Byliśmy z sobą krótko albo długo – figle czasu. Leżeliśmy w parku pod drzewem. Rozłożyste konary i powyginane gałęzie nakrywały nas baldachimem liści. Promienie słońca przedzierały się przez nie odcieniami zieleni.
Zagrzmiało. Ruszyła się. Otworzyłem oczy, już stała nade mną.
— Idę – szept rozpłynął się w szum liści.
Dotykałem ziemi; jej wilgotny zapach poczułem dopiero tracąc go w suchym, bezwonnym wietrze.
— Idę z tobą.
Wyszliśmy ze spokojnego parku, w milczeniu, szybko przecięliśmy rozpalone słońcem Błonia, by zatrzymać się na ulicy w cieniu wysokich kamienic.
— Czas na mnie. Skręcam – wydawała się nieobecna, chociaż dopiero za moment miała zniknąć za zakrętem ulicy. To była próba rozstania. Wyciągnąłem zmiętą paczkę papierosów, lecz nim zdążyłem ją skończyć, szedłem wzdłuż muru. Spojrzałem na kolczasty głóg, by upewnić się i zaprzeczyć. Zrobiłem to z udawaną przed sobą niechęcią.
Była tam. Trzymała rękę na pniu, a kiedy zobaczyła mnie, uśmiechnęła się.
— Co tu robisz? – zapytała.
— Błądzę.
— Mam wskazać ci drogę?
I znowu czekałem na nią na murze obok głogu i resztek szkła, w pobliżu plamy zakrzepłej krwi. Czekałem na nią z zabandażowaną ręką… Dzisiaj opatrunku już nie mam.
Wiem, gdzie mieszka. Mógłbym tam pójść i zapytać, dlaczego jej nie ma. Nie robię tego, bo wie, że czekam. Jeśli nie przychodzi, znaczy, że ma powód. Nie znam go i nie chcę poznać przed czasem. Kiedy przyjdzie, wyjaśni mi albo nie. Wystarczy, że przyjdzie. Powiedziała mi to pytając, czy kochałem już i jak?
— Kochałem sumiennie, bo tak należy zacząć. Potem tragicznie wreszcie żebraczo. A teraz… - położyła mi dłoń na ustach.
— Czuję myśli, które się w tobie plączą.
Zacząłem się śmiać…
Siedzę na murze i wspominam to, co przeżyłem ostatnio; ona powraca i poznaję ją znowu, jak owej nocy, kiedy jej smutne piękno zaciekawiło mnie i zatrzymało.
To było dziwne spotkanie.
Szwendałem się po mieście bez wyraźnego celu. Czułem ogromne znudzenie. Nie chciałem już widzieć więcej ludzi, tym bardziej wymieniać pozdrowień z przypadkowym człowiekiem. Miałem dosyć oglądania się za laskami, a na myśl, o jakimś lokalu, towarzystwie, łapały mnie mdłości. Zrobiłem to jednak, pod namową pewnego ulicznika. Szlifibruka większego niż ja.
— Nie masz już siły? Nie-na-widzące spojrzenia przechodniów? E? Chodź. Będzie spokojnie.
Pomyślałem, może doświadczę czegoś nowego?, niestety przystanią zapowiedzianego spoczynku miała stać się znana mi do ostatniej szpary knajpa. Piwnica, i dużo dymu, za którym przycupnęły szare postacie.
— Widzisz ich? – zapytał. – Przychodzą tutaj kogoś znaleźć. A papierosy palą nie z chęci ani z nałogu…
— Tak?
— Puszczają zasłonę. Chcą ukryć twarze.
— Nie.
— Nie wiesz? Też to czasem robisz.
— Nudne.
— Oczywiście. Ale nie każdy się przyznaje. Reszta udaje, że się dobrze bawi. Potem w głowie się zmienia. Związki, obowiązki, plany, i twarz robi się zmarszczona. Nie unikniesz jej.
— Wesoło ci?
— Nie – oparł się o ścianę jakby szukając podpory. – ŚMIERĆ. Ta kurwa robi to z każdym – i zmienił ton. – Idę po fajkę.
Wrócił z papierosem, zapytałem od kogo dostał.
— Od dziewczyn przy barze. Możesz do nich podejść. Czekają. Marzą o miłości, która je uleczy od myśli, jeśli w ogóle myślą.
— Курва…
— Powiedziałem im to samo. Były zaintrygowane. Zaraz przyjdą.
Wtarł peta w popielniczkę. Dym przygniatał; szczera hipokryzja, żyletka przyklejona do mydła… Dziewczyny czekały na sympatyczną maskę, pod którą kryć się może nawet trąd. Nieważne. Nie przyszły. Powiedziałem coś jeszcze i wyszedłem.
Miałem zamiar wrócić do domu, ale jakiś demon ulicy, wywołany rozmową? wciągnął mnie do bramy i zepchnął znowu do piwnicy. Ciekawe, że tyle knajp mieści się pod ziemią. Czyżby usytuowanie to wyrażało perwersyjną skłonność klienteli do przebywania w norach, gdzie smród kibla miesza się z potem ciał i wabi najmroczniejsze z ciem…
Wtedy po raz pierwszy ją zobaczyłem. Siedziała na wysokim krześle przy barze. Sama. Pochylona głowa, kolana rozchylone. Ruszyła się. Obcisła bluzka, dłoń i szklanka. Odchylony palec… Papierosy. Zawahałem się czując zewsząd lecące na nią spojrzenia. Stanąłem wśród na pół martwych figur. Ostatnia próba… Konsekwentnie. Zbliżyłem się.
— Dasz mi fajkę?
Nie spojrzała na mnie.
— Dasz mi papierosa?
Ręka uniosła się ponad szkło, odchylony palec wskazał paczkę. Poczułem obmacujący wzrok – od sznurówek, po nogawkach i rozporku – aż zobaczyłem jej twarz. Zapaliłem. Patrzyła. Odrzucona zapałka odbiła się od krawędzi popielniczki. Straciłem rezon.
— Coś jeszcze?
— Nic.
— To po co stoisz? Masz już fajkę…
Ktoś rzucił na bar pieniądze. Monety brzęknęły.
— Milczysz? Zrobić ci loda?
— Nie, dzięki.
Chwilowa cisza wybuchła gwarem zdławionym znowu falą ciężkiej muzyki.
— Jesteś niezdrowy, ale nie jesteś chory.
— Szlajam się.
— Aby ze mną być, musisz coś zmienić… Musisz narodzić się na nowo. Mogę w tym pomóc.
Dziwna znajomość zaczęła się. Trwała z przerwami zaledwie 33 trzy dni, były jak 3.



strona: 1 — 2 — 3