3.

bar do życia

spojrzałem na wskazane mi sczerniałe plamki i nie miałem wątpliwości, że to krew kotki ka. o курва курва, tego tylko brakowało…
— co z nią? – zapytałem dziewczynę.
— jest u weterynarza… leżała tu, pod żywopłotem. strasznie płakała. zobaczyliśmy krew i pomyśleliśmy – dziewczyna zerknęła na milczącego chłopaka – że wypadła komuś z okna… zawieźliśmy ją taksówką na pogotowie.
— dokąd?
— do Płaszowa.
wyjąłem portfel.
— ile?
— trzy dychy – odezwał się chłopak. na szczęście miałem… dziewczyna w zamian podała mi kartkę, którą nadal trzymała w dłoni.
— lekarz, prosił by zadzwonić rano – powiedziała. – tu jest numer na lecznicę.
podziękowałem.
podziękowałem jeszcze raz i się rozeszliśmy: ja pospieszyłem do ekskluzywnego mieszkania sprawdzić co z drugą kotką, a oni? oni najpewniej podążyli na przerwany wypadkiem, zasłużony spacer…

tej nocy druga kotka /kotka em/ zachowywała się jakby co najmniej była zadowolona ze zniknięcia rywalki: gziła się przede mną i nadstawiała tyłka w dwójnasób…
— dlaczego w takim wypadku miałbym wykluczać jej udział? – zastanawiałem się nie mogąc zasnąć – …i co z tego? – odpowiadałem przewracając się z boku na bok – przecież nikt nie uwierzy w winę kota! jestem odpowiedzialny tak czy siak… tak – powtórzyłem patrząc w lustro wiszące nade mną niczym miecz – tak… muszę ich powiadomić. lepiej zawczasu niż udawać, że wszystko gra, by potem ściągnąć na się gromy ich zaskoczenia.
+
rano, jak tylko pozwoliła na to przyzwoita pora, zadzwoniłem do lecznicy.
— wyliże się – usłyszałem na pociechę – ma złamaną miednicę i pękniętą żuchwę. może pan po nią przyjechać.
przeszukałem mieszkanie. w pawlaczu znalazłem wygodną torbę podróżną, w rozmiarach w sam raz na połamanego kota. wrzuciłem do niej dwa ręczniki /dla wygody pasażera :>/ i ruszyłem w drogę, oczywiście na rowerze. była piękna pogoda… i miła wycieczka do Płaszowa, gdyby nie jej przyczyna.
na miejscu, w prywatnej lecznicy zwierząt dano mi czas, bym mógł rozejrzeć się, napatrzeć i przygotować na nieuchronne, aż wreszcie lekarz zaprosił mnie do zabiegowego i pokazał otumanioną kotkę.
— jest jeszcze pod wpływem narkozy – wyjaśnił – wkrótce powinno jej minąć – dodał ustawiając pod światło zdjęcie roentgena, by pokazać mi kota od środka.
— przepraszam. mam pytanie.
— tak?
— chodzi o to, że pod moją opieką jest drugi kot, kotka – poprawiłem – czy…
— należy je odseparować – lekarz wpadł mi w słowo – i nie podnosząc wzroku znad wypisywanego rachunku dodał – o to chciał pan zapytać?
— tak – spojrzałem na sumę – dziękuję…
spodziewałem się, że nie będzie tanio, lecz nie aż tyle. cóż: jak się wdepnie na minę… można stracić więcej: lecznica skasowała mnie TYLKO na dwie stówy.
z pomocą pielęgniarki zapakowałem połamaną kotkę do torby, zrobiłem to możliwie najdelikatniej: zabezpieczyłem ją ręcznikami i zasunąłem zamek pozostawiając wywietrznik… torbę wziąłem na ramię i wsiadłem na rower.
pedałowałem wolno, ostrożnie unikając krawężników; nie spieszyło się. otumaniony kot był spokojny.
+
kiedy otworzyłem drzwi mieszkania, druga kotka /ciekawska jak zwykle/ czekała w przedpokoju. podbiegła do mnie, obwąchała torbę, w której znajdowała się jej połamana współlokatorka i zjeżona /jak na widok odkurzacza :>/ pędem uciekła pod szafę.
— bez wątpienia należy je rozdzielić – zawyrokowałem przejęty powagą sytuacji i od razu zabrałem się do rzeczy. dla chorej przygotowałem legowisko w kuchni… biedna kicia, ależ przejmująco jęknęła, gdy wyjmowałem ją z torby…

— dobrze ci tu będzie, dobrze – pogłaskałem ją po główce między uszakami i nakryłem ręcznikiem, a następnie, zgodnie z postanowieniem, sięgnąłem po telefon… bałem się tej rozmowy. nie wiem, czemu wyszedłem z kuchni. to był odruch. zamknąłem za sobą drzwi.
be: halo?
em: halo? to ty?
be: to ja. słyszysz mnie?
em: a ty nie słyszysz?
be: słyszę… tylko sprawdzam komunikację bo… mam ci coś do powiedzenia.
em: co się stało??
be: …kotka skoczyła z okna.
em: która?
be: kotka ka.
em: …z którego okna? z kuchni?
be: nie. z pokoju na ulicę… przez lufcik. był otwarty jak zwykle… mogłem to przewidzieć. miała ruję i świrowała.
em: znowu ruję? …i co z nią?
be: żyje, ale jest połamana. weterynarz, który ją składał powiedział, że „się wyliże”… przykro mi. przepraszam.
em /po chwili ciszy/: …nie martw się. spróbuję jakoś powiedzieć o tym ka.
odłożyłem telefon na stolik w pokoju i usiadłem przed panoramicznym telewizorem… włączyłem go w trybie bezdźwiękowym. nadawano właśnie reklamę towarzystwa ubezpieczeniowego proponującego polisę wakacyjną również dla zwierząt domowych…
— wsadźcie ją sobie – pomyślałem o moich dwóch stówkach i zaraz potem – pieniądze to przecież nie wszystko. spójrz na tamtą parkę wczoraj. gdyby nie oni, dopiero mógłbyś mieć przechlapane. jaki niesamowity altruizm spotkał cię z ich strony… nie mnie tylko kota! …a więc to nawet nie altruizm! to coś więcej! patrz do czego zdolni są ludzie bez względu na korzyści, więc przestań oglądać te cholerne reklamy, poczuj empatię i zajmij się cierpiącym.
wyłączyłem telewizor i wszedłem do kuchni, gdzie zastałem puste legowisko?! obok leżał rozkopany ręcznik, którym była nakryta kotka…
— gdzie ona jest? – rozejrzałem się zbity z tropu i spostrzegłem otwarty balkon…
— nie! nie! tylko nie to! przecież to było by samobójstwo.