wyspa G.

serenissima

gdy znalazłem się w Wenecji zadzwoniłem do znajomej, która przed dwoma laty mieszkała i gościła mnie na Giudecce. niestety ówczesny jej numer odpowiedział mi głosem automatycznej sekretarki, że już go nie ma. nie wiedząc co w takim razie: miasto pełne turystów, ja zmęczony, jejku muszę znaleźć jakąś metę, wykręciłem numer do doktora Kaligari /to przez niego przecież tutaj jestem/… na szczęście odebrał, wysłuchał skarg i w ogóle się nie przejął. powiedział, bym olał głuchy telefon, bym raczej osobiście sprawdził, ponieważ w mieszkaniu na Giudecce, nawet jeżeli nie ma tam już mej znajomej, całkiem możliwe, że ktoś jeszcze mnie pamięta, a jeśli nie… nie dokończył, bo aparat się rozłączył.
+
na Giudekkę rowerem dojechać się nie da /chyba że wodnym he he…/ zostawiłem więc Krenciszka przy Piazzale Roma, na przystanku weneckiej wodnej komunikacji. rozkulbaczyłem go z doczepionych do bagażnika sakiew, przypiąłem kłódką do barierki nad kanałem i wskoczyłem do autobusu płynącego na wyspę. nie zdążyłem przyzwoicie się usadowić, a już spostrzegłam przez ramię poruszenie na sąsiedniej ławce, uśmiechy… ewidentnie znajome twarze, tylko skąd? z Polski oczywiście… z Wawy… sinior Kaczyński a obok niego mesje Gorczyca, czyli kumple z Rastra.
— co tu robisz? – pyta K.
— zastanawiam się, czy nie rąbną mi roweru.
— jakiego roweru?
— mojego. przyjechałem tu na rowerze.
— na rowerze? na Biennale?
— tak. o widzisz? tam stoi – pokazałem palcem przystanek za burtą. K wytężył wzrok, patrzył chwilę uważnie, po czym zwrócił się do G.
— słyszałeś? on tu przyjechał na rowerze.
— przyjechałeś na rowerze? – G nie uwierzył. potrzebował mego osobistego potwierdzenia.
— tak – pokazałem sakwy – na rowerze. jak popłyniesz z powrotem, zobacz, czy jeszcze tam stoi. dobrze?
— nie do wiary – G spojrzał na K – niezłe. co o tym myślisz? – K w odpowiedzi spojrzał na G, po czym zapytał mnie, ile jechałem.
— z Karakowa? – liczę w głowie bez ściemy :> – trzynaście dni.
— a gdzie spałeś?
— przy drodze. najczęściej w kukurydzy.

zanim dopłynęliśmy na Giudekkę, dowiedziałem się, że panowie z Rastra przyjechali na Biennale nakręcić materiał dla telewizyjnej Dwójki, a teraz idą na imprezę do Centro Civico /to coś w rodzaju Domu Kultury/. zapytałem, czy mogę się przyłączyć. nie byli szczególnie zainteresowani, ale również się nie sprzeciwili, coś knuli? rozmawiali o mnie szeptem. udałem że nic nie rozumiem.
— panowie. nie martwcie się – mówię do nich – znam włoski i sobie bez was poradzę :> poza tym mam tu niedaleko na wyspie metę… /skłamałem. tego jeszcze nie wiedziałem, ale przegapić imprezę z grillem? któż w mojej sytuacji by się odważył…/
+
dotarliśmy spóźnieni, mimo to na miejscu byliśmy przed czasem: włoskie lentamento… zapadł zmierzch. na stole w ogrodzie stało już wino, wypiłem kielicha, wchodziło elegancko. sięgnąłem po następne i… wstawiłem się ekspresowo :>
tymczasem zeszli się ludzie. zrobiło się ciasno. towarzystwo międzynarodowe raczej artystyczne, stylowo… w nieuniknionych rozmówkach przedstawiałem się jako ten co tu przypedałował swoją drogą… z winem nabierało to smaku… w ten sposób dałem się poznać w efekcie pomrocznie, ponieważ potem spotykałem takich co pamiętali mnie a ja ich nie.
— mówią, że przyjechałeś tu na rowerze?
— to prawda, że przyjechałeś do Wenecji na rowerze?
— poważnie przyjechałeś na Biennale na rowerze? – zadają mi ciągle pytania i co najciekawsze sami sobie odpowiadają natychmiastowym pytankiem retorycznym: to jest projekt artystyczny? czemu nie… nie będę się wypierał, że przeszła mi przez głowę ta idea. pojawiła się pod wpływem… już w Padwie. zresztą…
+
impreza w Centro Civico na wyspie G. szybko nabrała rozmachu i tak samo z nagła przycichła. w końcu razem z hulaszczymi niedobitkami ruszyłem na ostatni promik do miasta. rozłożyliśmy się pokotem na pontonie przystanku. po drugiej stronie kanału migotały światła Wenecji… nareszcie chłód znad wody. mówię wam, tutejszy klimat jest zabójczy. latem gorąco i parno. dopiero przed północą, robi się nieco lżej, a zimą niesamowity ziąb. nigdy nigdzie tak nie zmarzłem jak w styczniu nad laguną… temperatura utrzymywała się koło zera, do tego owa reumatyczna i przeszywająca na wskroś wilgoć w powietrzu…
— jeżeli nie przypłynie. trzeba będzie tu nocować – odezwał się jeden Grek.
— mnie tam wsio rawno – powiedział pewien Białorusin.
— mnie toże – pomyślałem o moim rowerze i o kumplach z Rastra. musieli zwinąć się wcześniej, bo nie ma ich wśród nas. zawaliłem. piłem i przegapiłem OKazję: to oni byli nadarzonym kontaktem. miałem od nich wysępić wejściówkę na tę ich Dwójkę… tego nie dopowiedział mi Kaligari, bym się domyślił, bym inwencją własną zabłysnął.
+
przewracam się na drugi bok. na horyzoncie płonie rafineria. refleksy łuny igrają na falach kanału. przystanek chwieje się na wodzie. oczy zamykają się same. zasypiam

pobudka

serenissima

z dusznej maligny wybudził mnie jazgot mew. słońce stało już na niebie. rozejrzałem się. ponton przystanku pusty… gdzie reszta? nic sobie nie przypominam. chyba musiało coś po nich przypłynąć… podnoszę się poprawiając pod głową jasiek z rowerowych sakiew i wtem dostrzegam zbliżający się autobus.
usiadłem, by nie wywoływać niepotrzebnego wrażenia.
autobus przybił do przystanku. majtek rzucił cumę. na rozkołysanym pontonie stanęły dwie stateczne wenecjanki… obrzuciły mnie wzrokiem.
rozumiem, w porządku, wyglądam pewnie nieciekawie: zmaltretowany drogą z Padwy i wczorajszą niezapowiedzianą imprezą, której należało się spodziewać. porka mizeria, a ja głupek miast wziąć prysznic w Centro Civico, na pewno jest tam łazienka, od razu przystąpiłem do konsumpcji! gdzie się podziało moje dobre wychowanie?
stateczne wenecjanki /pracujące pewnie w tutejszym żeńskim więzieniu/ poszły sobie a ja pozostałem siedząc. zastanawiam się, czy nie przepłynąć następną okazją na pobliską wysepkę św. Jerzego. jak dobrze pamiętam, tam niczego nie ma poza klasztorem. gdyby udało się jakoś dostać do leżącego przy nim ogrodu i walnąć się wygodnie w cieniu winorośli, oj, to było by rozwiązanie :>
niestety przez długą chwilę nic nie nadpływało, więc odczekałem jeszcze trochę, po czym zarzuciłem sakwy na ramię i ruszyłem wzdłuż brzegu ciągnącym się przez całą wyspę deptakiem nazywanym tutaj Fundamenta…
niezły widok na Wenecję z tych fundamentów podśpiewuję sobie po włosku zmierzając w stronę zaułka, przy którym mieszkała niegdyś wspomniana wczoraj znajoma – postanowiłem bowiem pójść za radą doktora i osobiście sprawdzić, czy przypadkiem nadal tam nie mieszka. pamiętam, na podwórku przed wejściem rosło drzewo. kiedy po raz pierwszy je zobaczyłem, było całe obsypane drobnym żółtym kwieciem napełniając cudnym wiosennym zapachem każdy pobliski zakamarek… nie było by w tym kwitnieniu nic dziwnego, gdyby nie był to środek stycznia…
taszczę na ramieniu sakwy i tak sobie wspominam, i widzę jak z portu wypływa właśnie prom śródziemnomorski. kanał Giudekki jest na tyle rozległy, że wychodzą nim w morze prawdziwe statki. widziałem to raz z tarasu na dachu w pobliżu Rialto. to było niesamowite. Wenecja nie jest wysoka. prom dalekomorski przewyższa jej najwyższe kamienice o kilka pięter. jeśli taki statek przepływa kanałem Giudekki, wygląda to jak… jakby płynął środkiem miasta…

jestem na miejscu i dupa. nikogo nie ma. zresztą od początku /znaczy od wczorajszego głuchego telefonu/ miałem przeczucie, że mieszkanie na Giudecce zostało opuszczone i nikt z ówczesnej komuny już tu nie mieszka. trudno. trzeba sobie jakoś radzić… tego życzył mi przed drogą Kaligari… ok. nie zawiodę cię doktorku. jak się nie mylę, niedaleko stąd jest supermarket. tam na placyku była fontanna. a tutaj chyba było zakamuflowane przejście. tak. oto ono.

laska i pień

serenissima

ale była z tego heca! nie powiem żebym się nie krygował i nie był skrępowany… na szczęście Giudekka leży na uboczu głównego nurtu turystycznego. dlatego nieliczni, miejscowi przechodnie spoglądali z niesmakiem albo z zainteresowaniem, inni odwracali wzrok lub niczego nie zauważali, ot cały przekrój ludzkich reakcji na moją sprytną i rzecz jasna pobieżną kąpiel w fontannie… a co? miałem robić to w kanale? przecież zaraz mam iść na Biennale! musiałem się odświeżyć szanowny panie karabinierze… żarty żartami, na szczęście mnie nie złapali.
+
do weneckich ogrodów gdzie znajdują się pawilony narodowe dotarłem popołudniu. dla jasności sytuacji: to jest pierwszy dzień wystawy. w alejce prowadzącej w stronę głównego wejścia już roi się od niezależnych działań artystycznych, na widok których przypominam sobie Krenciszka pozostawionego przy piazzale Roma. stoi tam jeszcze biedaczysko? mógłbym na nim tu ósemki powykręcać :> o! na przykład wokół tego golasa w pozycji lotosu. przyglądam mu się ostrożnie i robię nieudane zdjęcie. otacza go dziwna, nieprzejrzysta energia… w głębi boję się trochę takiej twórczości. chodźmy dalej…

w tym roku wejście do ogrodów wygląda jak gigantyczny skład budowlany, ponieważ bramki umieszczono w rurach /średnica koło dwóch metrów/ przez które trzeba przejść, by dostać się na teren Biennale… słyszałem, że takie same rury rozmieszczono /w ramach reklamy/ na placach innych włoskich miast. w Mediolanie ponoć służą skejtom za rampę…
przed rurami zebrał się tłumek zainteresowanych sztuką współczesną :> w rurach gwarno od sunącej powoli do przodu kolejki… nie mam się co pchać, „bez gotówki i bez biletu” można, tylko zawsze inaczej. najpierw się rozejrzę… ale jaja! Szymon Słupnik! o tam, z filmu Buñuela? jejku jest ich więcej!
— przypominają bardziej obrońców Rospudy. co robią ekolodzy na weneckim targowisku twórczej próżności?
— bronią prawdy i dobra, bo piękno zeszło dzisiaj z planu.
— najwyraźniej. coś się tutaj święci.
+
podszedłem do ogrodzenia by lepiej widzieć. to przypomina trochę kroczący las: ustawione sztorcem z grubsza ciosane pnie tworzą coś w rodzaju prymitywnej kolumnady dziwacznych tronów, na których siedzą niczym nie wyróżniający się wybrańcy witając z wysokości i od niechcenia konsumentów sztuki… niezłe. podoba mi się… ta dziewczyna na tamtym pniu. jejku, zauważyła mnie i się do mnie uśmiecha. daje jakieś znaki? nie rozumiem, muszę chyba podejść bliżej…

stojące mi na przeszkodzie ogrodzenie nie wygląda zbyt poważnie. ustawiono je z tymczasowych, plenerowo-koncertowych płotków. przyglądam im się oceniając swoje możliwości. w pobliżu jest wystarczająca przerwa, taka w sam raz na moje cienkie udo. ochrona zajęta jest przy rurach-bramkach, wszyscy zdają się byś zaabsorbowani sprawdzaniem biletów… gdyby tak udało się szybko przecisnąć… potem wystarczy siedem szybkich kroków i udaję pień… trzeba to zrobić na pewniaka… trzy głębokie, uspokajające oddechy i…
+
udało się! już gratuluję sobie sprytu i śmieję się z głupoty włoskich cieciów, już stoję w artefaktycznym lesie ekologów, obok tronu, na którym siedzi uśmiechająca się księżniczka :> już chcę do niej zagadać, krzyknąć na jej wysokość, a tu stuk puk trąca mnie ktoś w plecy i słyszę: che cos’hai fatto? fai mi vedere il tuo biglietto…*
odwracam się. laska w mundurku. gdyby nie ta sztuczna powaga wymalowana na twarzyczce, miałaby dziewczyna całkiem miłą aparycję. przez chwilę udaję głupiego, gały wytrzeszczam a wytrzeszczam na nią tym bardziej, bo skądś przecież ją znam…
— madonna – przypomniałem sobie – ci conosciamo… – mówię do niej i omal nie rzucam się jej na szyję – da Padova! io sono quello ragazzo arrivato dalla Polonia colla bicicletta! ti ricordi? come sta tuo nonno?*
+
pamiętacie? przedwczoraj w Padwie spotkałem dziadka, który nieświadomie podsunął mi genialny pomysł rowerowej mistyfikacji… ten dziadek był z laską, a tą laską jest właśnie ta stojąca przede mną dziewczyna w mundurku securitasu… niesamowite, nie? i jak tu nie wierzyć w zbiegi okoliczności :>

* co ty zrobiłeś? pokaż mi swój bilet…
* miłamoja! przecież się znamy… z Padwy! jestem tym chłopakiem, który przyjechał z Polski na rowerze! pamiętasz? jak się ma twój dziadek?

bilokacja

serenissima

— no i wpuściła mnie, bo jak inaczej… kobiety są uległe, osłabia je instynkt opiekuńczy :> zresztą gdy wspomniałem jej dziadka, wynikła z tego sprawa rodzinna, więc… w efekcie i tak okazało się, że w kulturze jak w naturze: panuje równowaga. bo zaledwie odeszła ode mnie ta z Padwy w mundurku, upomniała się o mnie druga z pnia i musiałem stanąć na wysokości :> usiąść, bo chodziło jej o to, bym zastąpił ją na chwilę na tronie Szymona Słupnika. chciała przejść się po pawilonach, zobaczyć więcej niż tylko przechodzących przez rury gości… zgodziłem się, bo… czułem, że w ten sposób usprawiedliwiam wtargnięcie na teren, poza tym: czemu miałbym nie posiedzieć w miejscu tak zaszczytnym :> fajny pomysł, nawet mi się spodobał… widziałeś pnie, mój był ten najwyższy. żeby zrobić zmianę trzeba było podstawić drabinę… no i wpakowałem się na minę, bo chwila na jaką się zgodziłem, zaczęła przerastać moją cierpliwość… wreszcie zawołałem jednego z obsługi artefaktycznego lasu i mówię mu, że chcę zejść, a on: że nie mogę.
— czemu?
— musisz zaczekać aż wróci zluzowana dziewczyna albo znaleźć innego zmiennika – powiedział – a z tym, jak się domyślasz, nie było łatwo… gdybym zrazu to wiedział… w pewnym momencie przejąłem się, że już tam zostanę do końca, bo projekt na tym właśnie polega: na pniach mają siedzieć ludzie; mają siedzieć przez całe biennale.
— przez trzy miesiące?
— dokładnie…
— a jak z jedzeniem?
— rzucali mi z dołu banany jak małpiszonowi.
— a z sikaniem?
— he he, miałem tam, taki mały poręczny opryskiwacz. na wypadek skwaru, bym mógł zwilżyć czoło. przekręciłem mu końcówkę tak, że strzelał na odległość… no i sikałem z niego po ludziach. najchętniej po obfitych dekoltach :> aż wkurwili się na mnie ci z obsługi. mówią mi: to jest „church of fear”, not „of fun”.
— church of fear?
— tak się nazywa. niemiecki pomysł :> a ja mam w nim udział, konkretny, całopierwszodniowy. bo dziewczyna wróciła dopiero wieczorem, na zamknięcie. dlatego niczego dzisiaj nie widziałem. z drugiej strony: nie ma tego złego… około południa z rur wyłonili się rastrowcy: senior G i mesje K. natychmiast ich przyuważyłem. gdy tylko znaleźli się w zasięgu, ostrzelałem ich z opryskiwacza. stanęli jak wryci. nawet bardziej.
— co tu robisz?? – pyta K z zadartą głową, a minę miał proporcjonalną do mojego punktu ciężkości.
— co robię, he, he, siedzę. może chcecie mnie zmienić? chętnie wam odstąpię tronu :>

po całym dniu na pniu nastała wreszcie krótka duszna noc. w pawilonie nordyckim trwa impreza, ma się rozumieć: szwedzki stół, a na nim mnóstwo różnych smakołyków… najadłem się grzecznie do syta, zarzuciłem na ramię moje nieodłączne krenciszkowe sakwy i już zmierzałem wolno w stronę wyjścia, by udać się po cichu do parku na jakąś spokojną ławkę, lecz na drodze stanął krajan… no i potoczyło się od słowa do słowa. rozmawiamy co najmniej od godziny. Artór jest malarzem, mieszka na stałe w Lanckoronie /i ma fajną stronkę w necie/. nie pamiętam jak trafił na biennale, najprawdopodobniej nie dałem mu odpowiedzieć na to pytanie :> nieważne, wpadliśmy na siebie przypadkiem i tak samo przypadkiem zorientowaliśmy się, że władamy biegle tym samym językiem. jego obecność w nordyckim pawilonie, gdzie nadal trwa impreza, pachnie mi teleportacją…
jest przyjemnie. siedzimy na tarasie na dachu pawilonu. wokół uwijają się grzechocząc butelkami w rączkach wysocy blondyni; z nosowym akcentem i chłodną kurtuazją zachęcają do konsumpcji :> w miejsce wina, dla odmiany polewają absolutną wódkę. nie odmawiam… piję i rozmawiam, a dokładnie ujmując: przestaję rozmawiać /już za moment nie dam Artórowi dojść do słowa/ bo od nadmiaru wódki powoli /wbrew woli/ wpadam w słowotok. przykro mi, mam taką upierdliwą przypadłość… jeżeli w podobnych okolicznościach kogoś zanudziłem, tu i teraz wszystkich pokrzywdzonych szczerze i głęboko przepraszam :>
— …a miałem nie pić! – mówię z wyrzutem biorąc z tacy następną lufę – przecież doktor Kaligari, mój wielebny psychiatra, wysłał mnie do Padwy w celu poratowania… nie wiem, może tkwi w tym niezrozumiały jeszcze dla mnie sens? może wcale nie chodzi o picie? tak naprawdę z tym radzę sobie znakomicie… niepokoi mnie coś innego – kontynuuję monolog i ściszam głos – kiedy byłeś ostatnio w Karakowie? po moim wyjeździe? pytam, bo docierają do mnie stamtąd niepokojące sygnały… podobno… mnie tu nie ma… w sensie, że teraz jestem w Karakowie… nie patrz tak na mnie. to poważna sprawa. wydaje mi się, że zacząłem… bilokować. jak ojciec Pio…
— ojciec Pijok… nie pij już więcej – Artórowi udało się wtrącić :>
— nie. nie. nie. chodzi o to, że prowadzę w necie bloga, mówiłem ci. opisuję na nim to co się dzieje, normalnie, jak na blogu… wyobraź sobie, odkąd jestem w Wenecji, znaczy od tygodnia, pod aktualnymi notkami pojawiają się komentarze typu: nie ściemniaj, że jesteś w Wenecji, bo wczoraj widziałem cię w Psie. rozumiesz? i to od ludzi, których trudno posądzić o spisek… nie rozumiem… uszczypnij mnie i potwierdź moją tutaj obecność cielesną.
— mam lepszy pomysł – Artór przeciągnął się i ziewnął – widzisz tamtą parkę?
— tego starszego pana z dzidzią?
— tak. obserwuję ich od jakiegoś czasu, wydaje mi się, że to Polacy. sprawdź ich. oni będą dla ciebie potwierdzeniem.
słowa Artóra zbiły mnie z tropu, pewnie o to mu chodziło… zamilkłem.

zdobywanie dowodu na własne istnienie podczas imprezy w pawilonie nordyckim skończyło się nieoczekiwanie, ponieważ w wyniku zajścia ze wskazaną parką, straciłem kontakt z Artórem, co poważnie mnie zaniepokoiło… gdzie się podział? byłem aż tak nieznośny, że opuścił mnie bez pożegnania? albo… albo wszystkiemu winien ten absolut, którym zbyt hojnie częstowali blond młodzieńcy.
elegancki i nieco sztywny starszy pan z dzidzią do towarzystwa stał nieopodal. on zachmurzony spoglądał w gwiazdy, ona piła lufę za lufą. przyglądałem się… że niby Polacy? i co? mam zapytać? przecież to głupie… już chciałem się poddać i przyjąć do wiadomości, że być może mnie tu nie ma, że w istocie jestem w Karakowie, gdy wtem wybiła północ. eureka! z wieży Mariackiej grany jest właśnie hejnał! natychmiast zwinąłem dłonie w trąbkę, przyłożyłem do ust i zatrąbiłem z klasycznym fałszem /na ile zdołałem/… w nocnej weneckiej ciszy zabrzmiała polska sygnaturka, jak uderz w stół, parka odwróciła się w moją stronę. ukłoniłem się szarmancko. dzidzia zachichotała.
— dobry wieczór. widzę, że szanowne państwo z kraju nad Wisłą.
— nie. z Paryża, ale bywamy często w Polsce, bo… – dzidzia najwyraźniej też za dużo wypiła – …bo, książę… – starszy pan skrzywił się – …ma tam nadal liczne posiadłości…
— książę? – podchwyciłem.
— xiążę Czartawarty – przedstawił się niechętnie.
— cyklista Beniowski – odparłem.
— Beniowski? – zdziwiony jakby niedosłyszał.
— BENIOWSKI z rodu legendarnego władcy Madagaskaru, w prostej linii po pra pra pra pra prababce murzynce :>
— o – książę przewiercił mnie wzrokiem, dzidzia przestała chichotać.
— dokładnie i bez skrupułów – dodałem dla pewności.
— tak… – zawiesił głos – w takim razie co pan tu robi, panie Beniowski?
— też nad tym się zastanawiam, mości książę, może mógłby mi pan pomóc?
— niby jak?
— jutro w polskim pawilonie odbędzie się proszony podwieczorek… czy byłby pan łaskaw ułatwić mi wejście? zgubiłem akredytację, a jestem tam umówiony z dziennikarzami TVP2 na ekskluzywny wywiad.

_

Get the Flash Player to see the wordTube Media Player.

muzyka: Caparezza „sono fuori dal tunnel del divertimento
/jestem poza kanałem imprezowym :>”

delirium fascinans

serenissima

błądzę po Wenecji spocony i zmaltretowany. po ostatniej „nordyckiej” parnej nocy zrobiło się jeszcze bardziej upalnie i duszno. wilgotność powietrza sięgnęła chyba norm tropikalnych, a to dopiero ranek. jestem mokry od potu, dosłownie spływam i leje się ze mnie. pocieszam się, że przynajmniej trzeźwieję szybciej niż zwykle… dałem wczoraj czadu. wypiłem co najmniej litr absolutu, no i oczywiście delirium fascinans… zaczepiałem ludzi, gadałem językami, wreszcie przykleiłem się do dwóch dziewczyn… studentki z Mediolanu, miały takie typowe włoskie imiona, nazywały się: Paola i Franczeska… powiedziałem im, że nie mam gdzie spać. zaopiekowały się mną i wylądowałem nad ranem, na noc :> na ich kwaterze… rozłożyłem się na podłodze. wypróbowany jasiek z sakiew ułożyłem pod głową, a dziewczyny patrzą: najpierw jedna głośniej, a potem druga ciszej zaprasza: nie śpij tak, chodź, chodź do mnie do łóżka… dziewuszki dajcie spokój, lepiej nie – mówię im myśląc sobie: too drunk to fuck… nie powiedziałem im tego chyba? chyba nie… dziewczyny włączyły na dobranoc niezłą muzykę… taki świeży włoski hip-hop… ciągle go słyszę :> sono fuori… sono fuori dal tunnel del divertimento…

nawet dla kogoś z dużą orientacją, dla kogoś kto włóczył się po niej tyle co ja, Wenecja zostanie chyba na zawsze niepojętą plątaniną zaułków, mostków, kanałów zagradzających nieraz drogę. nie wiadomo czemu i dokąd znowu trzeba wracać, by skręcić w ciemno w następne ciasne przejście, za którym otworzy się albo się nie otworzy coś w rodzaju placu, wedle mętnego wyobrażenia znajdującego się na przeciwnym krańcu miasta… było by super – mówię sobie – gdybym za następnym zakrętem wszedł na piazzale Roma… idę po Krenciszka. oby tylko tam stał. w nocy śniło mi się, że jadę na nim przez las, że wracam z wycieczki rowerowej do Karakowa, bo potem znalazłem się w Psie. podchodzę do baru a Iwonka zdziwiona mówi do mnie: Beno, to ty nie Wenecji? wpadłem na spritza i zaraz lecę z powrotem – odpowiadam i wtedy się obudziłem :> na kwaterze dziewczyn, gdzie zasnąłem ululany nie tylko muzyką… wszystko w porządku, poza tym że dziewczyny okazują się chłopcami… studentami z Mediolanu… niesamowite, zgadzają się nawet imiona /jeden Paolo a drugi Franczesko/ tylko płeć nie ta… czarownicy?? – patrzę na nich przerażony – czarownice… chłopcy byli dla mnie rano równie mili jak wieczorem były dziewczyny, lecz nie dałem się zwieść pozorom. zebrałem natychmiast rzeczy, zarzuciłem sakwy na ramię i uciekłem w labirynt zaułków, skąd zadzwoniłem do Kaligari. nadużyłeś absolutu, więc cię pokąsał – powiedział. delirium tremens.
+
nie mam siły błądzić dalej, ale mnie suszy, zaraz skonam… zatrzymuję się przy każdej fontannie, studni, podchodzę do każdego kranu i nie mogę więcej. jestem pełny, a ciągle chce mi się pić… woda w tych warunkach nie gasi pragnienia… co za pech! spodziewałem się, że za następnym zakrętem będzie piazzale Roma a wszedłem właśnie na campo Margherita z domem kata pośrodku… czekaj, kiedyś piłem na tym placu spritz! to był mój pierwszy tego typu drink: z campari i wrzuconą do szklanki oliwką… właśnie! przecież dzisiaj o tym śniłem! myślisz, że to dobry znak? że uda się wreszcie ugasić to cholerne pragnienie? ok, w takim razie zrobię przerwę. na dwa trzy nie więcej. a potem pójdę po Krenciszka. oby tylko stał tam jeszcze.

aaa… wanturniku!

serenissima

dwa, trzy, cztery spritze* podniosły mnie na duchu i ciele :> i z nową energią ruszyłem w stronę piazzale Roma. dotarłem tam bez pomyłek i nawrotów – wystarczy chcieć… Krenciszek stał jak go zostawiłem, chociaż kiedy przyjrzałem mu się z bliska, dostrzegłem jakieś poruszenie… chyba ktoś próbował się do niego dobierać. oj, nieładnie. w takim razie trzeba go stąd zabrać, a jeżeli chcę zdążyć na popołudniowy polski podwieczorek, muszę zrobić to nie inaczej jak drogą wodną…
odczekałem chwilę na przystanku i załadowałem się z rowerem na autobus płynący w stronę Ogrodów. nie obyło się bez obaw, lecz te okazały się płonne. przejazd kosztował mnie 15 minut stresu i znowu udało się bez biletu :>
zniosłem Krenciszka na ląd, zawiesiłem sakwy na bagażniku i podjechałem uroczyście pod „skład budowlany”, gdzie zapytałem pana w mundurze sekuritasu o moją znajomą z Padwy… powiedział, że dzisiaj dziewczyna ma wolne… trudno. trzeba będzie znaleźć inny sposób…
wskoczyłem z powrotem na rower i popedałowałem czyniąc kółka i ósemki wśród ludzi podchodzących do wejścia. już po chwili wypatrzyłem kogoś, kto być może będzie mógł mi dzisiaj pomóc. jest to z wyglądu pewny siebie chłopak, w sile wieku :> niosący naręcze Fluidów… /Fluid to kolorowe pismo dizajnerskie dostępne w Empiku? nie jestem pewien, dawno się nie zetknąłem, ale znam, bo po wylaniu z Przekroju, rozważałem możliwość pracy dla tego właśnie pisma/.
— dzień dobry panu – przywitałem się uprzejmie ze szczerym uśmiechem – czy zmierza pan na polski podwieczorek?
chłopak spojrzał na mnie zaskoczony.
— jak mnie poznałeś, wyglądam na Polaka?
— nie, w żadnym wypadku. wyglądasz na skejta z NY :> a poznałem cię po Fluidach, jestem ex-dziennikarzem…
połechtany chłopak potrząsnął naręczem i wyznał bezwstydnie.
— jestem redaktorem naczelnym.
— o, świetnie! miło szanownego pana poznać w tak nietypowych okolicznościach… może się do pana zwrócę…
— proszę bardzo – przerwał mi i obrzucił wzrokiem Krenciszka – a ty co? jeździsz rowerem po Wenecji?
— nie bardzo. tyle kanałów i mostów. słyszałem zresztą, że to zabronione… ja tu na nim przyjechałem.
— jak to przyjechałeś?
— no z Polski… przez most Wolności.
redaktor naczelny przyjrzał mi się, po czym jeszcze raz obrzucił wzrokiem Krenciszka i zawieszone na bagażniku sakwy, i stwierdził lakonicznie, bez egzaltacji :>
— ciekawy pomysł… wchodzisz? – wskazał głową wejście.
— właśnie… pomyślałem, że się do ciebie zwrócę… pewnie masz akredytację? jakbyś mi ją podał przez płot… z tamtej strony nie pilnują, zaraz bym ci oddał…
redaktor sięgnął do kieszeni.
— masz – podał mi niebieski kartonik – jest twoja.
— poważnie? – nie do wiary!
— bierz. została mi jedna wolna.

dzięki bezinteresownej uprzejmości redaktora Fluida wszedłem elegancko przez rurę do Ogrodów i przestałem w ogóle martwić się przyszłością na bramkach, bo teraz jestem już akredytowany :> …z pnia, na którym przesiedziałem cały dzień znowu pomachała mi dziewczyna. zatrzymałem się pod nią na moment, by nie żywiła niepotrzebnych wątpliwości. nie, dzisiaj nie, oświadczyłem zdecydowanie i ruszyłem na pierwszy krótki rekonesans. rozejrzałem się w terenie nie wchodząc na razie do pawilonów, chciałem najpierw dotrzeć na polski podwieczorek. trafiłem tam pół godziny po oficjalnym rozpoczęciu. przyznaję, zależało mi na tej imprezie, bo głodny byłem i liczyłem na przyzwoitą polską strawę, a tu nic: skandal! fakt, spóźniłem się, ale nawet gdybym był o czasie… na stołach nie było niczego poza czipsami, paluszkami, resztkami pokrojonych w plasterki oscypków i wyżłopanym nawet nie wiem czy dobrym winem…
— jakby nie można było przywieźć kuchni polowej i nagotować grochówki. niech głodni się najedzą! – marudzę sobie półgłosem zgarniając resztki z talerzy – a jaka była by z tego frajda… i zapach piękny niósł by się po wodzie aż do samego Lido!
— co narzekasz awanturniku?
odwracam się z garścią słonych paluszków.
— a… mesje Kaczyński. dzień dobry… ano, narzekam, bo nie samą sztuką człowiek żyje. czasem trza coś zjeść, zwłaszcza jak się tak dużo pije… a tu: nędza z bidą z Polski idą.
mesje K uśmiechnął się krzywo, nie wiem co to miało znaczyć, nie zrozumiał żartu?
— słyszałem, że mamy z tobą robić wywiad? – odezwał się po chwili z przekąsem.
— ze mną?? – zaskoczył mnie tak, że omal nie zadławiłem się paluszkiem.
— powiedział nam xiążę Czartawarty…
— to on tutaj jest???
— stoi tam – wskazał wzrokiem.
— jesusmaria! myślałem, że spotkanie z nim było czystą i absolutną halucynacją!
— nie. książę to postać rzeczywista i… wpływowa. właśnie przed chwilą mówił nam, że spotkał niejakiego Beniowskiego, z którym mamy zrobić wywiad. pytał nas o ciebie.
— o mnie? wywiad? ale wymyślił… ja nie mam nic do powiedzenia – żachnąłem się wydłubując z półmiska ostatniego złamanego czipsa – sory, chyba nic z tego.
— chyba nic z tego? chyba żartujesz?? – teraz żachnął się sinior K, lecz zrobił to o wiele bardziej spektakularnie – jak dotąd nikt ci niczego nie proponował… rower i „kościół strachu” do wywiadu to za mało.
— a… – odparowałem w samoobronie :> – chcesz powiedzieć, że do telewizji nie da się na krzywy ryj? wiem. wiem. dlatego ciągle jestem na bocznicy.

nie zabawiłem długo u Polaków. nie byłem w lansiarskim /od warszawskiego: lansować się :>/ nastroju, a że nie było co jeść i co pić, nie miałem tam co robić. obejrzałem projekt artysty Drożdża: wyłożoną kostkami do gry salę, na środku której stał bilardowy stół. można było sobie rzucić. zrobiłem to i… znowu udała mi się diabelska sztuczka. odwróciłem się od stołu zatroskany, a wychodząc z sali natknąłem się na skutecznie do tej pory unikanego x. Czartawartego. przywitałem się z nim kurtuazyjnie /od początku nie przypadliśmy sobie do gustu/. zapytałem, gdzie podziewa się towarzysząca mu w nocy dzidzia? książę bąknął coś pod nosem po francusku, a ja uśmiechnąłem się w odpowiedzi i jak sądzę ku obopólnej uldze rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach.
usiadłem na murku przed pawilonem obserwując polską śmietankę na wyjeździe. gdy nie było już na co patrzeć, skinąłem na pożegnanie panom z Rastra, co by się na mnie nie pogniewali… opłaciło się. sinior K szepnął mi, że zaraz zaczyna się impra u Szwajcarów…
udałem się tam niezwłocznie :> polewali szampana, więc wkrótce wrócił mi dobry humor i zaszalałem trochę w sadzawce, co uwiecznione zostało na zdjęciu /patrz powyżej/. w ten sposób ostudzony postanowiłem zmierzyć się wreszcie ze sztuką współczesną. oj, nie było to łatwe. na szczęście na starcie spotkałem bardzo sympatyczną parkę artystów wideo… ona Niemka z Hamburga, on Australijczyk z Adelajdy, mieszkają na stałe w Londynie. zaprzyjaźniłem się z nimi natychmiast i bez zbędnych słów :> w skupieniu przeszliśmy razem kilka pawilonów, aż wreszcie nasyceni „do przesytu” obejrzanymi dziełami spoczęliśmy na ławce w cieniu krzewów. wtedy Leila zaproponowała a Bert przekonał, bym wybrał się z nimi na Lido, na ognisko i popływać. byli tam umówieni z przyjaciółmi, z którymi wspólnie mieszkają w wynajętym na czas Biennale mieszkaniu. w zasadzie fajny pomysł, bo od wczoraj czuję się nieświeżo – odpowiedziałem – więc… pożegnałem się z Krenciszkiem /pozostawionym przed wejściem do Ogrodów/, powiedziałem mu, by uważał na siebie i nie dał się oszwabić, i… popłynąłem. popłynąłem z nowopoznanymi znajomymi na Lido.

* spritz – wino rozcieńczone gazowaną wodą mineralną. jest to drink pochodzenia austriackiego. popularny we Wiedniu, Budapeszcie, Wenecji i prawdopodobnie innych miastach historycznie związanych z Cesarstwem Austrowęgierskim /spritza można napić się również w Psie :>/.