jest jego krew.

soomood


na zdjęciach Rasm al-Mashan z zespołu Soomood podczas koncertu w P.Psie

3.

bar do życia

spojrzałem na wskazane mi sczerniałe plamki i nie miałem wątpliwości, że to krew kotki ka. o курва курва, tego tylko brakowało…
— co z nią? – zapytałem dziewczynę.
— jest u weterynarza… leżała tu, pod żywopłotem. strasznie płakała. zobaczyliśmy krew i pomyśleliśmy – dziewczyna zerknęła na milczącego chłopaka – że wypadła komuś z okna… zawieźliśmy ją taksówką na pogotowie.
— dokąd?
— do Płaszowa.
wyjąłem portfel.
— ile?
— trzy dychy – odezwał się chłopak. na szczęście miałem… dziewczyna w zamian podała mi kartkę, którą nadal trzymała w dłoni.
— lekarz, prosił by zadzwonić rano – powiedziała. – tu jest numer na lecznicę.
podziękowałem.
podziękowałem jeszcze raz i się rozeszliśmy: ja pospieszyłem do ekskluzywnego mieszkania sprawdzić co z drugą kotką, a oni? oni najpewniej podążyli na przerwany wypadkiem, zasłużony spacer…

tej nocy druga kotka /kotka em/ zachowywała się jakby co najmniej była zadowolona ze zniknięcia rywalki: gziła się przede mną i nadstawiała tyłka w dwójnasób…
— dlaczego w takim wypadku miałbym wykluczać jej udział? – zastanawiałem się nie mogąc zasnąć – …i co z tego? – odpowiadałem przewracając się z boku na bok – przecież nikt nie uwierzy w winę kota! jestem odpowiedzialny tak czy siak… tak – powtórzyłem patrząc w lustro wiszące nade mną niczym miecz – tak… muszę ich powiadomić. lepiej zawczasu niż udawać, że wszystko gra, by potem ściągnąć na się gromy ich zaskoczenia.
+
rano, jak tylko pozwoliła na to przyzwoita pora, zadzwoniłem do lecznicy.
— wyliże się – usłyszałem na pociechę – ma złamaną miednicę i pękniętą żuchwę. może pan po nią przyjechać.
przeszukałem mieszkanie. w pawlaczu znalazłem wygodną torbę podróżną, w rozmiarach w sam raz na połamanego kota. wrzuciłem do niej dwa ręczniki /dla wygody pasażera :>/ i ruszyłem w drogę, oczywiście na rowerze. była piękna pogoda… i miła wycieczka do Płaszowa, gdyby nie jej przyczyna.
na miejscu, w prywatnej lecznicy zwierząt dano mi czas, bym mógł rozejrzeć się, napatrzeć i przygotować na nieuchronne, aż wreszcie lekarz zaprosił mnie do zabiegowego i pokazał otumanioną kotkę.
— jest jeszcze pod wpływem narkozy – wyjaśnił – wkrótce powinno jej minąć – dodał ustawiając pod światło zdjęcie roentgena, by pokazać mi kota od środka.
— przepraszam. mam pytanie.
— tak?
— chodzi o to, że pod moją opieką jest drugi kot, kotka – poprawiłem – czy…
— należy je odseparować – lekarz wpadł mi w słowo – i nie podnosząc wzroku znad wypisywanego rachunku dodał – o to chciał pan zapytać?
— tak – spojrzałem na sumę – dziękuję…
spodziewałem się, że nie będzie tanio, lecz nie aż tyle. cóż: jak się wdepnie na minę… można stracić więcej: lecznica skasowała mnie TYLKO na dwie stówy.
z pomocą pielęgniarki zapakowałem połamaną kotkę do torby, zrobiłem to możliwie najdelikatniej: zabezpieczyłem ją ręcznikami i zasunąłem zamek pozostawiając wywietrznik… torbę wziąłem na ramię i wsiadłem na rower.
pedałowałem wolno, ostrożnie unikając krawężników; nie spieszyło się. otumaniony kot był spokojny.
+
kiedy otworzyłem drzwi mieszkania, druga kotka /ciekawska jak zwykle/ czekała w przedpokoju. podbiegła do mnie, obwąchała torbę, w której znajdowała się jej połamana współlokatorka i zjeżona /jak na widok odkurzacza :>/ pędem uciekła pod szafę.
— bez wątpienia należy je rozdzielić – zawyrokowałem przejęty powagą sytuacji i od razu zabrałem się do rzeczy. dla chorej przygotowałem legowisko w kuchni… biedna kicia, ależ przejmująco jęknęła, gdy wyjmowałem ją z torby…

— dobrze ci tu będzie, dobrze – pogłaskałem ją po główce między uszakami i nakryłem ręcznikiem, a następnie, zgodnie z postanowieniem, sięgnąłem po telefon… bałem się tej rozmowy. nie wiem, czemu wyszedłem z kuchni. to był odruch. zamknąłem za sobą drzwi.
be: halo?
em: halo? to ty?
be: to ja. słyszysz mnie?
em: a ty nie słyszysz?
be: słyszę… tylko sprawdzam komunikację bo… mam ci coś do powiedzenia.
em: co się stało??
be: …kotka skoczyła z okna.
em: która?
be: kotka ka.
em: …z którego okna? z kuchni?
be: nie. z pokoju na ulicę… przez lufcik. był otwarty jak zwykle… mogłem to przewidzieć. miała ruję i świrowała.
em: znowu ruję? …i co z nią?
be: żyje, ale jest połamana. weterynarz, który ją składał powiedział, że „się wyliże”… przykro mi. przepraszam.
em /po chwili ciszy/: …nie martw się. spróbuję jakoś powiedzieć o tym ka.
odłożyłem telefon na stolik w pokoju i usiadłem przed panoramicznym telewizorem… włączyłem go w trybie bezdźwiękowym. nadawano właśnie reklamę towarzystwa ubezpieczeniowego proponującego polisę wakacyjną również dla zwierząt domowych…
— wsadźcie ją sobie – pomyślałem o moich dwóch stówkach i zaraz potem – pieniądze to przecież nie wszystko. spójrz na tamtą parkę wczoraj. gdyby nie oni, dopiero mógłbyś mieć przechlapane. jaki niesamowity altruizm spotkał cię z ich strony… nie mnie tylko kota! …a więc to nawet nie altruizm! to coś więcej! patrz do czego zdolni są ludzie bez względu na korzyści, więc przestań oglądać te cholerne reklamy, poczuj empatię i zajmij się cierpiącym.
wyłączyłem telewizor i wszedłem do kuchni, gdzie zastałem puste legowisko?! obok leżał rozkopany ręcznik, którym była nakryta kotka…
— gdzie ona jest? – rozejrzałem się zbity z tropu i spostrzegłem otwarty balkon…
— nie! nie! tylko nie to! przecież to było by samobójstwo.