tunguska

wskazówka: podczas deszczu parasol należy trzymać rozłożony ponad głową.
+
zamiast wziąć się do przyzwoitej pracy przynoszącej korzyści /np. pracy nad historią bocznicy, w której ciągle świeci mnóstwo białych plam :>/ wpadłem na genialny pomysł, by zainstalować w kompie jakąś grę i sobie pograć… zawsze starałem się być pod tym względem ostrożny, bałem się straconego czasu, w którego poszukiwaniach mógłbym się potem zagubić :> stąd nie miałem do tej pory podobnych doświadczeń… przygód? …ja wiem?? nie wiem… chyba nie jestem z natury hazardzistą albo… dobra zostawię mdłe rozważania mogące tylko rzucić niepotrzebne światło na moją skrywaną istotę :>.
…w tych kiepskich dniach czułem się tak bardzo do niczego, że postanowiłem zanurkować w niesamowity świat wirtualnej iluzji. dla bezpieczeństwa byłem w stanie zapłacić za ową przyjemność, chciałem bowiem czegoś gwarantującego satysfakcję… w tym celu udałem się do Empiku /he! zabrzmiało niczym: Burdelu/, gdzie wiadomo, jak to w świątyni Popkulturalnej Konsumpcji żaden wybór nie jest łatwy. wreszcie po długim procesie namyślania, określiłem bliżej moje oczekiwania i zdecydowałem się na „Tunguską” – grę przygodową, której fabuła toczy się wokół zagadkowej eksplozji ponad syberyjską tajgą w roku 1903… pociągają mnie tego typu historie, ach, poza tym o grze już co nieco słyszałem: że niby dobra animacja, grafika i w ogóle… na pudełku ładna dziewczyna, mam nadzieję, to nie ona przeważyła szalę, chociaż… by nie było wątpliwości: w sytuacjach „niezdecydowania” estetyka zawsze pomagała mi w wyborze. więc jeśli chodzi o ścisłość: gdyby na okładce był ładny chłopak, też być może by przeważył :>… tylko w którą stronę? można zapytać, ale po co. ważne, że tym razem szala pociągnęła mnie w stronę kasy i wyszedłem na Rynek podekscytowany mającym wkrótce się dokonać moim pierwszym „razem”. energicznie ruszyłem w stronę do domu… przechodząc obok Psa spostrzegłem przez okno wystawowe niezłą imprezę i pomyślałem: a może by tak dzisiaj zamiast grać, się schlać… niestety, mimo że w naszej relatywnej rzeczywistości jestem zwolennikiem teorii „mniejszego zła”, w praktyce rzadko w porę udaje mi się je rozpoznać. dlatego dochodzę coraz częściej do wniosku, iż należy podążać raczej za impulsem, instynktem, intuicją czy jak ją tam zwał, bo wszelkie namysły i próby rozważań na niewiele się zdają. ocenić sytuację można dopiero po fakcie… lepiej było się schlać.

w domu, zanim zainstalowałem Tunguską wpadłem na drugi genialny pomysł: zażycia resztek środków pobudzających, jakie magazynowałem na wyjątkową okazję – chciałem poczuć jak najwięcej :>… prędkość początkowa: dwa machy… kiedy znalazłem się już na orbicie, elegancko wystrzelony, przystąpiłem do instalacji /au!/, i wtedy okazało się, że partycja systemowa ma za mało wolnego miejsca. zastanawiałem się chwilę, po czym wykonałem nieprzemyślany do końca manewr i przerzuciłem grę na drugą, większą partycję z danymi. następnie zatwierdziłem kilka operacji, których szczegółowy opis w tym miejscu pominę, a które mam wrażenie, z powodu lotu z II prędkością kosmiczną, kompletnie ignorowały wszelkie nawet te najbardziej podstawowe zasady BHP, czego wynikiem… zaraz, zaraz, po kolei. najpierw uruchomiłem grę i przeczytałem ostrzeżenie skierowane do epileptyków: uwaga! środki wykorzystane w animacji mogą wywołać niekontrolowany atak… aua! epileptykiem chyba nie jestem, lecz tego nigdy do końca się nie wie. podobno każdemu może się zdarzyć /temat rozwinę w innym miejscu/… zawiesiłem dłoń nad klawiaturą i wcisnąłem: enter. na ekranie pojawiła się czołówka: było na co patrzeć. grę otwierała zintegrowana, multimedialna wizja nadlatującego meteoru, rozżarzonej komety tnącej nieboskłon ponad spokojnym bagnistym uroczyskiem gdzieś hen za Uralem, potem rozległ się krzyk spłoszonego ptactwa i nastąpił wybuch, od którego aż zadrżał komputer, lecz to nie koniec, bo huk eksplozji, miast opadać narastał wraz ze zbliżającą się falą uderzeniową. a potem? nie wiem dokładnie, bo w momencie kiedy nadlatujący z rykiem ognisty podmuch był już tuż, zamknąłem oczy i wstrzymałem oddech… uff. sądziłem, że zaczął się atak…
курва курва! ataku omal nie dostałem, kiedy po dwóch godzinach znudzony grą postanowiłem ją wyłączyć. poza tym wpadłem na pomysł poprawki w blogu: niejako oczami wyobraźni spostrzegłem, które ze zdjęć mam zastąpić innym, by strona lepiej się komponowała… przystępując do realizacji otworzyłem folder: zdjęcia, a tam pusto. 0 bajtów. bez zastanowienia odświeżyłem okno explorera i nic. dalej 0 bajtów. pusto. wtedy chyba zbladłem, bo poczułem się słabo.
dokładne oględziny zasobów partycji „dokumenty” uświadomiły mi rozmiar katastrofy. skasowane zostały wszystkie moje dane. wszystkie zdjęcia, wszystkie teksty i całe archiwum strony www. szok, bo reszta została. reszta tzn.: filmy, muzyka i inne przyplątane z internetu badziewie. NIE DO WIARY! to był bardzo precyzyjny, personalny atak. zniszczone zostało tylko to co moje, to nad czym pracowałem i na czym mi najbardziej zależało – zrozumiałem dopiero po kasacji.
próby odzyskania utraconych danych za pomocą programów ratujących okazały się płonne, gdyż Tunguska, najpierw skasowała pliki, by potem się na nich nadpisać – z tekstów i zdjęć pozostały szczątki.
cały ostatni tydzień zszedł mi na odzysku mej cyfrowej przeszłości zapisanej chaotycznie na różnych nośnikach. teraz, po wielu godzinach pracy potrafię dokładnie oszacować straty: do luftu poszło kilkadziesiąt dobrych zdjęć oraz kilka tekstów w tym jeden ważny. a przecież chciałem tylko sobie pograć… co o tym sądzić?
krok po kroku przeanalizowałem całe zdarzenie, które układa się w zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności, bym mógł uznać je za przypadek. ktoś lub coś tym sterowało, coś, co było w stanie wniknąć w moją sferę wolitywną przechylając szale ku takim na nie innym wyborom. bo najdziwniejsze, że to ja wykonałem zadanie: własnoręcznie podłożyłem bombę, odbezpieczyłem ją, odpaliłem i dostałem nauczkę…
+
jakaż to rozgrywka, w której pionkiem jestem? oby toczyła się przynajmniej o wysoką stawkę.