łaźnia

c.d. kompleksu...

miała na imię Virpi. była Finką i ma się rozumieć: zauroczyła mnie od pierwszego wejrzenia… chociaż nie pokazała takiego zamiaru. to ja zagapiłem się na nią, na jej borealną urodę i zaczepiłem. jako osobnik z pogranicza, wychowany w bramie, zawsze przejawiałem skłonności do… przechodniów :>
Virpi była artystką wizualną. miała stypendium na krakowskiej Akademii i przy okazji robiła scenografię do spektaklu Tani i Huso /uchodźców z ogarniętej wówczas wojną Jugosławii/. poznałem ją nomen omen w Łaźni /klubo-teatrze wtedy jeszcze na Kazimierzu/…
minęło kilka dni. siedzę sobie braciszku w kawiarni Cud nad księgarnią ezoteryczną przy Małym Rynku. siedzę sobie ze znajomymi i gaworzymy przy piwie, plotkujemy, aż jeden z kolegów pochyliwszy się ponad stolikiem konfidencyjnie ściszył głos.
— posłuchajcie… przy spektaklu Huso pracuje Finka… – na te słowa wytężyłem słuch. – ładna laska, mówię wam, poważnie, wyraźnie wolna, więc zaczynam do niej podbijać, a tu wyobraźcie sobie, Huso bierze mnie na bok i mówi: Daniel, uważaj, ona jest trafiona.
— trafiona? co masz na myśli – pytam udając zwykłą, bezinteresowną ciekawość.
— przed wojną, w Sarajewie, Huso pracował w ośrodku dla chorych na AIDS. podobno lekarstwa jakie oni biorą, powodują, że człowiek specyficznie pachnie. Huso mówi, że nie ma wątpliwości. Finka jest trafiona… – Daniel zapalił papierosa i spojrzał na mnie – Beno? co ci się stało, strasznie zbladłeś.
siedzący przy stole również spojrzeli na mnie i zapadła cisza.
— Beno, ty znasz tę Finkę?
— ma na imię Virpi… sorry chłopaki, muszę się przejść.
+
oj braciszku braciszku. nie uszedłem daleko. usiadłem na Małym Rynku, bo nie miałem siły dalej, nogi normalnie uginały się pode mną, a w głowie? ZIMNY PRYSZNIC, ŁAŹNIA – jakże błędne miałem wyobrażenie co do jej zachowania!
ona z początku się opierała. nie chciała nawet całować się ze mną, ale ja byłem napalony. próbowała mi coś powiedzieć, wyjaśnić, nie chciałem słuchać. wydawało mi się, że jej postępowanie wynika z niewinności, z „dziewictwa”, a to nakręcało mnie jeszcze bardziej i wylądowałem w jej mieszkaniu, i była akcja choć nie do końca… czy w jej trakcie doszło do wymiany płynów ustrojowych? nie wiem… zależy co za taką wymianę uważać…
i wtedy, na Małym Runku, przykucnięty i totalnie spłukany przypomniałem sobie Bernadette, przypomniałem sobie dokąd ona poszła i że też mnie to czeka. i poczułem do bólu ową niepewność, którą tak nonszalancko jej zafundowałem. i za karę, za głupotę, dostałem niepewność o wiele gorszą, bo w przeciwieństwie do niej, ja wiedziałem, że dziewczyna, z którą się przespałem, jest trafiona.
trzy miesiące takiej NIEPEWNOŚCI to kawał życia braciszku, trzy miesiące po których możesz dopiero losować: plus albo minus, czujesz?
+
dobrze ci braciszku że nie żyjesz. wy tam przecież jesteście niczym aniołowie. i nie ma wśród was mężów ni żon, a waszym udziałem czysta, doskonała miłość, której nie skazi żaden wirus…

a test? to naprawdę mocne doświadczenie. ten pierwszy raz jest pewnie najtrudniejszy, lecz w każdym kolejnym powtarza się to samo drastyczne doznanie: idąc po wynik idziesz po swego rodzaju rachunek, który podsumuje twe dotychczasowe wybryki i odetnie je grubą kreską albo ogłosi wyrok, że… oberwałeś zatrutą strzałą.
nawet jeśli wyjdziesz czysty spod laboratoryjnego osądu, Gioconda nie przestaje się uśmiechać, bo człowiek obłędnie lubi powtarzać te same wpadki.
takie gorzkie życie braciszku i taka słodka śmierć.

powrót