rozmowa niekontrolowana

nieprzytomny. nieświadomie nieprzytomny podszedłem do automatu. gdybym wiedział, odłożyłbym na później owo zawiadomienie, że nie przyjdę na niedzielnego indyka… zresztą nie jadam indyków. jestem raczej wegetarianinem, raczej to znaczy, nie kieruje mną żaden fanatyzm, po prostu nie jem mięsa, bo mi nie smakuje, a nie smakuje mi między innymi z powodu bolesnej świadomości holokaustu jaki ciągle i nieprzerwanie toczy się w masowych obozach zagłady zwanych eufemicznie fermami ubojniami… gdyby przynajmniej mięso potem się nie marnowało i zjadane było, lecz media co chwila donoszą o przeterminowanych tonach rzucanych na śmietnik, co sprawia że moje postanowienie, by się nie hańbić i do makabreski nie przykładać nawet widelca, przybiera na sile… nikogo nie będę przekonywał. bojkotuję osobiście, a moja mama nie pamięta o tym, chociaż ciągle jej przypominam. nieważne, ponieważ w przedstawianej sytuacji, podchodząc do aparatu nie było mi w głowie jakiekolwiek uzasadnianie spraw tym podobnych. miałem na myśli jedynie argument a raczej jego brak, mianowicie: dlaczego nie zjawię się na niedzielnym obiedzie. a zjawić się nie chciałem, bo byłem jak wspomniałem na wstępie…
wsunąłem kartę w szczelinę, wstukałem numer i przyłożyłem słuchawkę do ucha. zaszumiało w niej, a szum ten piskliwy zawibrował mi w głowie i strasznie nawydziwiał, bo w zwiędłym toku myślowym poszukującym słów jakimi zaraz będę musiał się odezwać, pojawiło się ni stąd ni zowąd alarmujące spostrzeżenie, obraz, wspomnienie: pomyłka! nastąpiła pomyłka, numer, zły, pomyłka!
nie było czasu na zastanowienie, na domiar tego alarmujący sygnał w głowie skorelował się w czasie z sygnałem połączenia, jaki zadźwięczał w słuchawce i… nastąpiła oszałamiająca lawina myślowo skutkowych dziwolągów, bo zamiast odłożyć słuchawkę na widelec (!) [biedny indyk myślał o niedzieli…] postanowiłem poczekać aż ktoś odbierze, bo będąc przekonanym, że dzwonię pod niewłaściwy numer, do nie wiadomo kogo, najprostszym wydało mi się po prostu bez ściemy zapytać o mamę i usłyszeć: to pomyłka.
oj, byłem wtedy naprawdę nieprzytomny, piłem chyba kilka dni albo paliłem, albo jedno i drugie… a może wiał halny i spadło ciśnienie, a ja meteopatą przecie jestem…
sygnał urwał się. po drugiej stronie ktoś podniósł słuchawkę.
— halo? – odezwał się męski głos, a ja na to w odpowiedzi, realizując misternie wykombinowany plan, zapytałem – czy mógłbym rozmawiać z nn Lzr?
jak nadmieniłem, spodziewałem się usłyszeć: to pomyłka, niestety po drugiej stronie druta zapadła cisza.
— a kto mówi? – pytanie zbiło mnie ze stropu, na którym właśnie przysiadłem strosząc skrzydełka w świetle nagiej 200 watowej żarówki… – kto mówi? – głupie pytanie zadudniło mi w głowie i osadziło mnie z powrotem na ziemi: po co komu to wiedzieć, przecież nastąpiła oczywista POMYŁKA.
— no… mówi jej syn, Benjamin.
— Benjamin?! – zdziwiony głos wykrzyknął po drugiej stronie – nie poznałeś mnie?! przecież to ja, twój ojciec.
+
scenka owa, krążąca już po świecie jako anegdota, wydarzyła się w czasach kiedy telefonia komórkowa nie miała jeszcze dalekiego zasięgu, a numery trzeba było pamiętać. dlatego postanowiłem wspomnieć to, co bezpowrotnie odchodzi w zapomnienie.
…a może kotlet bym jakiś dzisiaj wciął? na lepszą pamięć…

to była bocznica? prezent czy śmietnik?