keep your eyes wide shut

innosens

strona Księżyca

wytrzeźwień

nie czuję się. straciłem ciało nie przestając istnieć. jestem doznającym wrażeń punktem świadomości opartym o wezgłowie. zanim do tego doszło, leżałem w łóżku na wznak i pozostałem tak widząc tylko to, co jest przede mną: nagi sufit. nie potrafię odwrócić wzroku, bo nie mam oczu. słyszę co dzieje się wokół, mimo że nie mam uszu. czuję i jestem chociaż nie mam ciała, które jak pamiętam, niespodziewanie zmieniło się w rój węży, rozsadzając mnie od wewnątrz jak przeżarte czerwiem ścierwo. skłębione gady rozpełzły się umykając po kątach stróżówki, pozostawiły mi zaledwie aż tylko świadomość umiejscowioną na poduszce w punkcie szyszynki? co stało się ze mną, boże co stało się? – zapytałem bezustnie i wtedy dosłyszałem zgrzyt. nagi sufit nade „mną” jakby drgnął. tak, na pewno, bo już sypią się na „mnie” okruchy tynku wprost ze szczeliny, przez którą przebija światło. początkowo i chwilami delikatne, skokowo nabiera oślepiającej mocy wraz z ruchami pęknięcia rozszerzającego się w szparę, aż sufit rozstępuje się niczym skute lodem morze i z nieba zaczyna padać deszcz, dziwny skrzący, radioaktywny? towarzyszą mu trzaski popsutego odbiornika fal ultrakrótkich, a kulminująca zewsząd energia sprawia, że w okamgnieniu odrasta mi ciało i już wiem że jest tylko fenomenem ducha.
otwarty sufit zamyka się, a ja wstaję z łóżka i podchodzę do drzwi. chcę wyjść. wtedy po raz kolejny zaskakuje mnie nieprzewidywalne…
gdy unoszę dłoń by złapać klamkę, drzwi odfruwają z łopotem na sąsiednią ścianę. próbuję łapać je, lecz są szybsze i nie dają się podejść, bawią się ze mną w myszkę, aż zaczyna mnie to nudzić, to bieganie za nimi w kółko po całej stróżówce.
usiadłem na łóżku. wtedy odemknęły się przede mną same… nęcą mnie, by znowu wyrolować. patrzę na nie, a one czekają uchylone. trwamy w zawieszeniu przyzwoitą chwilę, wreszcie drzwi zniecierpliwione moim niedowiarstwem otwierają się szerzej. dzielą mnie od nich dwa kocie susy, gdybym poderwał się szybko podstawiając nogę, nie zdążyły by się zamknąć. odetchnąłem zachowując pozory znudzenia i zrobiłem to na raz – skąd tyle sprawności? …drzwi nie próbowały żadnej sztuczki, po prostu pozwoliły mi wejść.
przekroczyłem próg. zamknęły się za mną z nie dającym złudzeń szczeknięciem.
stoję w sali oświetlonej jarzeniówkami. wszystko wokół jest białe: białe ściany, białe łóżka, a na nich leżące i odziane w białe kitle postacie. to sami mężczyźni, żadnej wśród nich kobiety. przyglądam się niektórym, spod białych koszul wystają im członki, brudne nogi, naznaczone trądem dłonie, ze zgrozą odkrywam, że niektórzy z nich to brodaci, skołtunieni menele. wszyscy śpią chrapiąc na niecodziennych rejestrach. ostrożnie obchodzę salę. nic tylko łóżka, takie same metalowe, tak samo zaścielone, na których leżą i jęczą przez sen identycznie odziani… jestem jednym z nich, leżę na mojej pryczy pod wysoko położonym oknem, przez które wlewa się do sali blade światło świtu. strasznie boli mnie głowa i zaschło mi w gardle na wiór.

— o курва, ale mnie suszy – wyszeptał i rozejrzał się po sali zaledwie unosząc głowę. – gdzie ja jestem до хуя пана i co stało się z moim ubraniem? co to za wstrętna od krochmalu koszula?? – stęknął. – czekaj, czekaj, coś sobie przypominam… byłem w Pięknym Psie. tak. piłem piołunówę, potem jeden z literatów zaczął się mnie czepiać… o co poszło? o to że jestem dziewiętnastowiecznym grafomanem? dałem mu w mordę? NIE NIE, to przecież on dał mi w mordę. TAAAK… i wtedy zmieniłem się w bullterriera i skoczyłem mu do gardła… porka putana znowu kogoś pogryzłem! a potem? potem wygonili mnie i trafiłem do starego Roentgena. baaardzo dziwne, przecież tej knajpy nie ma już od kilku lat. pewien typ na dole powiedział, że na górze grassują hycle. psychol. przestraszył mnie. skądś go znam… jego lewe oko było jakby zwrócone do wewnątrz… a potem na Plantach łasił się i biegał za mną biały labrador. uciekając przed nim wpadłem na ulicę i zderzyłem się z taksówką. tak, wyraźnie widzę jeszcze kolorowe światła, ambulansu, syreny karetki, ognistego rydwanu, którym Eliasz zabrany został do nieba… ale delirka. gdzie jestem? w szpitalu? w kostnicy? muszę się czegoś napić…
obrócił się na drugi, mniej obolały bok i wstał. zgrzebna koszula sięgała mu kolan. był pod nią nagi, nagi jak sufit, nagi jak ściany, nagi jak to całe cholerne białe pomieszczenie. jego rozchybotane ciało w kilku krokach nabrało równowagi; pomogła zimna podłoga i bose stopy. podszedł do drzwi. stanął przed nimi w obawie, że znowu uskoczą, a on nie dysponuje już ową niesamowitą kocią sprawnością, którą posiadał był przed chwilą. kręciło mu się w głowie…
drżąca dłoń opadła na klamkę i NIC. nic się nie stało. drzwi pozostały tam gdzie były, pozostały drzwiami, zamkniętymi…
zapukał… po trzecim razie usłyszał kroki. tam, z drugiej strony był korytarz. ktoś zbliżał się nim, grzechotał kluczami. szczęknął zamek. drzwi uchyliły się i stanął w nich medyk bez stetoskopu… takie przynajmniej wywołał wrażenie na otumanionym i niepewnym siebie Benowskim, któremu język stanął kołkiem w gębie. z trudem udało mu się wyartykułować: ddzień dobrry, czy mógł bym dostać coś do pppicia?
— oczywiście – odpowiedział medyk – mamy herbatkę miętową albo wodę.
— a ta miętowa jest gorąca?
— nie. chłodzona.
— to ppproszę miętowwą – odparł po namyśle i nim zdążył się zorientować, i zapytać, przecież chciał się czegoś jeszcze dowiedzieć, drzwi zatrzasnęły się przed nim i zgrzytnął rygiel…

…opadły go siły, omal nie zemdlał. oparł się słabo o ścianę i tak doczekał, aż drzwi otworzyły się znowu i stanął w nich medyk z tacą, na której stało kilka pełnych plastikowych kubków. blady jak świt i biały niczym ściana sięgnął po jeden roztrzęsioną ręką i wypił duszkiem. odetchnął.
— przepraszam – szepnął w podzięce i starł z czoła perlisty pot. – czy szanowny pan… mógłby powiedzieć… gdzie jestem?
— gdzie jesteś? – medyk żachnął się ubawiony. – jesteś w najdroższym hotelu w mieście.
— w najdroższym hotelu w mieście? – Benowski najwidoczniej nie zrozumiał.
— na ulicy Rozrywki… na Izbie Wytrzeźwień. nie pamiętasz? przywieźli cię Ognistym Rydwanem.

dalej

przykładna rodzina 2

„przykładna rodzina” odsłona pierwsza.

utracony klapek…

   cyklisty ciąg dalszy

oj braciszku, braciszku… nie wyobrażasz sobie do czego doprowadziło spotkanie z cyklistą… nawet nie próbuj sobie wyobrazić, tylko posłuchaj do jakiej katastrofy i porażki się to przyczyniło…
jak wiesz, jeździłem na rowerze, na moim piętnastoletnim Krenciszku, jeździłem codziennie czerpiąc z pedałowania radość życia i przyjemność, więc gdy usłyszałem o mającym się wkrótce odbyć wyścigu kolarskim, w którym mogę wziąć udział, nie zastanawiałem się długo. już w drodze powrotnej z Ojcowa, przekonany byłem, że warto i należy połączyć przyjemne z pożytecznym. czułem się na siłach, więcej, czułem że mogę pokazać na co mnie stać… nieraz ścigałem się z przypadkowym rowerzystą i przyznać muszę bez fałszywej skromności, że jeśli miałem ochotę, każdego zostawiałem w tyle. nie żebym się chwalił, broń boże uchowaj :> po prostu codzienne ćwiczenie sprawiło, że stałem się mistrzem – trzeba było tylko potwierdzić to publicznie…
zdajesz sobie sprawę braciszku, jakiego znaczenia nabrała dla mnie ta okazja? wiesz czym może stać się nadzieja ZWYCIĘSTWA dla człowieka poniżonego, wykształconego i bezrobotnego lumpenprola z niską samooceną… wiesz braciszku. wiem, że wiesz.
chociaż do zawodów były jeszcze dwa tygodnie, zgłosiłem się już następnego dnia. zadzwoniłem pod numer z wizytówki cyklisty, który okazał się być numerem do biura małopolskiego związku kolarskiego… podałem swoje dane, w zamian usłyszałem od pani zawiadującej organizacją, że wyścig wystartuje dnia tego a tego w południe na deptaku przy Błoniach na przeciwko stadionu Wisły oraz że dla zwycięzcy poza pucharem Marszałka przewidziana jest nagroda w postaci nowoczesnego zegarka…
— kurka wodna – powiedziałem sobie odkładając słuchawkę, bo ku memu zdumieniu na nadgarstku wyraźnie poczułem chłód grawerowanej koperty i ciepło skórzanego, podtrzymującego ją paska – …więc nowoczesny zegarek marki Atlantis przeznaczony jest dla mnie???
rozpocząłem intensywne przygotowania. nie znałem trasy wyścigu, bo ta dla wszystkich była tajemnicą, ale start usytuowany na Błoniach sugerował jej początkowy przebieg, stąd najczęściej trenowałem w tamtej okolicy i na drogach, które zgodnie z nie opuszczającym mnie dobrym przeczuciem mogły wyznaczać właściwy kierunek… w ten sposób minęły mi następne dni aż do trzeciego przed wyścigiem, kiedy to wieczorem, zdecydowanie po zmroku, postanowiłem wyruszyć z domu i zrobić kilka spokojnych kilometrów… dla pełnego obrazu wypadków, jakie wkrótce miały miejsce, potrzebna jest jeszcze jedna ważna okoliczność, braciszku, chociaż… może lepiej nie uprzedzać faktów, byś poczuł wstrząs i posmakował w ustach krwi tak samo jak wtedy ja.

bliskie zderzenie trzeciego stopnia

teraz /w IV Rzeczy/ miasto nocą jest rzęsiście oświetlone, nie to co za komuny, dzisiaj latarni wszędzie pełno, coraz trudniej trafić na mroczny zaułek – oj braciszku, przyzwyczaiłem się do tego luksusu tak bardzo, że zapomniałem chyba o ciemnej stronie nocy… no i stało się… stało się na wale przeciwpowodziowym rzeczki Rudawy, po którym biegnie dróżka wiodąca na Błonia… byłem tak zrelaksowany, że nie zwróciłem uwagi na kompletne ciemności w jakie wjechałem, widoczność ograniczała się do kilku metrów, zaledwie dostrzegałem ścieżkę – wyznaczały ją ciemne ramy traw porastających zbocza wału. nie jechałem szybko, powiedziałbym nawet: wolniutko… i gdyby nie kopiec Kościuszki od niedawna tak kosmicznie podświetlony, na który zagapiłem się jak na UFO, i gdyby nie to, że z powodu powszechnego miejskiego oświetlenia /o czym wspomniałem/ nie założyłem przed wyjazdem przedniej lampki pozycyjnej, może uniknąłbym zderzenia…

nadjechał z naprzeciwka ze znacznie większą szybkością, zobaczyłem go na ułamek sekundy przede mną, spostrzegłem blady refleks na jego kierownicy i nie zdążyłem nawet krzyknąć… zderzenie było tak gwałtowne, że dosłownie zmiotło mnie z Krenciszka. wywinąłem w powietrzu pirueta i runąłem na wał. na szczęście stok i porastające go trawy złagodziły upadek. leżałem chwilę, zanim wróciła mi świadomość… teraz jak sobie to przypominam, braciszku, chce mi się śmiać, bo scena była naprawdę komiczna. rekonstrukcja wydarzeń pokazała, że zderzyliśmy się niezupełnie czołowo /chwała bogu!/ z lekkim przesunięciem, tak że rowery minęły się zasadniczo bez szwanku. w pędzie najpierw zahaczyliśmy o siebie dłońmi, co spowodowało, że wpadliśmy na siebie barkami, kolanami i głowami niestety też. strzał był tak mocny, że zrzucił mnie z siodełka, jego też, tyle że on wywinął salto w drugą stronę i spadł po przeciwnej. pamiętam, że to ja pierwszy się odezwałem: żyjesz? – krzyknąłem na ile starczyło mi sił.
— курва – usłyszałem w odpowiedzi zza wału…
wygramoliłem się z wielkim trudem, zwłaszcza że byłem w klapkach, a raczej w jednym klapku, bo drugi zniknął i nie było go nigdzie wokół, na ile wymacałem dłońmi trawę. on w międzyczasie stanął już na wale i obejrzał swój rower.
— no tak – mruknął – ty bez światła i ja bez światła…
— i jeszcze ten kopiec, który mnie oślepił – dodałem próbując wypatrzeć rysy mego adwersarza… zbyt ciemno.
— jesteś cały?
— nie mam klapka.
— jakiego klapka?
— klapka. zgubiłem klapek – uniosłem bladą bosą stopę.
— chrzań to, sprawdź rower.
— sprawdziłem. chyba w porządku, ale bez klapka… jak pojadę? mam kolczaste pedały…
+
ojojoj… ale dziwny był ten wypadek, braciszku, zupełnie pozbawiony pretensji, skargi, obarczania odpowiedzialnością… co dziwniejsze w tym zachowującym anonimowość mroku ukazała się wzajemna troska: czy nic ci się nie stało? …i doszło do tego, że razem szukaliśmy mego klapka, lecz w warunkach jakie panowały, nie udało się go znaleźć. wreszcie on rozłożył bezradnie ręce i stwierdził, że zostawia mnie i jedzie.
— zostaw to i też jedź – poradził mi na pożegnanie…
+
wyobraź sobie prawdziwy szok powypadkowy… wyobraź sobie, że zignorowałem jego radę i dalej szukałem utraconego klapka, chyba z godzinę jak nie dłużej. potem wróciłem jakoś do domu, pedałując jedną nogą, ale tylko po to by włożyć buty, zabrać latarkę i ruszyć z powrotem na wał, dalej szukać klapka… znalazłem go nad ranem. leżał odrzucony na taką odległość, że trudno było uwierzyć: zderzenie naprawdę wyzwoliło energię…
pytasz, dlaczego tak się uparłem by go znaleźć? sądzę: z podświadomej chęci złagodzenia skutków, ponieważ następnego dnia, było już wiadome, że z trudem się poruszam, że jestem cały opuchnięty, i że z powodu rozległego guza wyglądam jak człowiek słoń…
dwa dni później ruszył wyścig o puchar Marszałka. kto wygrał zegarek marki Atlantis? na pewno nie ja, bo musiałem poddać się rehabilitacji. na pewno nie wygrał go również tamten, który się ze mną zderzył… a o tym, że chciał… nie uwierzysz, braciszku, skąd o tym wiem…
po rutynowym prześwietleniu czaszki udałem się ze zdjęciami rtg do neurologa. pan doktor zapytał mnie, jak doszło do obrażeń.
— jechałem bez światła i… – przyznałem ze spuszczoną, obolałą głową – zderzyłem się z innym rowerzystą…
— tak? – lekarz spojrzał na mnie ponad oglądanym zdjęciem – a gdzie do tego doszło?
— nad Rudawą, na wale.
— tak?? był tu przed panem pacjent z podobnymi obrażeniami, też zderzył się nad Rudawą…
— cóż… jeśli to on, potwierdza się teoria zbiegów okoliczności – wybąknąłem podwójnie zawstydzony /za nas dwóch: osłów bez światła/ i zapytałem – nie stało mu się nic poważnego?
— nie. narzekał tylko, bardziej niż pan. z powodu wypadku nie mógł wziąć udziału w wyścigu… o puchar Marszałka? miał ponoć duże szanse by wygrać, tak przynajmniej twierdził…

kocur

jak zwykle stanąłem po złej stronie. zamiast ustawić się z resztą antyfaszystów po lewej szpaleru policyjnych żółwi, ustawiłem się z prawa /i niesprawiedliwości/, by mieć lepszy widok, by zdjęcia glacom porobić… no i kiedy nadeszli wreszcie drąc się pod sztandarami i krzycząc: „O-N-R, O-N-R, Roman Dmowski wyzwoliciel Polski”, poleciały w nich petardy, które trzymali w zanadrzu zamaskowani skrajni lewacy. odpalone ładunki odbiły się od bruku wśród podkutych faszystowskich butów i padły przy mnie. zdążyłem je zauważyć i usta otworzyć, lecz by uszy zatkać, brakło mi czasu, bo dłonie zajęte miałem aparatem. jeb, jeb, jeb – wypierdoliły z piekła rodem i skutecznie mnie ogłuszyły, dlatego nie mam żadnego przyzwoitego zdjęcia z przemarszu łysych, bo otumaniony wybuchami wycofałem się za najbliższy samochód. wyszedłem z powrotem, gdy było już po krzyku i zaczepnych szarpankach harcowników /do których doszło wbrew oficjalnym komunikatom/… wtedy na bruku zobaczyłem kota. zainteresowałem się nim jako jeden z pierwszych, zaraz po dziennikarce nn Shl.
kot był ewidentnie martwy, choć nn Shl próbowała go początkowo reanimować. leżał na środku drogi, którą dopiero co przemaszerowały pały i wyglądał na świeżo zabitego.
— łysi zadeptali kota, łysi zadeptali kota – rozległy się szemrania wokół truchła.
trudno było mi uwierzyć, nie w to, że łysi są niezdolni do takiej zbrodni, raczej w przypadkowe zabłąkanie kota, napatoczenie się pod ich buty… chyba że… ktoś im go podrzucił – okrutna, ale przyznać trzeba nieźle obmyślona /na efekt/ prowokacja: przeszli łysi i zostawili po sobie trupa – idą w świat zdjęcia, bo fotoreporterzy nie próżnują: pochyleni nad ciałem, wstrząśnięci barbarzyństwem przyjaciele zwierząt udzielają w światłach kamer wywiadów stacji TVN 48…
nadjechał ambulans… ktoś gdzieś dostał w głowę… trzeba było szybko usunąć kota. nn Shl /od początku w centrum wydarzenia/ z pomocą pewnego, odzianego w biel pana przeniosła go na chodnik, pod nadal stojący tam szpaler policyjnych żółwi. jeden z nich miał na plecach urządzenie przypominające miotacz ognia! to pod jego opancerzonymi goleniami spoczął tymczasowo znany już światu koci trupek. obok, w rynsztoku leżała rozszarpana przez harcowników polska biało-czerwona… ktoś wpadł na piękny pomysł i nakrył flagą zacne truchło… kotek wiśniewskich, kotek wiśniewskich padł.