Za mną płynie Wisła, a przede mną pojawiają się i znikają ludzie. Nie liczą się ze mną ani z rzeką. Tamten z teczką biegnie – sekundy pędzą, jego czas mierzą kroki. Tamta z wózkiem popycha wolniej – jej czas skrzypi w naoliwionych kółkach.
Siedzę na murze już siódmy dzień.
Czekam na nią. Mój czas krąży w pętlach rzecznych prądów – o świcie sączy się jak mgła ponad wodą. Dni z nią były jak mgnienie, choć tak wiele się zdarzyło. Wspólne godziny umknęły w oczekiwaniu nieuchronnego końca, pozostał nadmiar wolnych chwil. Figle czasu – czekanie na kochankę dłuży się… Przyjemnie.
Wczoraj podszedł do mnie notoryczny ulicznik.
— Co robisz?
— …a ty jak zwykle obchodzisz miasto?
— Czekasz? Jeżeli czekasz na nią, przyznaj, że to ona? No? Nie czekaj, ona już jest przy tobie. Jej doskonały obraz masz tu – stuknął się palcem w czoło. – Rozmawiasz z nią, odpowiadasz na pytania, kreujesz idealne wypowiedzi, słowem: wyobraźnia – przytaknął butem. Obejrzał się za przelatującą mewą.
— Pogadaj sobie, abyś mógł milczeć, gdy przyjdzie. Poobcuj z duchem, potem będzie czas na ciało – zachichotał. – Przepraszam, nie chcę brudzić czystych uczuć. Idę. Jeśli nie chcesz iść ze mną, idę sam. Podyskutuję z tobą w drodze.
Uszczypliwy ulicznik poszedł. Nie wiem, jak wypadła mu rozmowa ze mną… Racja. Czekam, ale nie jestem sam. Siedzę na murze już siódmy dzień i jutro też będę tutaj tkwił, bo jestem z Tobą, lecz kim jesteś? Powiesz mi?
Pamiętasz park botaniczny? Stróż przy bramie powiedział, byśmy nie zrywali maków. Potem, kiedy siedzieliśmy na ławce, zapytałaś: dlaczego z tobą chodzę, i nie potrafiłem odpowiedzieć. Dlaczego? Dlatego, że czytasz w myślach i ciekawi mnie, jak to robisz.
Nie mam pewności co do zrywania maków, chociaż słyszę głos mówiący: tak, to był ZNAK.
— Kim jesteś?
— Znajomi nie mówili ci?
— Ostrzegali… Chyba wiem, ale słowa tak łatwo zacierają prawdę. Ślad na piasku. Cień o brzasku. W słowach rym, wiedzie prym…
— Mów.
— To dojrzewa w duszy, wkrótce mnie zagłuszy.
— Powiedz albo milcz.
— Nalegasz? Zanim cię spotkałem, szukałem szczęścia. Wydawało mi się, że to miłość… więc rzuciłem się między ludzi. Kobiety. Owszem, można kochać kwiaty i koty, ale pragnienie głębszego porozumienia… Za mało, zaledwie złudzenie… Wiem, kim jesteś. Spójrz na moją dłoń. Widzisz? Jak po gwoździu… Podobno wszyscy się boją, powiedział taki jeden. Pytam go, co robić? Opuszcza głowę… Patrzę na niego i myślę, gdyby można było poczuć Cię bliżej, powąchać… Pokochać. Niepewność nadejścia wybranki. Ona zwleka, a czas jeszcze zwalnia… Fajnie. Miłość? Nie, to niemożliwe. Traktują Cię jak coś ulotnego, pojawiasz się, zabierasz kogoś i znikasz… Miłość wymaga osoby. Nie da się traktować jak oblubienicy czegoś… Chciałbym kochać Cię, lecz musiałabyś przyjść do mnie bez kosy… Abyśmy mogli się rozstać, aby można było czekać… Wiem, kim jesteś. Spójrz na ZNAK.
Posrebrzona rosą trawa błysnęła w słońcu złotem, a wysychając dała łagodną zieleń oczom zmęczonym ciągłym wypatrywaniem.
Powiedziałem jej to w parku, na ławce obok kwitnących maków. Ona otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej rewolwer, mały damski rewolwer. Podała mi go.
Zważyłem w dłoni ciężar ostatecznego bólu, odciągnąłem kurek i przyłożyłem lufę do skroni.
— Nie! Nie siebie, tylko mnie. Zabij mnie. Żył będziesz wiecznie.
Zwątpiłem sądząc, że ktoś z nas oszalał. Przecież stróż powiedział: nie zrywajcie maków.
Odłożyłem broń. Ona schowała ją do torebki, wstała i ruszyła ścieżką. Po kilkunastu krokach odwróciła się. Była za daleko, więc nie słyszałem, ale z ruchu warg odczytałem jedno słowo. Odeszła.
Siedziałem na ławce aż do zmroku, kiedy to przyszedł stróż z konewką w ręce.
— Twoja pani wyszła, a ty nadal podziwiasz kwiaty? Musisz już iść, bratku, bo zamykam.
Żwir zazgrzytał pod moimi butami przy wtórze wody wylewanej na klomby.
— Zerwane maki – usłyszałem za sobą – tracą płatki w jeden dzień, dlatego lepiej zostawić je na grządce…
Szwendałem się po mieście całą noc. Puste ulice i księżyc w nowiu – niesympatyczna maska. Z braku sił położyłem się. Na placu. Na łonie Marii Magdaleny. Nastawał Sobotni Poranek.
Gwiazdy gasły, różowiały chmury, przeciął je wysoko lecący odrzutowiec. Jeżyki gwizdały nieco niżej. Zawarczała śmieciarka, zaszurały miotły; blaszane łopaty. Pierwsi przechodnie nie zatrzymując się obrzucali mnie spojrzeniami. Zza kopuły kościoła wyjrzało słońce i cieplej zrobiło się natychmiast. Błogo. Poczułem, że jestem.
Nowy dzień wzrastał wokół, aż padł na mnie cień jakiejś postaci. Była w habicie. Braciszek w Chrystusie.
— Żyjesz – powiedział – dzięki Bogu. Leżysz bez ruchu już kilka godzin. Widziałem cię z celi…
Cóż za wyczucie! Tak, rodzę się na nowo, lecz czy dzięki Bogu? Jakiemu? Podziękowałem, odszedł… Znowu żyję, chociaż trzymałem ją w ramionach, gorącą, a w dłoni czułem jej zimną stal. Zostawiła mnie, ale wróci. Na pewno przyjdzie. Będę na nią czekał, nawet jeśli rozłąka trwać będzie dłużej niż myślę. Jeżeli mocniej zatęsknię, może jej poszukam. Na razie wystarcza mi pewność, że ona mnie też…
Siedzę na kamiennym murze nabrzeżnym w pobliżu mostu, za którym wznosi się Wzgórze. Święte. Poniżej, za mną płynie rzeka, a trochę na lewo, obok przystani kajaków jest ławka. Ile razy o świcie obierałem tam pomarańcze?; eteryczny zapach rozpuszcza się wolno w gęstym, wilgotnym powietrzu, a ptaki prześcigają się w trelach, lecz czy ona je słyszy? Stoi na krawędzi i tonąc wzrokiem w wodzie powtarza.
— Jest mętna. Choć uważnie ją oglądam, nie wiem, w którą stronę płynie. Jak życie.
א
W opowiadanie wkradła się pomyłka. Wśród pomarańczy jest jedna mandarynka… Jej pachnące skórki rzucam pod nogi.

koniec

strona: 1 2 — 3 :«