aaa… wanturniku!

serenissima

dwa, trzy, cztery spritze* podniosły mnie na duchu i ciele :> i z nową energią ruszyłem w stronę piazzale Roma. dotarłem tam bez pomyłek i nawrotów – wystarczy chcieć… Krenciszek stał jak go zostawiłem, chociaż kiedy przyjrzałem mu się z bliska, dostrzegłem jakieś poruszenie… chyba ktoś próbował się do niego dobierać. oj, nieładnie. w takim razie trzeba go stąd zabrać, a jeżeli chcę zdążyć na popołudniowy polski podwieczorek, muszę zrobić to nie inaczej jak drogą wodną…
odczekałem chwilę na przystanku i załadowałem się z rowerem na autobus płynący w stronę Ogrodów. nie obyło się bez obaw, lecz te okazały się płonne. przejazd kosztował mnie 15 minut stresu i znowu udało się bez biletu :>
zniosłem Krenciszka na ląd, zawiesiłem sakwy na bagażniku i podjechałem uroczyście pod „skład budowlany”, gdzie zapytałem pana w mundurze sekuritasu o moją znajomą z Padwy… powiedział, że dzisiaj dziewczyna ma wolne… trudno. trzeba będzie znaleźć inny sposób…
wskoczyłem z powrotem na rower i popedałowałem czyniąc kółka i ósemki wśród ludzi podchodzących do wejścia. już po chwili wypatrzyłem kogoś, kto być może będzie mógł mi dzisiaj pomóc. jest to z wyglądu pewny siebie chłopak, w sile wieku :> niosący naręcze Fluidów… /Fluid to kolorowe pismo dizajnerskie dostępne w Empiku? nie jestem pewien, dawno się nie zetknąłem, ale znam, bo po wylaniu z Przekroju, rozważałem możliwość pracy dla tego właśnie pisma/.
— dzień dobry panu – przywitałem się uprzejmie ze szczerym uśmiechem – czy zmierza pan na polski podwieczorek?
chłopak spojrzał na mnie zaskoczony.
— jak mnie poznałeś, wyglądam na Polaka?
— nie, w żadnym wypadku. wyglądasz na skejta z NY :> a poznałem cię po Fluidach, jestem ex-dziennikarzem…
połechtany chłopak potrząsnął naręczem i wyznał bezwstydnie.
— jestem redaktorem naczelnym.
— o, świetnie! miło szanownego pana poznać w tak nietypowych okolicznościach… może się do pana zwrócę…
— proszę bardzo – przerwał mi i obrzucił wzrokiem Krenciszka – a ty co? jeździsz rowerem po Wenecji?
— nie bardzo. tyle kanałów i mostów. słyszałem zresztą, że to zabronione… ja tu na nim przyjechałem.
— jak to przyjechałeś?
— no z Polski… przez most Wolności.
redaktor naczelny przyjrzał mi się, po czym jeszcze raz obrzucił wzrokiem Krenciszka i zawieszone na bagażniku sakwy, i stwierdził lakonicznie, bez egzaltacji :>
— ciekawy pomysł… wchodzisz? – wskazał głową wejście.
— właśnie… pomyślałem, że się do ciebie zwrócę… pewnie masz akredytację? jakbyś mi ją podał przez płot… z tamtej strony nie pilnują, zaraz bym ci oddał…
redaktor sięgnął do kieszeni.
— masz – podał mi niebieski kartonik – jest twoja.
— poważnie? – nie do wiary!
— bierz. została mi jedna wolna.

dzięki bezinteresownej uprzejmości redaktora Fluida wszedłem elegancko przez rurę do Ogrodów i przestałem w ogóle martwić się przyszłością na bramkach, bo teraz jestem już akredytowany :> …z pnia, na którym przesiedziałem cały dzień znowu pomachała mi dziewczyna. zatrzymałem się pod nią na moment, by nie żywiła niepotrzebnych wątpliwości. nie, dzisiaj nie, oświadczyłem zdecydowanie i ruszyłem na pierwszy krótki rekonesans. rozejrzałem się w terenie nie wchodząc na razie do pawilonów, chciałem najpierw dotrzeć na polski podwieczorek. trafiłem tam pół godziny po oficjalnym rozpoczęciu. przyznaję, zależało mi na tej imprezie, bo głodny byłem i liczyłem na przyzwoitą polską strawę, a tu nic: skandal! fakt, spóźniłem się, ale nawet gdybym był o czasie… na stołach nie było niczego poza czipsami, paluszkami, resztkami pokrojonych w plasterki oscypków i wyżłopanym nawet nie wiem czy dobrym winem…
— jakby nie można było przywieźć kuchni polowej i nagotować grochówki. niech głodni się najedzą! – marudzę sobie półgłosem zgarniając resztki z talerzy – a jaka była by z tego frajda… i zapach piękny niósł by się po wodzie aż do samego Lido!
— co narzekasz awanturniku?
odwracam się z garścią słonych paluszków.
— a… mesje Kaczyński. dzień dobry… ano, narzekam, bo nie samą sztuką człowiek żyje. czasem trza coś zjeść, zwłaszcza jak się tak dużo pije… a tu: nędza z bidą z Polski idą.
mesje K uśmiechnął się krzywo, nie wiem co to miało znaczyć, nie zrozumiał żartu?
— słyszałem, że mamy z tobą robić wywiad? – odezwał się po chwili z przekąsem.
— ze mną?? – zaskoczył mnie tak, że omal nie zadławiłem się paluszkiem.
— powiedział nam xiążę Czartawarty…
— to on tutaj jest???
— stoi tam – wskazał wzrokiem.
— jesusmaria! myślałem, że spotkanie z nim było czystą i absolutną halucynacją!
— nie. książę to postać rzeczywista i… wpływowa. właśnie przed chwilą mówił nam, że spotkał niejakiego Beniowskiego, z którym mamy zrobić wywiad. pytał nas o ciebie.
— o mnie? wywiad? ale wymyślił… ja nie mam nic do powiedzenia – żachnąłem się wydłubując z półmiska ostatniego złamanego czipsa – sory, chyba nic z tego.
— chyba nic z tego? chyba żartujesz?? – teraz żachnął się sinior K, lecz zrobił to o wiele bardziej spektakularnie – jak dotąd nikt ci niczego nie proponował… rower i „kościół strachu” do wywiadu to za mało.
— a… – odparowałem w samoobronie :> – chcesz powiedzieć, że do telewizji nie da się na krzywy ryj? wiem. wiem. dlatego ciągle jestem na bocznicy.

nie zabawiłem długo u Polaków. nie byłem w lansiarskim /od warszawskiego: lansować się :>/ nastroju, a że nie było co jeść i co pić, nie miałem tam co robić. obejrzałem projekt artysty Drożdża: wyłożoną kostkami do gry salę, na środku której stał bilardowy stół. można było sobie rzucić. zrobiłem to i… znowu udała mi się diabelska sztuczka. odwróciłem się od stołu zatroskany, a wychodząc z sali natknąłem się na skutecznie do tej pory unikanego x. Czartawartego. przywitałem się z nim kurtuazyjnie /od początku nie przypadliśmy sobie do gustu/. zapytałem, gdzie podziewa się towarzysząca mu w nocy dzidzia? książę bąknął coś pod nosem po francusku, a ja uśmiechnąłem się w odpowiedzi i jak sądzę ku obopólnej uldze rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach.
usiadłem na murku przed pawilonem obserwując polską śmietankę na wyjeździe. gdy nie było już na co patrzeć, skinąłem na pożegnanie panom z Rastra, co by się na mnie nie pogniewali… opłaciło się. sinior K szepnął mi, że zaraz zaczyna się impra u Szwajcarów…
udałem się tam niezwłocznie :> polewali szampana, więc wkrótce wrócił mi dobry humor i zaszalałem trochę w sadzawce, co uwiecznione zostało na zdjęciu /patrz powyżej/. w ten sposób ostudzony postanowiłem zmierzyć się wreszcie ze sztuką współczesną. oj, nie było to łatwe. na szczęście na starcie spotkałem bardzo sympatyczną parkę artystów wideo… ona Niemka z Hamburga, on Australijczyk z Adelajdy, mieszkają na stałe w Londynie. zaprzyjaźniłem się z nimi natychmiast i bez zbędnych słów :> w skupieniu przeszliśmy razem kilka pawilonów, aż wreszcie nasyceni „do przesytu” obejrzanymi dziełami spoczęliśmy na ławce w cieniu krzewów. wtedy Leila zaproponowała a Bert przekonał, bym wybrał się z nimi na Lido, na ognisko i popływać. byli tam umówieni z przyjaciółmi, z którymi wspólnie mieszkają w wynajętym na czas Biennale mieszkaniu. w zasadzie fajny pomysł, bo od wczoraj czuję się nieświeżo – odpowiedziałem – więc… pożegnałem się z Krenciszkiem /pozostawionym przed wejściem do Ogrodów/, powiedziałem mu, by uważał na siebie i nie dał się oszwabić, i… popłynąłem. popłynąłem z nowopoznanymi znajomymi na Lido.

* spritz – wino rozcieńczone gazowaną wodą mineralną. jest to drink pochodzenia austriackiego. popularny we Wiedniu, Budapeszcie, Wenecji i prawdopodobnie innych miastach historycznie związanych z Cesarstwem Austrowęgierskim /spritza można napić się również w Psie :>/.
  • facebook

inne losowo wybrane posty

reakcja

wskazówka

reaguj/react