rzut młotkiem do telewizora

XVII Mistrzostwa Świata Balong 2007




na fotokopiach fragmenty opowiadania Maćka Prusa pt. „Mistrzostwa świata w rzucie młotkiem do telewizora” opublikowanego w zbiorze Błędnik.

w pędzie

prowadzi mistrz świata

wracamy z Warmii… z Mistrzostw Świata… do przejechania prawie cała Polska… ale chujowa droga… mogli by wreszcie wybudować przyzwoitą autostradę, bo ta jednopasmówka jest курва niebezpieczna… w Balongu podczas zawodów spotkałem Piotra Romanowskiego /tego w masce z kory na zdjęciach powyżej, poniżej?/. dopiero co wrócił z doliny Rospudy. manifestował przeciwko budowie autostrady, zgadzam się z nim i popieram, lecz teraz w samochodzie, podczas jazdy polską drogą, patrzę na to co się dzieje i się boję, czy dojadę żywy? czołowe zderzenie przy prędkościach jakie rozwijamy jest zazwyczaj śmiertelne. a to że siedzę z tyłu przed niczym mnie nie chroni. paranoja.
w tej kwestii jestem głębokim pesymistą… rozwój cywilizacyjny niesie z sobą nieuchronną zagładę natury, jej siedlisk, uroczysk takich jak to nad Rospudą… czy istnieje jakieś wyjście? może tak, lecz potrzebna jest wysoka świadomość połączona z rezygnacją z potrzeb, na przykład samochodu. gdyby było mniej aut, nie trzeba by było rozbudowywać dróg, ale zdaję sobie sprawę, że to głupie gdybanie. przecież właśnie wiozę tyłek na tylnym siedzeniu mazdy. i pewnie nie było by mnie na Warmii, i nie oglądałbym rzutu młotkiem i tym samym ominął by mnie asumpt do kontestacji masowej kultury, czym chlubię się i szczycę… курва! jakie to wszystko jest pojebane. jak się w tym uczciwie znaleźć?

przepraszam za przekleństwa, lecz nastąpiło gwałtowne ocieplenie i jestem rozjątrzony… poza tym najgorsza jest bezsilność. bo co mogę zrobić? czy jestem w stanie kogokolwiek przekonać by nie kupował samochodu? by kupił sobie rower? a na dłuższych trasach korzystał z pociągów!
+
trzeba mieć wiarę w możliwość zmiany świata /wtedy wypada zabrać się do pracy u podstaw i edukować zachłanne społeczeństwo/ albo należy uwierzyć w przedustawny porządek, który pachnie fatalizmem i dać sobie spokój. ta, druga opcja jest mi bliższa. dlatego wracam do mej pustelni kleparskiej i na wirtualną bocznicę i mam nadzieję, że tam dotrę /przy okazji chciałbym zwrócić uwagę czytelnika na zbieżność słów wirtualny i virtù znaczy cnota :>/.

bocznica. właśnie bocznica… w księgę gości wpisał mi się w październiku niejaki KoniAK z tekstem: jest tylko jeden prawdziwy bocznicowy blog. miał na myśli własny blog na portalu blox.pl. dziwne – pomyślałem – o co mu chodzi? chłopak ma pretensje do bycia tym pierwszym? a może tym jedynym, który wpadł na pomysł zjechania na boczny tor?
bocznic jest tyle ilu ludzi rozczarowanych głównym nurtem, “autostradą do nieba”. widać to wyraźnie na Warmii. tam, w okolicy Jonkowa niektórzy żyją “na bocznicy” już od kilkudziesięciu lat. pierwsze polskie pokolenie hippi i nie tylko. wyjechali z miasta, oddalili się, odeszli “na pustynię”, żyją tam i robią swoje, na przykład sieją lawendę… piękne miejsce. teren polodowcowy, pofałdowana morena czołowa, pagórki, lasy i jeziora, ustronne uroczyska. szkoda, że tak daleko. wpadałbym tam częściej z mej wirtualnej na ich wiejską, sielankową?
a… znalazłem się tam czystym przypadkiem, jeśli nie wierzyć w harmonię przedustawną :> o mistrzostwach w rzucie młotkiem słyszałem od lat. ale było za daleko, poza tym zimą… bez samochodu :> za wielkie poświęcenie. aż tu w zeszły czwartek zadzwonił do mnie Maciek. poprosił czy pod jego nieobecność zajmę się kotami. a dokąd się wybierasz? – pytam.
— na Warmię, na Mistrzostwa w Rzucie Młotkiem…
— no jasne, że się zajmę – odpowiedziałem myśląc sobie z cicha: szkoda, że te koty, bo też bym się wybrał i zobaczył wreszcie tę słynną hecę… więc, po telefonicznej rozmowie byłem przekonany, że przez najbliższy wikend czeka mnie zajmowanie się cats’ami:> a tu niespodzianka. w piątek rano, w dzień wyjazdu, zjawił się u mnie w stróżówce Maciek z Jowitą. zostawili mi klucze a na odchodnym, stojąc już we drzwiach, mówią: a może zabierzesz się z nami? decyzja musiała być natychmiastowa, miałem niby coś zaplanowane, na bloga miałem pisać :> no i te koty… ale jeśli padła propozycja, zważywszy moje “ciche” pragnienia, rzuciłem monetą ku temu przeznaczoną /jest to niemiecka dwueurówka – wrona kracze tak :>/ i zostałem zobligowany do jazdy, ponieważ monecie nie wolno się sprzeciwiać… :> w ten sposób po całodziennej ciężkiej jeździe, uff te polskie drogi, szczęśliwie dotarłem na Warmię.
+
post scriptum à propos nadszarpniętej bocznicy…
na stronie internetowej stowarzyszenia PRAFFDATA /organizatorzy Mistrzostw Świata…/ znalazłem ciekawe pojęcie: alienground. z niezupełnie jasnego i nieco zawiłego tekstu mającego na celu umiejscowienie terminu w kontekście filozoficzno-kulturowym wynika że: alienground jest prostą konsekwencją, nowym wcieleniem undergroundu oswojonego i “rozbrojonego” przez masskulturę… alienground… podoba mi się to pojęcie, jest w nim coś co “mnie łechce” :> to chyba owa bocznicowość, o której tyle dzisiaj naplotłem. mylę się? nieważne. na horyzoncie Kraków. wkrótce wysiądę z mazdy. dosyć tej jazdy!

chciałbym być księżniczką jeden dzień…




Nina eroina, Sławek Sierakowski, Martyna Sztaba

milczenie owiec

— jako bezdomny pies :> zabłąkałem się wczoraj do Kitschu. nie przypadkiem. byłem tam kilka dni wcześniej, tak zajrzeć: co i jak.
— i jak?
— w galerii za barem zobaczyłem fajną dziewczynę. ładna. przypomina aktorkę z „Samotnych”, tego czeskiego filmu, widziałeś?
— nie.
— szkoda. może jeszcze zobaczysz, dobry. gra w nim dziewczyna z Macedonii, gra barmankę. ta z Kitschu do niej właśnie jest podobna… no i wczoraj wieczorem, gdy spacerując po mieście zastanawiałem się dokąd by pójść, przypomniałem sobie jakoś o niej, więc skręciłem na Wielopole z myślą: może będzie?
— i była?
— była. a poza nią nikogo. pusto. dobra okazja, by jej to powiedzieć.
— że ci kogoś przypomina? żartujesz. przecież to głupie.
— czemu? dobry motyw na początek. zamówiłem 40 gram żołądkowej i usiadłem przy barze… krzątała się, czyściła szklanki, poprawiała serwetki i inne duperele, a ja patrzyłem sącząc wódeczkę i czekałem, aż się do mnie odezwie. zdawało mi się, że tak powinno być, naturalnie. są jakieś zasady. nikogo nie było, tylko ja i ona, rozumiesz? taki zawód barmanki…
— taki zawód.
— żebyś wiedział. zawód. wielki zawód, bo ona nawet na mnie nie spojrzała.
— pewnie lesbijka.
— a co to ma do rzeczy? nie chciałem jej podrywać, tylko pogadać. po to przecież knajpy się otwiera.
— między innymi… czyli jej nie powiedziałeś?
— nie wiedziałem jak zacząć.
— przecież to miał być początek?!
— no tak, ale głośna muzyka… miałem do niej pokrzykiwać? gdyby przynajmniej zerknęła, ale nie. uparcie. trwało to całkiem sporo. pożałowałem, bo mogłem tę banię kupić gdzie indziej. a wypić jej na raz nie potrafiłem… w końcu zrobiło mi się głupio, czułem się jakbym jej przeszkadzał. więc wychyliłem kieliszek do dna, a ona wtedy odwraca się do mnie i mówi: nalać ci drugi?
— ha, ha, ale cię potraktowała. i co nalała?
— daj spokój. podziękowałem i wyszedłem.
— a nie pomyślałeś, że chciała ci postawić?:>
— …za grzeszne milczenie?

chroniony hasłem: Dariusz

wpisz hasło

homofobia

chciałbym zaprzeczyć szerzonym w nieprzychylnych środowiskach plotkom, jakobym był… kimś kim nie jestem. prawda, że dokładam starań by nic co ludzkie nie było mi obce :> lecz mimo że ścieżki humanisty nieraz zwiodły mnie na manowce, zapewniam: nigdy nie wpadłem w sidła z własnej woli :>
+
…pamiętne i na nowy sposób traumatyczne dla mnie wydarzenia w Warszawie miały inne zabarwienie. wybrałem się do stolicy w sprawie pracy i w odwiedziny. było to bowiem w czasie, gdy utrzymywałem stosunki z żoną wysoko postawionego notabla ogólnopolskiej spółki telewizyjnej… niebezpieczny był to związek, który w dalszych wydarzeniach, choć nie bezpośrednio, odegrał poniekąd decydującą rolę…
kiedy odbębniłem wreszcie spotkanie w sprawie pracy, dzisiaj z pełną nonszalancją mogę tak powiedzieć, bo nic z niego nie wyszło :> udałem się na MAŁE randez-vous z nie moją żoną, która przyjechała po mnie swoim sportowym samochodem…
— no to co – pytam – odwieziesz mnie potem na pociąg? /jako że ta żona nie była moja nie mogłem u niej nocować. hotel oczywista nie wchodził w rachubę, ponieważ pracę miałem dopiero dostać…/
— zostań dzisiaj dłużej – zamruczała znad kierownicy.
— a co, twój facio wyjechał na delegację? mówiłem ci, że zdecydowanie odmawiam wchodzenia do waszego domu nawet pod jego trwałą nieobecność.
— dobrze, wiem. załatwiłam coś innego – uśmiechnęła się zalotnie i dodała gazu – zapnij pasy kotku.
owe „coś innego” znajdowało się w bloku na Mokotowie. było to mieszkanie jej bliskiego przyjaciela, redaktora europochodnego pisma o modzie, pederasty, który nie powiem żebym nie widział jak nieraz wieszał na mnie przeciągłe spojrzenia. ok, podobałem mu się, też był niczego sobie, zawsze pachnący i wystylizowany… przyznaję: darzyłem go sympatią, nie tylko z racji że był NAJBLIŻSZYM przyjacielem nie mojej żony. nie byłem homofobem i nie miałem żadnych uprzedzeń, a jako heteryk i gach jego przyjaciółki, nie czułem żadnego zagrożenia :> więc przystałem na propozycję i z piskiem opon wylądowaliśmy pod jego blokiem.
on, /tak będę go nazywał, by uniknąć jakichkolwiek skojarzeń nawet co do fikcyjnego imienia/ miał akurat wtedy wolne, ponieważ tego właśnie dnia zamknięto i wysłano do drukarni gotowy numer kolorowego miesięcznika, stąd wyżsi rangą redaktorzy dostali ulgę… niestety nie moja żona, która była również matką, nie mogła zostać ze mną do rana.
po północy, gdy wyszła z mieszkania, on jeszcze nie spał. zaprosił mnie do salonu, gdzie na mahoniowym stole /w zestawie ze skórzanym kompletem wypoczynkowym/ stała flaszka dobrej wódki. zasiedliśmy do niej jak chłop z CHŁOPEM i dopiero wtedy zaczęła się impreza.
…jakoś szybko się upiłem, mało wtedy ćwiczyłem. pamiętam, że podczas konsumpcji poruszyłem temat preferencji seksualnych, i że on oblizał się na to „jak na lato”, a ja mu wtedy wyraźnie powiedziałem: ŻE CHCĘ SIĘ WYSPAĆ i chociaż go bardzo lubię, to naprawdę NIE, zwłaszcza że i tak mam naknocone, bo mąż nie mojej żony, chyba coś podejrzewa, więc… – czknąłem. on z uspokajającym gestem wyjął wtedy z kieszeni małą buteleczkę i mówi: lekarstwo…

— co to jest? – pytam.
— poppers. nie znasz?
— nie znam.
— chcesz spróbować?
— a co się z tym robi?
— odkręca, przykłada do nosa i robi głębokiego niucha.
— no i co?
— no i jest naprawdę nieźle. bosko. wszystkie problemy pryskają niczym bańki mydlane, chcesz?
— ja wiem…
— przywiozłem z Londynu. rarytas. u nas tego nie dostaniesz.
/w istocie wtedy była to nowość, a że owego czasu lubiłem doświadczać odmiennych stanów świadomości… to chyba przeważyło szalę, odurzenie alkoholem też zrobiło swoje… dzisiaj poppersa można kupić przez internet. w opisie używki jasno stoi, że jest silnym afrodyzjakiem, że wielokrotnie wzmaga orgazm, poza tym powoduje ogólne rozluźnienie dlatego poppers przydatny jest w seksie analnym… au!/
…odkręcił flaszeczkę, podał mi ją i mówi: zrób to, tak jak ściągasz krechę amfy…
…ściągnąłem. o курва! to naprawdę było niezłe!
bujaliście się kiedyś w dzieciństwie na huśtawce? na takiej sznurowej długiej huśtawce? tak bardzo bardzo, aż do przestrachu? jest taki niesamowity moment, kiedy w pędzie wzlatujesz w powietrze, zwalniasz, zwalniasz, osiągasz najwyższy punkt i zatrzymujesz się na mgnienie, by zacząć spadać z powrotem. wtedy pojawia się ten stan, to jest nieważkość. EKSTAZA. i to było to. trwało chwilę, kilka minut, które w subiektywnym poczuciu nadęły się i spuchły, a potem zjazd, tak jakby powietrze z ciebie zeszło i koniec. poppers.
— ty! – mówię do niego – to było niezłe. daj jeszcze…
…po trzecim albo czwartym razie powiedział, bym nie przesadzał, bo to podobno robi dziury w mózgu, ale byłem już tak nawalony i „rozluźniony”, że się nie przejąłem. zresztą on bardziej chyba się obawiał, że wywącham mu całą buteleczkę londyńskiego rarytasu niż o moje szare komórki, więc pociągnąłem jeszcze kilka razy, by paść półprzytomnie na skórzaną kanapę, kompletnie załatwiony, denat.
co było potem? leżałem na kanapie, a on próbował mnie rozbierać, lecz nie było mu łatwo, bo percypowałem resztkami świadomości i stawiałem opór. wreszcie, gdy dał za wygraną, zapadłem w letarg, który był stanem na pograniczu snu, majaków i halucynacji stopniowo nabierających erotycznego zabarwienia, aż wybudził mnie ewidentny wzwód. nie było by w tym nic dziwnego, coś takiego co rano dzieje się każdemu mężczyźnie, tym razem jednak gdy udało mi się unieść napuchnięte powieki zobaczyłem, że nie mam spodni, a ON robi mi głęboką laskę! szarpnąłem się na ten widok tak niefortunnie, że zassane prącie utkwiło mu w gardle. wybałuszył gały, po czym nieelegancko zwymiotował mi na podbrzusze… fucking amal, co za ohyda! nikomu tego nie życzę… byłem cały upstrzony kolorową, siekaną jego króliczymi ząbkami kolacją… mam jeszcze pisać? chyba wszystko jasne…
+
przedstawione wydarzenia stanowią w mym życiu pewnego rodzaju cezurę. teraz inaczej patrzę na ciało. w ogóle kwestie z nim związane, z jego potrzebami a zwłaszcza popędami staram się traktować z dystansem. i unikam środków odurzających :> i wbrew plotkom nie stałem się homo…
na koniec tej niekoniecznie budującej historii ku przestrodze, gorąco was pozdrawiam, dużo szczęścia w miłości wszystkim życzę, drogie siostry i bracia. amen.

…wiosna, hormony buzują… :> zdjęcie zrobiłem podczas „performensu” ugrupowań radykalnych, jaki odbył się na Rynku z okazji dnia kobiet :> ma się do rzeczy o tyle o ile nadaje się na ilustrację tekstu o uprzedzonych pragnieniach cielesnych. nie?