Nerwowy rozgardiasz należało opanować, ludzi chętnych gaszenia było tylu, że chusteczkami do nosa zdołano by stłamsić ogień, ale ktoś musiałby wydać odpowiednie rozkazy. Niestety strażacy pogubili się zupełnie. Wprawdzie rozwinęli węże, oczyścili pompę i nawet udało im się ją uruchomić – już zajaśniała nadzieja, że wreszcie tryśnie wielka woda – woda z hydrantu znajdującego się całkiem blisko, niestety, zniknął klucz do zaworu…
— Jano, kurwa, ty łamago – krzyczał dowódca Miro przeszukując jeszcze raz żuka – Kaj ón je?! Miołeś go dzierżeć w łapie!! – i rzucił mu w twarz garścią betonu. Jano, już w lekkim szoku, przeraził się nieodwołalnie, po prostu zamurowało go tak, że do dzisiaj nie może wydusić słowa… Trzeba było coś zrobić. Spojrzałem na uwalonych betonem, szarpiących się między sobą strażaków i wskoczyłem po kolana na poszukiwanie… Miro widząc jak gmeram rękoma w otaczającej żuka breji, natychmiast poszedł moim śladem. Stodoła płonęła, a my zamiast ją gasić, szukaliśmy klucza do hydrantu. Działanie to przyniosło jeden naprawdę pożyteczny skutek: cała kupa betonu została elegancko rozplantowana… Nie sposób opisać, jak potem wyglądałem… Klucz znalazł się. Leżał z drugiej strony wozu bojowego, chyba wypadł przez okno podczas gwałtownego hamowania. Dotarliśmy do niego na samym końcu, ale wtedy stodoła już dogasała… Totalna kompromitacja strażaków. Czułem się uwikłany. Głupio mi było spojrzeć Andrysowi w oczy. Lecz zaskoczyła mnie jego postawa.
Podczas całego pożaru był nadzwyczaj spokojny. Kiedy okazało się, że zginął klucz do hydrantu, wyciągnął z kieszeni kapciuch, nabił fajkę i normalnie zakurzył, jakby nic się nie działo. A przecież płonął jego dobytek! Czasem spoglądał na spazmującą Pelagię, ale pozostawił ją opiece kobiet. Spoglądał też na korony drzew, czy nie zbliża się jakiś podmuch wiatru. Na szczęście niebo było bezchmurne, a dymu nie mącił nawet wicherek – pożar nie mógł się rozprzestrzenić, dom był bezpieczny…
Ze stodoły pozostały dymiące zgliszcza i podniecenie opadło. Rozgardiasz na podwórku wygasł jak budzący emocje ogień. Ludzie rozeszli się zmęczeni i posmutniali, niektórzy szukali swoich zagubionych wiaderek. Zapłakana Pelagia doszła do siebie i w towarzystwie najbliższych sąsiadek zamknęła się w kuchni. Niestety z obiadu również zgliszcza – pozostawiony na piecu bez opieki też się spalił. W tym czasie Zeno odnalezionym kluczem odkręcił zawór. Pompa pracująca dotąd na próżno, zakrztusiła się, parsknęła. Wiotki wąż zaczął się naprężać, twardnieć, aż poderwana ciśnieniem sikawka smagnęła mnie po nogach biczem wody. Złapałem ją, by opłukać sobie nogi. Po chwili podbiegł Zeno, spojrzał niecierpliwie, więc oddałem mu sikawkę. Pociągnął ją do zgliszcz i zaczął polewać wzbudzając obłoki pary.
Nie wiedząc czym się zająć i jak pomóc, podszedłem do stojącego z boku Mira. Pochylał się nad przykucniętym Janem, który jakoś dziwnie chwiał się na boki w przód i w tył, wpatrzony nieustannie w jeden punkt, gdzieś ponad przednim kołem wozu bojowego. Kask miał przekrzywiony.
— Co ci? Godej… - dostał od Mira dłonią w policzek – godej! – ale właśnie nadszedł Andrys. Miro dostrzegł go kątem oka: gdyby mógł, chyba by zniknął, taka porażka… Lecz wyprostował się. Dowódca. Był cały w betonie: mundur, kask, włosy pod kaskiem i twarz. Wyglądał jak strach na wróble.
— Andrysie…
— Mirku, nie frasuj się zbytnio – wuj klepnął go w ramię. – Nie pierwszy to mój pożar, i nie twój ostatni. A stodoła staro była i sypać się zaczynała – w jego głosie pobrzmiewała smutna nuta równoważona pociechą dla skompromitowanego strażaka. – Szkoda drzew, patrz jakie osmalone – wskazał topole rosnące wokół sterty dymiących popiołów – a ty, Zenku – zawołał głośniej – zajmij się lepiej myciem żuka, bo jak beton przyschnie, to będziecie go musieli młotkami odkuwać. Zeno, równie jak Miro zawstydzony i ubrudzony, zbliżył się z sikawką.
— Daj – powiedział do niego Andrys. – Wypchnijcie auto z betonu, a ja grządki Pelagii podleję, bo miałem to dzisiaj robić. Sikawką szybciej niż konewką…
Miro z Zenem próbowali ruszyć żuka. Nie radzili sobie w dwójkę, Jano nie reagował na wołania, musiałem znowu wleźć do cementowej breji. Z ogromnym trudem wytoczyliśmy pojazd na suchy kawałek placu. Andrys tymczasem podlał ogródek i kwiatki przed domem, i oddał Zenowi sikawkę. Rozpoczęło się płukanie żuka. Spod szarego kamuflażu wyłaniała się czerwona farba.
Jano pozostał przykucnięty, lecz pomimo przetoczenia pojazdu wpatrywał się w ten sam punkt ponad kołem. Miro spojrzał na niego.
— Zeno, jak skóńczysz z autym, wyszprycuj Jana. Może się głupol ocknie. Na co sie tak gapisz? – zwrócił się do niego i obejrzał miejsce, na którym Jano zawiesił wzrok. Pochylił się i zajrzał w głąb ponad kołem. Potem, nie zważając na rosnącą kałużę, wczołgał się pod myty samochód. Chwilę w coś stukał.



— Andrysie! – zawołał spod auta.
— Co? – wuj równał grabiami beton przed spaloną stodołą. Pomagałem mu wygładzając powierzchnię deską.
— Myśleliście nad tym, czymu stodoła się zapoliła? – zapytał Miro wyłażąc spod żuka. – Ani pierón nie walnył, ani siano sie w środku nie zaparzyło. Dyć maj dopiyro. Stodoła pusto stoła.
— Ano…
— Pójcie tu, podziwejcie sie, czymu my wyhamować ni mógli.
Andrys odłożył grabie i podszedł do Mira.
— Tutej, ponad kołym. Widzicie? Szlauszek przeciynty, płyn hamulcowy sie wyloł. Od ryncznego linka też przeciynto…
— Kruca…
— Czujym, że ktosik łapska swoi w sprawe wmiyszoł. Jakby betónu na placu nie było, to by my w środku zgorzeli. Jano zaniemówił. Czy to nie urok jaki?
— Miro… - wuj spojrzał z namysłem na strażaka, ale przerwał mu krzyk wbiegającego na podwórze Jędrka, który na widok pogorzeliska stanął jak wryty. – Co się stało?! Jędrek, mówże!
— Stodoła wóm zgorzała.
— To wiymy wszyscy… - warknął niecierpliwie Miro.
— Co z Akasią? Mówże!
— Akasia… – rozbeczał się chłopak – wuju Andrysie! Akasia jakigoś chłopa w krzokach zabiła!
— Co takiego?! – krzyknęliśmy razem.
— Tak mi sie zdo… - wyjąkał przez łzy Jędrek - że zabity to tyn… co do Anielki na rowerze ze Szczawiów jeździł.
— To ci kurwikłak jebany. To ón! – ryknął na całe gardło Miro. – Kaj to sie stało?
— A tam, przy tamtych krzokach – wychlipał Jędrek pokazując ręką.
— Zeno, bier toporek. Lecymy – Miro stanowczo wydał rozkaz, chyba znowu poczuł się dzielnym dowódcą.


strona: 1 2 3 — 4 — 5