bilokacja

serenissima

— no i wpuściła mnie, bo jak inaczej… kobiety są uległe, osłabia je instynkt opiekuńczy :> zresztą gdy wspomniałem jej dziadka, wynikła z tego sprawa rodzinna, więc… w efekcie i tak okazało się, że w kulturze jak w naturze: panuje równowaga. bo zaledwie odeszła ode mnie ta z Padwy w mundurku, upomniała się o mnie druga z pnia i musiałem stanąć na wysokości :> usiąść, bo chodziło jej o to, bym zastąpił ją na chwilę na tronie Szymona Słupnika. chciała przejść się po pawilonach, zobaczyć więcej niż tylko przechodzących przez rury gości… zgodziłem się, bo… czułem, że w ten sposób usprawiedliwiam wtargnięcie na teren, poza tym: czemu miałbym nie posiedzieć w miejscu tak zaszczytnym :> fajny pomysł, nawet mi się spodobał… widziałeś pnie, mój był ten najwyższy. żeby zrobić zmianę trzeba było podstawić drabinę… no i wpakowałem się na minę, bo chwila na jaką się zgodziłem, zaczęła przerastać moją cierpliwość… wreszcie zawołałem jednego z obsługi artefaktycznego lasu i mówię mu, że chcę zejść, a on: że nie mogę.
— czemu?
— musisz zaczekać aż wróci zluzowana dziewczyna albo znaleźć innego zmiennika – powiedział – a z tym, jak się domyślasz, nie było łatwo… gdybym zrazu to wiedział… w pewnym momencie przejąłem się, że już tam zostanę do końca, bo projekt na tym właśnie polega: na pniach mają siedzieć ludzie; mają siedzieć przez całe biennale.
— przez trzy miesiące?
— dokładnie…
— a jak z jedzeniem?
— rzucali mi z dołu banany jak małpiszonowi.
— a z sikaniem?
— he he, miałem tam, taki mały poręczny opryskiwacz. na wypadek skwaru, bym mógł zwilżyć czoło. przekręciłem mu końcówkę tak, że strzelał na odległość… no i sikałem z niego po ludziach. najchętniej po obfitych dekoltach :> aż wkurwili się na mnie ci z obsługi. mówią mi: to jest „church of fear”, not „of fun”.
— church of fear?
— tak się nazywa. niemiecki pomysł :> a ja mam w nim udział, konkretny, całopierwszodniowy. bo dziewczyna wróciła dopiero wieczorem, na zamknięcie. dlatego niczego dzisiaj nie widziałem. z drugiej strony: nie ma tego złego… około południa z rur wyłonili się rastrowcy: senior G i mesje K. natychmiast ich przyuważyłem. gdy tylko znaleźli się w zasięgu, ostrzelałem ich z opryskiwacza. stanęli jak wryci. nawet bardziej.
— co tu robisz?? – pyta K z zadartą głową, a minę miał proporcjonalną do mojego punktu ciężkości.
— co robię, he, he, siedzę. może chcecie mnie zmienić? chętnie wam odstąpię tronu :>

po całym dniu na pniu nastała wreszcie krótka duszna noc. w pawilonie nordyckim trwa impreza, ma się rozumieć: szwedzki stół, a na nim mnóstwo różnych smakołyków… najadłem się grzecznie do syta, zarzuciłem na ramię moje nieodłączne krenciszkowe sakwy i już zmierzałem wolno w stronę wyjścia, by udać się po cichu do parku na jakąś spokojną ławkę, lecz na drodze stanął krajan… no i potoczyło się od słowa do słowa. rozmawiamy co najmniej od godziny. Artór jest malarzem, mieszka na stałe w Lanckoronie /i ma fajną stronkę w necie/. nie pamiętam jak trafił na biennale, najprawdopodobniej nie dałem mu odpowiedzieć na to pytanie :> nieważne, wpadliśmy na siebie przypadkiem i tak samo przypadkiem zorientowaliśmy się, że władamy biegle tym samym językiem. jego obecność w nordyckim pawilonie, gdzie nadal trwa impreza, pachnie mi teleportacją…
jest przyjemnie. siedzimy na tarasie na dachu pawilonu. wokół uwijają się grzechocząc butelkami w rączkach wysocy blondyni; z nosowym akcentem i chłodną kurtuazją zachęcają do konsumpcji :> w miejsce wina, dla odmiany polewają absolutną wódkę. nie odmawiam… piję i rozmawiam, a dokładnie ujmując: przestaję rozmawiać /już za moment nie dam Artórowi dojść do słowa/ bo od nadmiaru wódki powoli /wbrew woli/ wpadam w słowotok. przykro mi, mam taką upierdliwą przypadłość… jeżeli w podobnych okolicznościach kogoś zanudziłem, tu i teraz wszystkich pokrzywdzonych szczerze i głęboko przepraszam :>
— …a miałem nie pić! – mówię z wyrzutem biorąc z tacy następną lufę – przecież doktor Kaligari, mój wielebny psychiatra, wysłał mnie do Padwy w celu poratowania… nie wiem, może tkwi w tym niezrozumiały jeszcze dla mnie sens? może wcale nie chodzi o picie? tak naprawdę z tym radzę sobie znakomicie… niepokoi mnie coś innego – kontynuuję monolog i ściszam głos – kiedy byłeś ostatnio w Karakowie? po moim wyjeździe? pytam, bo docierają do mnie stamtąd niepokojące sygnały… podobno… mnie tu nie ma… w sensie, że teraz jestem w Karakowie… nie patrz tak na mnie. to poważna sprawa. wydaje mi się, że zacząłem… bilokować. jak ojciec Pio…
— ojciec Pijok… nie pij już więcej – Artórowi udało się wtrącić :>
— nie. nie. nie. chodzi o to, że prowadzę w necie bloga, mówiłem ci. opisuję na nim to co się dzieje, normalnie, jak na blogu… wyobraź sobie, odkąd jestem w Wenecji, znaczy od tygodnia, pod aktualnymi notkami pojawiają się komentarze typu: nie ściemniaj, że jesteś w Wenecji, bo wczoraj widziałem cię w Psie. rozumiesz? i to od ludzi, których trudno posądzić o spisek… nie rozumiem… uszczypnij mnie i potwierdź moją tutaj obecność cielesną.
— mam lepszy pomysł – Artór przeciągnął się i ziewnął – widzisz tamtą parkę?
— tego starszego pana z dzidzią?
— tak. obserwuję ich od jakiegoś czasu, wydaje mi się, że to Polacy. sprawdź ich. oni będą dla ciebie potwierdzeniem.
słowa Artóra zbiły mnie z tropu, pewnie o to mu chodziło… zamilkłem.

zdobywanie dowodu na własne istnienie podczas imprezy w pawilonie nordyckim skończyło się nieoczekiwanie, ponieważ w wyniku zajścia ze wskazaną parką, straciłem kontakt z Artórem, co poważnie mnie zaniepokoiło… gdzie się podział? byłem aż tak nieznośny, że opuścił mnie bez pożegnania? albo… albo wszystkiemu winien ten absolut, którym zbyt hojnie częstowali blond młodzieńcy.
elegancki i nieco sztywny starszy pan z dzidzią do towarzystwa stał nieopodal. on zachmurzony spoglądał w gwiazdy, ona piła lufę za lufą. przyglądałem się… że niby Polacy? i co? mam zapytać? przecież to głupie… już chciałem się poddać i przyjąć do wiadomości, że być może mnie tu nie ma, że w istocie jestem w Karakowie, gdy wtem wybiła północ. eureka! z wieży Mariackiej grany jest właśnie hejnał! natychmiast zwinąłem dłonie w trąbkę, przyłożyłem do ust i zatrąbiłem z klasycznym fałszem /na ile zdołałem/… w nocnej weneckiej ciszy zabrzmiała polska sygnaturka, jak uderz w stół, parka odwróciła się w moją stronę. ukłoniłem się szarmancko. dzidzia zachichotała.
— dobry wieczór. widzę, że szanowne państwo z kraju nad Wisłą.
— nie. z Paryża, ale bywamy często w Polsce, bo… – dzidzia najwyraźniej też za dużo wypiła – …bo, książę… – starszy pan skrzywił się – …ma tam nadal liczne posiadłości…
— książę? – podchwyciłem.
— xiążę Czartawarty – przedstawił się niechętnie.
— cyklista Beniowski – odparłem.
— Beniowski? – zdziwiony jakby niedosłyszał.
— BENIOWSKI z rodu legendarnego władcy Madagaskaru, w prostej linii po pra pra pra pra prababce murzynce :>
— o – książę przewiercił mnie wzrokiem, dzidzia przestała chichotać.
— dokładnie i bez skrupułów – dodałem dla pewności.
— tak… – zawiesił głos – w takim razie co pan tu robi, panie Beniowski?
— też nad tym się zastanawiam, mości książę, może mógłby mi pan pomóc?
— niby jak?
— jutro w polskim pawilonie odbędzie się proszony podwieczorek… czy byłby pan łaskaw ułatwić mi wejście? zgubiłem akredytację, a jestem tam umówiony z dziennikarzami TVP2 na ekskluzywny wywiad.

  • facebook

inne losowo wybrane posty

reakcja

wskazówka

reaguj/react