4. z wichurą w tle

bar do życia

wyjrzałem na podwórko: ni śladu, lecz z wysokości czwartego piętra nie byłem w stanie należycie ocenić, więc wyszedłem zamykając przezornie drzwi /miałem jeszcze drugą kotkę :>/ i nie czekając na windę, zbiegłem po schodach…
— gdyby kot spadł, najpewniej by nie przeżył, a nawet gdyby, musiałby gdzieś tu być. podwórko jest zamknięte, a ten kot ledwo się ruszał… w takim razie – podsumowałem uczyniony na dole rekonesans – kot musiał pozostać w kuchni – nie ma innej możliwości.
+
na górę wracałem z nadzieją, że zaatakowały mnie omamy, że zaraz ocknę się przed telewizorem i się okaże, iż wszystko do tej pory było snem, i że obie kotki znowu biegają za sobą, rują się i naparzają… niestety rzeczywistość była bezlitosna: obrzuciłem wzrokiem kuchnię zastanawiając się czy mnie oczy nie mylą… nic z tego: kotki nie było na pustym bez wątpienia legowisku… problem polegał na tym, że półki, szafki, wszystko było szczelne na pierwszy rzut oka, żadnych zakamarków, więc gdzie ona jest? – stałem chwilę bezsilnie i zdecydowałem wyjść.
zamknąłem za sobą drzwi… odetchnąłem głęboko i… wszedłem do kuchni jeszcze raz: zaimprowizowane legowisko puste, sytuacja bez zmian, więc…

zdaję sobie sprawę, że moje zachowanie wydawać się może śmieszne, lecz jeśli dobrze się przyjrzeć, nie znajdziesz w nim nic śmiesznego.
ogarnął mnie stupor. normalna, nie wiem ile trwająca katatonia. wpatrywałem się w puste legowisko i miałem kompletny mętlik w głowie, aż rzuciłem się na poszukiwania. zajrzałem do każdej półki, do każdej szuflady. robiłem to wbrew zdrowemu rozsądkowi, bo przecież kot, tym bardziej połamany kot, nie mógł tam w żaden sposób trafić, no ale gdzie on jest – powtarzałem natrętne pytanie i szukałem dalej. wreszcie nie widząc innego wyjścia zdjąłem z pawlacza skrzynkę z narzędziami i jak w programie „zrób to sam” zabrałem się do stopniowego demontażu luksusowej kuchni: bez względu na koszty musiałem stłamsić w zarzewiu dławiącą mnie pożogę nonsensu i dowieść sobie, że kotka JEST, bo… przecież nie mogła się zdematerializować!
jej zniknięcie, najprościej ujmując, nie mieściło mi się w głowie, wymykało się pojmowaniu. dlatego na początku powtórzyłem wejście do kuchni. łatwiej było mi przyjąć, że mamią mnie zmysły niż w to, że jej nie ma… w kontekście stresu powypadkowego, było to dla mnie zderzenie z czystym absurdem, szokującym, naocznym, nie z jakąś abstrakcyjną konstrukcją myślową czy filozoficznym przypadkiem, lecz z niezbitym faktem stojącym na przekór racjonalnym zasadom. takie zdarzenie podważa porządek rozumu, porządek człowieczego istnienia. to jest doświadczenie graniczne, to skraj obłędu… uwierzcie mi, stojąc na przeciw ewidentnego braku kota, czułem się jakbym walił głową w niewidoczny mur. musiałem podjąć radykalne kroki, a śrubokręt był jedynym pomocnym narzędziem…
+
znalazłem ją pod piecem. nie wiem jak tam się dostała, bo zdecydowanie chodzić nie mogła. dostrzegłem ją, a dokładnie koniuszek jej ogona, gdy odsunąłem od ściany szafkę spod zlewu… wielka ULGA. uff.
wyjąłem ją z trudem i nie bez wahania, bo jeśli tam się schowała? – zastanawiałem się zanim to zrobiłem – znaczy że jej tam lepiej? jednak pielęgniarska troska nie pozwoliła mi jej tam zostawić. wyglądała naprawdę kiepsko: wystające z pyszczka druty umacniające żuchwę, wywieszony język… jęczała dysząc ciężko… spróbowałem dać jej wody, nie chciała.
położyłem ją z powrotem na posłaniu, a posłanie przesunąłem pod stół, zaś stół nakryłem sięgającym podłogi obrusem: jeśli chce być w ukryciu, niech tak się czuje… niestety niedługo po tym, przestało chyba działać jej znieczulenie i wtedy dopiero zaczęły się katusze: kotka czołgała się po kuchni wyjąc jak pies… trudno było to znieść, tym bardziej że nie byłem w stanie nic więcej dla niej zrobić, poza telefonem do weterynarza, który powiedział, bym zostawił ją w spokoju: „musi to przejść”…

nie widząc innego wyjścia, sięgnąłem po stojącą w barku butelkę whisky i nalałem sobie do szklanki z lodem… kot wył. nalałem sobie jeszcze raz… kot dalej wył… nalałem sobie trzecią szklankę: kot wył, ale przestało mnie to wzruszać /najwyraźniej moja empatia spadła do poziomu lekarza weterynarii/.
tego dnia, wieczoru i nocy wypiłem cały zmagazynowany w domu alkohol /co ciekawe i znaczące: em do tej pory się o niego nie upomniał/. oglądałem telewizję, co jakiś czas sprawdzając /zawsze gdy pojawiała się reklama towarzystwa ubezpieczeniowego :>/ jak cierpiąca miewa się w kuchni. opieka nad nią pochłonęła mnie do tego stopnia, że nie zwróciłem uwagi na dziwne, jakże inne od wczorajszego zachowanie drugiej kotki: przebywała w najgłębszej głębi pod szafą, odkąd uciekła zjeżona po obwąchaniu torby na wejściu. nie wyściubiła stamtąd nawet nosa – dotarło do mnie dopiero następnego dnia… lecz zanim to sobie uświadomiłem, koncentrowałem się raczej na odgłosach dobiegających z kuchni, a kiedy te nad ranem wreszcie ucichły, zasnąłem upojony przed telewizorem /nie udało mi się go wyłączyć/ i z niedopitą szklanką w dłoni /nie zdołałem jej odstawić/.
+
obudziłem się z pragnienia. nietrzeźwy. wstałem bezwiednie zastanawiając się, co mnie skłoniło do pijaństwa. przypomniałem sobie, gdy wszedłem do kuchni. kiciusia leżała wyciągnięta na jej środku. można powiedzieć: zdrowo przetrzeźwiałem zorientowawszy się, że jest sztywna. i zimna. martwa.

duchy

szlachetna córko, zagarnia cię nie znająca spoczynku wichura karmana. pozbawiona jesteś sił, duch twój rozstał się już z ciałem, przeto unoszona jesteś na podobieństwo piórka niesionego przez wiatr, cwałujesz na rumaku wiatru, który miota tobą to tu to tam. gdybyś nawet tym wszystkim płaczącym powiedziała: jestem tutaj, nie płaczcie! – to i tak by nie usłyszeli. wtedy pomyślisz sobie: umarłam – i zawładnie tobą wielkie cierpienie. dlatego nie poddawaj się mu… TYBETAŃSKA KSIĘGA UMARŁYCH, Bar-do Życia

5.

bar do życia

— a miała się wylizać. pieprzony konował – westchnąłem i… stawiając krok ponad jej ciałem podszedłem do lodówki. wyjąłem sok. zmieszałem go w szklance pół na pół z wodą mineralną, dorzuciłem dwie tabletki alkazelcer i jedną magnezu. mikstura zapieniła się wydając orzeźwiający szelest pękających bąbelków.
usiadłem przy stole. truchło leżało jak leżało. tym razem nie wątpiłem w świadectwo przytępionych kacem zmysłów.
— katzenjammer, kacco… – stęknąłem patrząc na martwą kotkę i golnąłem musującej mikstury. smakowała… fiołkami – putana mizeria. dobrze, że nie zdechła pod piecem… mógłbym mieć problem ją wyjąć – odstawiłem pustą szklankę i zawiesiłem na trupie wzrok. musiałem napatrzeć się… i poczuć narastające łupanie w głowie zanim… wstałem z trudem i sięgnąłem po walający się pod stołem ręcznik. nakryłem nim truchło jak całunem a następnie przygotowałem sobie drugą dawkę lekarstwa wzmocnionego tabletką wyłuskaną z leżącego na stole listka apapu. wtedy zobaczyłem przez ramię drugą kotkę i przypomniałem sobie, że nie widziałem jej od wczoraj… stała w pozostawionych otworem drzwiach kuchennych. stała niepewnie w czujnym skupieniu. wzrok miała wlepiony w ręcznik… widać było po niej niezdecydowanie? bała się chyba, lecz najwyraźniej kusiło ją, aż ciekawość przeważyła szalę i kotka ruszyła powoli, krok po kroku nie spuszczając wzroku z nakrytego truchła. podeszła blisko, bliziutko i wyciągając szyję obwąchała skraj ręcznika, po czym ośmielona weszła na niego i leżącą pod nim martwą kotkę…
na ten widok zaroiło mi się w głowie, ponieważ nie spodziewałem się takiej reakcji. kotka obwąchała trupa i… przeszła nad nim do porządku, zaakceptowała go jak przedmiot, jak zwykły martwy przedmiot. nie do pojęcia! sądziłem, że będzie się bać i że nie odważy się zbliżyć, a tu coś takiego? gdy wczoraj wszedłem z połamaną, ale żywą jeszcze kotką, uciekła zjeżona i nie wyszła spod szafy, dopóki tamta nie zdechła, a kiedy to się stało, koleżanka wróciła do codzienności jakby nigdy nic…
— jakby nigdy nic… – powtórzyłem myśląc o Epikurze. nauczał, że nie powinniśmy bać się śmierci, bo „dopóki jesteśmy, nie ma jej, a gdy przychodzi, nie ma nas”. czy doszedł do swej sztandarowej prawdy obserwując koty? kotka nie bała się śmierci jako nieodwracalnego faktu: nie bała się trupa. kotka bała się umierania.
— masz rację mistrzu. śmierci nie ma… jest cierpienie, którego w pewnym momencie nie można znieść… i to jest koniec – złapałem się za skronie. niemiłosiernie łupało mi w głowie – …stąd twa etyka umiarkowanego hedonizmu? – zapytałem, a widząc na stole rozrzucone lekarstwa odpowiedziałem sobie – masz rację. rozumiem – i wyłuskałem drugą tabletkę apapu.
połknąłem ją zapijając prosto z butelki.

martwa kotka leżała nakryta ręcznikiem tak jak leżała. żywa kotka mrucząc dopominała się jedzenia, a ja siedząc przy stole czekałem aż środki przeciwbólowe zaczną działać. gdy nadeszło wreszcie częściowe ukojenie sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do em. zrobiłem to bez wczorajszych skrupułów, w istocie byłem znieczulony.
em: halo? …to ty?
be /po chwili ciszy/: sorry mam złe wieści… zdechła.
em powtórzył za mną i… usłyszałem oddalony, przeszywający szloch ka. rozmowa została przerwana.
+
zrobiłem sobie kawy. upominającej się żarcia kotce wycisnąłem do miski torebkę wiskasa i sięgnąłem znowu po telefon, bo przyznaję: począł wzbierać we mnie gniew… napatrzyłem się na trupa, a w uszach brzmiało mi ciągle odległe zawodzenie ka… musiałem kogoś opierdolić. domagała się tego przyzwoitość. zadzwoniłem do lecznicy.
odebrała sekretarka. przedstawiłem się, powiedziałem ogólnie w jakiej sprawie i poprosiłem weterynarza, z którym miałem przyjemność. po chwili w słuchawce odezwał się głos.
weterynarz: dzień dobry.
be: nie dzień dobry. dzień niedobry… kotka zdechła, a mówił pan że się wyliże.
weterynarz: cóż…
be: cóż? jaki z pana weterynarz. aż tak pomylił się pan w diagnozie? kota należało uśpić. i zaoszczędzić mu cierpienia… męczył się cały dzień, że brak słów by to opisać… nie wspomnę o 200 złotych, które pan wziął za usługę.
weterynarz /protekcjonalnie/: jeżeli pan uważa, że popełniłem błąd, proszę złożyć skargę do izby lekarskiej, i ewentualnie do sądu.
be: do sądu? chyba pan żartuje… pan mnie nie zna. skargami głowy sobie nie będę zawracał… a dzwonię, żeby pan wiedział, że kotka zdychała w wielkim bólu. DZIĘKUJĘ BARDZO.
+
dobrze zrobiłem: obciążyłem weterynarza świadomością i od razu mi ulżyło. w takich sytuacjach zawsze należy informować adresata roszczeń, zamiast potajemnie psuć sobie krew.
— niech wie, że go przeklinam, wtedy przeklinam nieco mniej, a więc to również dla jego dobra… – wygłosiłem uwagę przechadzając się po kuchni – za moją kasę zafundował kotu umieranie na raty, konował! – warknąłem już chyba po raz ostatni i zatrzymałem się ponad truchłem.
— trzeba będzie ją zakopać… nie mogę wrzucić jej do śmietnika /na tę myśl aż mną wzdrygnęło/. to było by nieludzkie. ta kotka była przecież cywilizowana… tak. zakopać. tylko jak i gdzie? to nie takie proste…
sięgnąłem znowu po telefon i zadzwoniłem do zet.
zet /zaspanym głosem/: co jest że dzwonisz? i że tak wcześnie??
be: kotka mi zdechła.
zet /ziewając i drwiąco/: że niby ta spod twojej opieki?
be: nie kpij, to poważna sprawa. muszę ją pochować. potrzebny mi świadek.
zet: świadek?
be: tak. świadek. że zająłem się tym przyzwoicie… rozumiesz? przynajmniej zrobię porządny pogrzeb… dzwonię do ciebie, bo znasz em, a ka też ciebie zna, więc jakby co…
zet: mam świadczyć.
be: no… to co? przyjdziesz?
zet: pod warunkiem, że po „uroczystości” zaprosisz na libację.

blichArt No.5 /fragment sztuki sąsiada/:>

Get the Flash Player to see the wordTube Media Player.