Święty Krzysztofie patronie kierowców chroń nas, a Dziewica Przenajświętsza niech obdarzy dobroczynnym wpływem kobiet, odrobiną świeżej krwi…
Gdyby kosmos był kosmosem, przestrzeń międzygwiezdna pozbawiona byłaby istot mogących wpaść w oko; zanim ktokolwiek mógłby pomyśleć… Poznał ją przez dotknięcie, poczuła. Spojrzała gładząc nastroszone włoski. Na szyi pojawiła się nabrzmiała przez skurcz, energetyczny dreszcz, gorącą krwią wypełniona. Piana, bita śmietana. Umówił się z nią na później. Gdy nadszedł ustalony dzień i pora, wyprowadził rower z garażu. Poleciał na skróty. Myślą wybiegł w przód… Z rozpędzonego zakrętu, dosłownie na mgnienie, coś go wyrwało, szarpnęło – błysk karoserii i zgrzyt. Zderzak smagnął łydkę. Przetoczył się po jezdni, rower był pod samochodem, opancerzonym ścigaczem ochrony błękitnego Wieżowca. Drzwi otworzyły się. Wysiadł jeden w mundurze. Nawet nie spojrzał na cyklistę… Pochylił się nad zderzakiem. — Zarysowałeś – rzucił z sarkazmem w stronę kumpla kierowcy, potem złapał rower próbując wyszarpnąć go spod pojazdu. Nie było to łatwe; połamane szprychy zaczepiły o podwozie. Tymczasem cyklista podniósł się. Był rozdygotany. — Ostrożnie – ochroniarz spojrzał przez ramię i zapytał. — Stało się coś? — Mam rozwalony rower – cyklista nie odpowiedział od razu. Rozmowa nie trwała długo. Kierowca prosił, by nie wzywać policji; spisywanie zeznań, zbędne protokoły. A przecież można się dogadać, później… cyklista roztrzęsiony, nie całkiem świadomy, zapisał na ręce numer i został sam na ulicy. Wypadek wybił mu z głowy spotkanie; letnie przesilenie; zapomniał dokąd jechał. Obejrzał rower i stwierdził, że nie da się nawet prowadzić. Stała się ewidentna szkoda… Rower był fajny, przedwojenny, wojskowy; nie do naprawienia. Uszkodzona rama to jak złamany kręgosłup. Kaleka… więc przypiął go do płotu, strząsnął kurz i ruszył utykając w stronę domu. Dopiero tam ochłonął; spostrzegł kilka zadrapań na twarzy i łokciu. Zakrzepłe krople krwi … Zadzwonił do ochroniarza. Chciał pogadać. Miał na myśli rower i niespełnione spotkanie. W słuchawce odezwał się drętwy głos. — Nie mam czasu. Innym razem… — Kiedy? – cyklista zapytał i usłyszał odkładaną słuchawkę. Po dwóch dniach namysłu poszedł pod błękitny Wieżowiec. Przed głównym wejściem stał nieludzki portier, cyborg o czterech twarzach. Wlokący się cień wskazał Markowi drogę. Na dachu wewnętrznego hangaru stał kierowca, jego kumpel i trzech innych, cyklista widział ich po raz pierwszy. — Chciałbym pogadać sam na sam – zwrócił się do kierowcy; ten obejrzał się na kolegów i zrobił krok w przód. — O czym? — Jak to o czym? O wypadku. — Jakim wypadku? — Nie zgrywaj idioty. Wjechałeś we mnie ścigaczem. — Kiedy? — Zanim ktokolwiek mógłby pomyśleć. — Słyszeliście? – koledzy zaczęli się śmiać. — Prosiłeś: nie wzywaj gliniarzy. Lecisz sobie. Kurwa… – rzucił nerwowo. — Bez kurwa – wtrącił drugi. Na jego szyi pojawiła się nabrzmiała, gorącą krwią wypełniona… Ruszył, trójka za nim. — Wystrzelić cię na orbitę? – warknął. — Mam świadków. — też mamy świadków, że skopałeś nam maskę. cyklista cofnął się, zaczepił sznurówką i omal nie upadł. Zarechotali. zanim odszedł, syknął przez zęby – шкода. Szkoda. Taką szkodę może wynagrodzić tylko świeża, spieniona krew… wtedy cyklista dostrzegł ją na ulicy. Tętno uderzyło. zjeżył się. To nie mogła być ona! Stała przed dyskoteką na ulicy Szewskiej, w mini w towarzystwie ochroniarza – kumpla kierowcy; tym razem drań był bez odznak, w dresie… na widok nadchodzącego cyklisty, zmieszał się, stracił rezon. dziwne. Ruszyło go sumienie? Zmienił się rozkaz… cyklista nieco tym zdumiony, poczuł, że może się odegrać! zmienił krok na złośliwy. — W cywilu? Pozdrów kumpla z okazji moich jutrzejszych urodzin. Ochroniarz wciągnął powietrze. Kurz zawibrował w przestrzeni. Dziewczyna ruszyła się, piersi jej drgnęły. Wzięła zderzenie na siebie, na opięte bluzeczką jędrne cyce w szpice. cyklista zagapił się i zamilkł. przenikliwe spojrzenie w oczy. Skrząca się pustka. To była ona. pożegnał się i odszedł. Zaledwie skręcił, by ujść spojrzeniom, w spodniach zawibrował mu telefon. Numer nieznany. W słuchawce drętwy głos. — Urodziny? przyjdź po prezent jutro pod Wieżowiec. W południe. – cyklista nie zdążył odpowiedzieć… koniec rozmowy. — Skąd miał mój numer? Pod Wieżowcem byłem przed czasem, rozejrzałem się. Parking pusty, zaledwie dwa ścigacze i nieoznaczony krążownik. Już miałem pomyśleć, że dałem się znowu zrobić, gdy nagle z piskiem opon wleciał przystosowany do abordażu pojazd. stanął się obok, spod maski buchał żar. Przyciemniona szyba kierowcy osunęła się z jękiem i w oknie ukazał się ten, co we mnie wjechał… odmieniony. jednak był człowiekiem. Podał mi stówę. — Kup czerwone dobre wino – odjechał. sprawdziłem banknot pod światło. Trudno było uwierzyć. Święty Krzysztofie. w KOSMOSIE każdy wypadek jest do przewidzenia, nawet ten, który zdaje się być zupełnym przypadkiem. Zanim ktokolwiek mógłby pomyśleć… spotkałem ostatnio tę dziewczynę w knajpie. cudna krasawka… o czym nie można mówić, o tym należy milczeć. opowiedziałem historię pewnego wypadku i zaschło mi w gardle. łyknąłem wina, dobrego wina, a wtedy ona powiedziała. — zapomniałeś o najważniejszym. od owego dnia, co roku, w wigilię urodzin, będziesz odbierał telefon, a potem stówę. — Za przelaną krew niewinną. — Na pamiątkę ostatniego kuszenia. |