5.

bar do życia

— a miała się wylizać. pieprzony konował – westchnąłem i… stawiając krok ponad jej ciałem podszedłem do lodówki. wyjąłem sok. zmieszałem go w szklance pół na pół z wodą mineralną, dorzuciłem dwie tabletki alkazelcer i jedną magnezu. mikstura zapieniła się wydając orzeźwiający szelest pękających bąbelków.
usiadłem przy stole. truchło leżało jak leżało. tym razem nie wątpiłem w świadectwo przytępionych kacem zmysłów.
— katzenjammer, kacco… – stęknąłem patrząc na martwą kotkę i golnąłem musującej mikstury. smakowała… fiołkami – putana mizeria. dobrze, że nie zdechła pod piecem… mógłbym mieć problem ją wyjąć – odstawiłem pustą szklankę i zawiesiłem na trupie wzrok. musiałem napatrzeć się… i poczuć narastające łupanie w głowie zanim… wstałem z trudem i sięgnąłem po walający się pod stołem ręcznik. nakryłem nim truchło jak całunem a następnie przygotowałem sobie drugą dawkę lekarstwa wzmocnionego tabletką wyłuskaną z leżącego na stole listka apapu. wtedy zobaczyłem przez ramię drugą kotkę i przypomniałem sobie, że nie widziałem jej od wczoraj… stała w pozostawionych otworem drzwiach kuchennych. stała niepewnie w czujnym skupieniu. wzrok miała wlepiony w ręcznik… widać było po niej niezdecydowanie? bała się chyba, lecz najwyraźniej kusiło ją, aż ciekawość przeważyła szalę i kotka ruszyła powoli, krok po kroku nie spuszczając wzroku z nakrytego truchła. podeszła blisko, bliziutko i wyciągając szyję obwąchała skraj ręcznika, po czym ośmielona weszła na niego i leżącą pod nim martwą kotkę…
na ten widok zaroiło mi się w głowie, ponieważ nie spodziewałem się takiej reakcji. kotka obwąchała trupa i… przeszła nad nim do porządku, zaakceptowała go jak przedmiot, jak zwykły martwy przedmiot. nie do pojęcia! sądziłem, że będzie się bać i że nie odważy się zbliżyć, a tu coś takiego? gdy wczoraj wszedłem z połamaną, ale żywą jeszcze kotką, uciekła zjeżona i nie wyszła spod szafy, dopóki tamta nie zdechła, a kiedy to się stało, koleżanka wróciła do codzienności jakby nigdy nic…
— jakby nigdy nic… – powtórzyłem myśląc o Epikurze. nauczał, że nie powinniśmy bać się śmierci, bo „dopóki jesteśmy, nie ma jej, a gdy przychodzi, nie ma nas”. czy doszedł do swej sztandarowej prawdy obserwując koty? kotka nie bała się śmierci jako nieodwracalnego faktu: nie bała się trupa. kotka bała się umierania.
— masz rację mistrzu. śmierci nie ma… jest cierpienie, którego w pewnym momencie nie można znieść… i to jest koniec – złapałem się za skronie. niemiłosiernie łupało mi w głowie – …stąd twa etyka umiarkowanego hedonizmu? – zapytałem, a widząc na stole rozrzucone lekarstwa odpowiedziałem sobie – masz rację. rozumiem – i wyłuskałem drugą tabletkę apapu.
połknąłem ją zapijając prosto z butelki.

martwa kotka leżała nakryta ręcznikiem tak jak leżała. żywa kotka mrucząc dopominała się jedzenia, a ja siedząc przy stole czekałem aż środki przeciwbólowe zaczną działać. gdy nadeszło wreszcie częściowe ukojenie sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do em. zrobiłem to bez wczorajszych skrupułów, w istocie byłem znieczulony.
em: halo? …to ty?
be /po chwili ciszy/: sorry mam złe wieści… zdechła.
em powtórzył za mną i… usłyszałem oddalony, przeszywający szloch ka. rozmowa została przerwana.
+
zrobiłem sobie kawy. upominającej się żarcia kotce wycisnąłem do miski torebkę wiskasa i sięgnąłem znowu po telefon, bo przyznaję: począł wzbierać we mnie gniew… napatrzyłem się na trupa, a w uszach brzmiało mi ciągle odległe zawodzenie ka… musiałem kogoś opierdolić. domagała się tego przyzwoitość. zadzwoniłem do lecznicy.
odebrała sekretarka. przedstawiłem się, powiedziałem ogólnie w jakiej sprawie i poprosiłem weterynarza, z którym miałem przyjemność. po chwili w słuchawce odezwał się głos.
weterynarz: dzień dobry.
be: nie dzień dobry. dzień niedobry… kotka zdechła, a mówił pan że się wyliże.
weterynarz: cóż…
be: cóż? jaki z pana weterynarz. aż tak pomylił się pan w diagnozie? kota należało uśpić. i zaoszczędzić mu cierpienia… męczył się cały dzień, że brak słów by to opisać… nie wspomnę o 200 złotych, które pan wziął za usługę.
weterynarz /protekcjonalnie/: jeżeli pan uważa, że popełniłem błąd, proszę złożyć skargę do izby lekarskiej, i ewentualnie do sądu.
be: do sądu? chyba pan żartuje… pan mnie nie zna. skargami głowy sobie nie będę zawracał… a dzwonię, żeby pan wiedział, że kotka zdychała w wielkim bólu. DZIĘKUJĘ BARDZO.
+
dobrze zrobiłem: obciążyłem weterynarza świadomością i od razu mi ulżyło. w takich sytuacjach zawsze należy informować adresata roszczeń, zamiast potajemnie psuć sobie krew.
— niech wie, że go przeklinam, wtedy przeklinam nieco mniej, a więc to również dla jego dobra… – wygłosiłem uwagę przechadzając się po kuchni – za moją kasę zafundował kotu umieranie na raty, konował! – warknąłem już chyba po raz ostatni i zatrzymałem się ponad truchłem.
— trzeba będzie ją zakopać… nie mogę wrzucić jej do śmietnika /na tę myśl aż mną wzdrygnęło/. to było by nieludzkie. ta kotka była przecież cywilizowana… tak. zakopać. tylko jak i gdzie? to nie takie proste…
sięgnąłem znowu po telefon i zadzwoniłem do zet.
zet /zaspanym głosem/: co jest że dzwonisz? i że tak wcześnie??
be: kotka mi zdechła.
zet /ziewając i drwiąco/: że niby ta spod twojej opieki?
be: nie kpij, to poważna sprawa. muszę ją pochować. potrzebny mi świadek.
zet: świadek?
be: tak. świadek. że zająłem się tym przyzwoicie… rozumiesz? przynajmniej zrobię porządny pogrzeb… dzwonię do ciebie, bo znasz em, a ka też ciebie zna, więc jakby co…
zet: mam świadczyć.
be: no… to co? przyjdziesz?
zet: pod warunkiem, że po „uroczystości” zaprosisz na libację.

  • facebook

inne losowo wybrane posty

reaguj/react