Leila & Julia

serenissima

…tymczasem zajmę się opisem zjawisk poprzedzających tąpnięcie i w konsekwencji moje obecne zagubienie…
towarzystwo przy ognisku było nieźle rozochocone. co chwilę odbywały się jakieś dzikie harce po plaży, wokół ognia i po wodzie… znajomi londyńskiej parki upili się, upalili i dawali czadu. nie szukałem z nimi bliższego kontaktu, zmęczony byłem? siedziałem z Leilą. Bert i Tadzio co rusz zrywali się, by po chwili do nas wrócić na głębszego. popijaliśmy z gwintu Julię… rozmawialiśmy.
— co ci się najbardziej dzisiaj podobało w Ogrodach?
— chyba czeski projekt.
— hala sportowa z wiszącym po środku Chrystusem?
— dokładnie. lekki atleta na kółkach gimnastycznych w pozycji ukrzyżowanego. mięśnie zdają się drżeć pod ciężarem grzechów… a potem nagła iluminacja zalewa widownię, a z megafonów roznoszą się echa stadionów: ahoj jojojoj! i to było dobre…
— a mi podobało się rosyjskie wielkoformatowe malarstwo figuratywne.
— nie widziałem.
— a brytyjski pawilon?
— nie wszedłem… bo rozdawali gadżety i załapałem się na torbę – pokazałem Leili siatkę /reklamówkę/ z porządnym nadrukiem.
— a Niemcy? – zapytała.
— u Niemców można było umrzeć od chemicznych oparów, tyle pamiętam.
— tak w ogóle to chyba niewiele widziałeś?
— wystarczająco – łyknąłem z gwintu Julii – zresztą nie da się wszystkiego zobaczyć… za dużo tego. po co zaśmiecać sobie głowę. lepiej skupić się na kilku rzeczach. poza tym dzieła artystyczne nie są najważniejsze. to tylko lepsze lub gorsze wytwory. ważna jest twórczość, akt twórczy. to co po nim pozostaje tzw. dzieło, przyczynia się tylko do zagracenia kurczącej się przestrzeni życiowej. spójrz na Wenecję i na biennale, spójrz jak tu ciasno… – golnąłem sobie grappy. Leila słuchała moich „wywodów” z zaskakującą uwagą.

— mam bloga – ciągnąłem dalej – na którym dokumentuję wyprawę. piszę jak przyjechałem tu na rowerze i jak się włóczę; w ten sposób twórczo odnoszę się do rzeczywistości. w całej tej robocie najważniejsze jest właśnie to: twórcza interpretacja. nie blog sam w sobie, lecz to, że go robię. kapiszi? golnij sobie – podałem Leili Julię. łyknęła i oddała mi flaszkę… rozejrzałem się.
Tadzio z Bertem pobiegli przed chwilą do morza, zrzucili na brzegu ubrania i na golasa weszli do wody – patrz – pokazałem Leili scenkę, nie zrobiła na niej wrażenia.
Adriatyk przy weneckim Lido to płytkie bajorko. by się zanurzyć, trzeba wejść w głąb morza na jakieś dwieście metrów. trudno w takich warunkach pływać, z pewnością łatwiej jest pobrykać, tak jak robili to Bert i Tadzio, biegali za sobą, chlapali się nawzajem, zabawnie im pyrtki przy tym podskakiwały.
— wiesz, że Tadzio to pedzio? – zapytałem.
— Bert lubi czasem chłopców – odpowiedziała.
ach te gorzkie gody – pomyślałem i wróciłem do tematu twórczości.
— jedni budują sobie pomniki z granitu, inni trwalsze niż ze spiżu, a przecież i tak każdy nagi stąd odejdzie… – wskazałem butelką gołego Tadzia. – miałem niedawno wypadek. awaria serwera, która spowodowała, że na kilka dni mój blog zniknął. przestał istnieć. potem wgrali backupy, ale sprzed dziewięciu dni… tych dziewięciu dni nigdzie nie zasejwowałem. i już ich nie ma… to wydarzenie uzmysłowiło mi, że jeśli coś się stanie, jeśli na przykład z nagła umrę, moje wycackane internetowe dzieło, które tworzę i na którym natenczas bardzo mi zależy, po prostu przestanie istnieć. zniknie z sieci wraz z końcem serwerowego abonamentu. i nikt nie będzie tego w stanie zmienić, bo nie zna kodów dostępu… rozumiesz? nie pozostanie ślad… trochę mnie to przeraża, bo jestem zadufanym egoistą uważającym siebie za pępek świata, ale tylko trochę… – dopiłem Julię i sięgnąłem po następną, ostatnią butelkę. Leila słuchała mnie wodząc wzrokiem za szalejącym w wodzie Bertem. przez cichnący wokół ogniska gwar dobiegał nas chichot Tadzia.
towarzystwo powoli, jakby od niechcenia, zaczęło się zbierać, bo… zapomniałem powiedzieć, że już od jakiegoś czasu na niebie jęły się zbierać chmury: burzowe cumulonimbusy. ładne, granatowo-szare coraz bardziej sine niosły nadzieję na deszcz i na przynajmniej chwilowe oczyszczenie parnej weneckiej atmosfery.
— chcesz jeszcze łyka? – zapytałem zapatrzoną w morze Leilę.
— chyba cię rozumiem – odpowiedziała i oddała mi butelkę. – też mam z tym do czynienia. robię filmy i puszczam je w YouTubie, anonimowo, chyba z tego samego powodu… za dużo wszędzie rzeczy i za dużo nazwisk.
— dokładnie. dlatego à propos biennale, bardziej interesuje mnie nie to co się tu wystawia ani artyści na piedestałach, bo oni są już udokumentowani i sklasyfikowani… ciekawsza jest atmosfera panująca wokół, tworzona przez anonimowych ludzi zjeżdżających się tu z całego świata… na pewno większość z nich to banalni konsumenci sztuki, ale są też tacy jak ty i ja…

siedzieliśmy na przeciw siebie. ognisko dogasało. w gromadzących się nad naszymi głowami cumulonimbusach zaczęło z cicha pogrzmiewać. po płytkim morzu ciągnęły się krzyki Tadzia; co ten Bert próbuje z nim zrobić? utopić? golnąłem jeszcze łyka Julii. Leila nie spuszczała ze mnie wzroku.
— wiesz… – zawiesiła głos – …podnieca mnie to co mówisz.
— co?? – najpewniej wytrzeszczyłem oczy, bo nie spodziewałem się takiego zwrotu…
— jak to cię podnieca?
— normalnie. gdybym nosiła majtki, miałabym w nich mokro – uśmiechnęła się i uniosła zmarszczoną między nogami kieckę. ale numer! Leila najzwyczajniej w świecie pokazała mi swój brak bielizny. co za wyluzowana parka – pomyślałem zagapiony na jej oblepioną piaskiem muszelkę – ten tam goły z Tadziem, a ta tu ze mną… zaśmiałem się nerwowo i golnąłem grappy dla otrzeźwienia…
+
nagle lunęło z nieba jak z cebra. przetrzebione przy ognisku towarzystwo w popłochu porwało swe rzeczy i rzuciło się biegiem w stronę lasu. Bert i Tadzio zwinęli rozrzucone na plaży ciuchy i tak jak byli pobiegli na golasa… nie wiem, jak to się stało, że ich zgubiliśmy. Leila wybrała kierunek wzdłuż plaży, myślałem, że wie dokąd biegnie. może straciła orientację albo sobie to obmyśliła? przez chwilę zdawało mi się, że ktoś jeszcze za nami dyszy i sapie, lecz w pewnym momencie w szumie ulewy nikogo już nie słyszałem… zerknąłem za siebie i spostrzegłem tylko pustą po horyzont plażę w strugach deszczu.
— ale pięknie! – krzyknąłem na Leilę i wtedy nie wiem kto pierwszy potknął się i upadł, może ja padając złapałem ją za stopę albo ona upadła prosto pode mnie? nie wiem. nie wiem, kto z kogo pierwszy zaczął ściągać przemoczone ubrania, i nie wiem, kto kogo wtedy na plaży zgwałcił. a może wcale to nie był gwałt, tylko pieprzne sado-maso we wszędobylskim piasku? nie, nie, nie… sądzę, że było to coś więcej, bo w ekstazie wyraźnie drgnęła pod nami ziemia. to nie był piorun, to było to.
potem już nam się nie spieszyło. wróciliśmy spacerkiem w ustającym deszczu. cali wytarzani w piasku.
Bert czekał na przystanku. ubrany i bez Tadzia. obrzucił nas chłodnym wzrokiem i nie odezwał się ani słowem. był wściekły.
— przejdzie mu… – szepnęła mi na ucho Leila, kiedy wsiadaliśmy na płynący do Wenecji autobus.

  • facebook

inne losowo wybrane posty

reakcja

wskazówka

reaguj/react