Las Gniazd przywitał gościa szumem koron wysokich jak drapacze chmur. Przejrzyste mgły falowały wśród nich postrzępionym tańcem zawijasów. Zapatrzony, opętany ich wstęgami ruszył przez wykroty i zarośla, w jakimś szalonym biegu, prowadzony nie wiadomo dokąd… aż więzy mgły opadły z rąk. Uwolniony przystanął i wciągnął głęboko nasycone runem powietrze; zapachy kwiatów paproci, zarodźce grzybów rozkładających ściółkę opadłych liści, igliwia, latających mrówek, feromonów owadzich, skrzeku bagiennego żab przyczajonych i tylko w niebezpieczeństwie umykających, gdzie nie może dobrnąć wąż sunący serpentyną ciała, zygzakiem połamanych korzeni, pod którymi żołędzie schowane przez wiewiórkę na potem, kiełkują już, by wzrosnąć i stać się tym właśnie drzewem, ogromnym, zielono-szarym dębem o poskręcanym pniu… Wpatrzonego weń oczarowała źrenica czarnej dziupli, głębokiej studni, na dnie której zamajaczyło zwierciadło gładkiej powierzchni. Źródło? Nachylił się i zaczerpnął pewności, i wtedy spadły na niego baty ostrężyn niczym ramiona ośmiornicy; sprężynując schwytały go, kolce uczepiły się skóry, liście jak brzytwy podcięły żyły, a z otwartych ran bluznęły krwi strumienie rozbite w szamotaninie w deszcz, który upadłszy na liście runa pokrył je czerwoną rosą jagód żurawiny, pokarmu cietrzewi i głuszców, wydziobujących wzajem, niczym kury, ziarno krzepnących kropel. Sączący się z dziupli urok zagęścił zielono-szarą aurę wokół; pozbawione posoki ciało, zmieszane z jeżynami i mgłą, zaczęło rozpływać się i rzednąć. Wsysała go Studnia, aż macki ostrężyn opadły, ptactwo odleciało, a on rozmył się zupełnie i wniknął w pień.
Wir soku tętniącego między ulistnioną koroną a splątaną głębią korzeni zakręcał spiralą w dół, i poznał smak bogactwa minerałów, podstawę cyklu, dającego martwym cząstkom dar wznoszenia się z głębi ziemi, w podniebny świat koron najwyższych drzew, takich jak zielono-szary dąb, w którego pniu, nasycony solami wapnia i fosforu, pędził z powrotem, i wzwyż; porwany prądem rodzącym się gdzieś w kapilarnych korzonkach, unosił się mijając kolejne rozgałęzienia pnia, aż dotarł do listowia owianego gorącym powiewem ognistego łopotu. Skrzydła Fenixa prażyły powietrze tak, że dąb strwożony spaleniem począł ratować się intensywną transpiracją. Rozwarł szeroko wszystkie szparki, przez które razem z parą wodną uleciała w przestworza jego rozpuszczona istota. Na wysokości stu metrów w przeraźliwym mrozie najwyższych pułapów zaczął się skłębiać i uwidaczniać, i poczuł się sobą pośród kryształków lodowej chmury. Ciężar jego gęstniejącego ciała sprawiał, że powoli, w zachwianiach, wolniutko zaczął opadać; topniejący lód rozpływał się łzami na jego twarzy, aż spadając coraz szybciej, wtargnął pomiędzy nabrzmiałe wodą stopy chmur burzowych; i jak szara, nasączona gąbka sika strugą nadmiaru, gdy coś na nią upadnie, tak granatowo-sine chmury zagrzmiały gwałtowną ulewą, wypuściwszy ze swych kłębów, pędzącego w dół człowieka. Przerażonym wzrokiem ogarnął Las Gniazd z oszałamiającej perspektywy istot skrzydlatych i runął w zieloną koronę z trzaskiem łamanych gałęzi; uderzył w ziemię miażdżąc biało upstrzony, czerwony kapelusz… Wbity w wilgotną ściółkę z trudem podniósł się, a usiadłszy wreszcie oczyścił twarz z grzybni, i przejrzał. Przejrzał las na wskroś.
W odległości trzech pełnych szlamu jarów, w zaklętym, kilkusetletnim śnie spoczywał oddział rycerzy. Ich twarze spleśniałe nie różniły się wcale od dojrzałych purchawek, a zbroje obrośnięte mchem upodobniły się do głazów. Miecze wojowników wbite w ziemię i osnute porostami przypominały walające się krzyże martwego cmentarza; największy z nich, miecz dowódcy, oparty był o spękany konar Płaczącego Drzewa; spadziowe łzy wypłynęły z jego kwiatów, gdy słoneczny ptak uwił gniazdo w koronie; odtąd każdej nocy gorzkie krople spłukiwały popiół z liści, a ich nadmiar spadał na runo i zbroje zaklętych rycerzy, piętnując rdzą zuchwałość Gabriela Garcii, ich wodza, który w szaleństwie ruszył niegdyś, by schwytać Fenixa i nie pozwolić mu już spłonąć. Krocząc ponad zaklętymi głazami zbliżył się do pomnika samozwańca; obok wyszczerbionej, damasceńskiej klingi, spoczywała tarcza przykryta poziomkami i kirys obleczony mierzwą suchych kłączy; nadżarty czasem metal. Tobiasz przesunął po nim dłonią, by wydobyć resztki dumnego blasku hartowanej stali; i wtedy dostrzegł napis wygrawerowany rylcem płatnerza. Litery znaczyły pierś rycerza ponad jego sercem.
Йэстем Агирре – Гниев Божы
Йэжељи зехцъе бы птаки спадалы з джев,
Мартве птаки спаднъа з джев.
W koronie drzewa zaszumiało, jakby ptak ogromny chciał w niej znaleźć oparcie dla szponów. Po policzku Tobiasza spłynęła kropla i upadła na głaz, coś sfrunęło w zawirowaniach powietrznego baletu, musnęło wilgotny policzek i legło na omszałej zbroi; żółto-czerwone, ogniste pióro. Ciało zaklętego rycerza nagle drgnęło, z chrzęstem zardzewiałego metalu zmieniło się w sokoła i spłoszone odleciało.
— Агирре! Достaлесь вољносьць пжествожы.
Słowa odbiły się od pni lasu gniazd i powróciły siedmiokrotnym echem.
— Одљециалесь сплошоны, aљe връоциш, бы всказаць дрогъе, в дрогъе… Везь пиъоро, и ткний позосталых камиени, змиени, миени… - oniemiały wzdrygnął się – ткний камиени, миени… - delikatnie ujął w palce żółto-czerwone pióro, choć nadal zdawało się płonąć – …ткний миени… - coś się w nim mieniło.
Trzynastu śpiących odwiecznym snem wojowników wydało okrzyk; trzynaście sokołów odleciało. Gabriel rozpostarłszy skrzydła przysiadł na gałęzi w zasięgu wzroku. – Провадзь, йэстем збaвёны… Załopotał skrzydłami.
Zamarł nago bez chłodu, bo tej nocy wszyscy o nim zapomnieli… Nie mógł być nieżywy, skoro tak dokładnie ze wszystkiego zdawał sobie sprawę – z tego życia, które szemrząc toczyło się wokół. Najdokładniej słyszał hałas rosy opadającej na trawę i świerszcza, który ukryty w cieniu ćwierkał łudząc się, że jeszcze trwa zmierzch. Delikatny zapach naparu z hibiskusa wpłynął przez uchylone okno i zmieszał się z tym drugim zapachem ptasiego pierza. U wezgłowia siedział sokół. Rozpostarł skrzydła, z żółto-czerwonych piór spłynęła ognista moc.
— Agirre! – ptasi pisk zbudził szelesty i skrzypienia. Sprężyny łóżka stęknęły, kropla upadła dzwoniąc o zlew, wahadło ruszyło. Wrócił czas. Głuchy i przeszywający krzyk zawibrował w jego głowie. Coś jakby woskowe plastry znajdujące się wokół jego czaszki, uniosły się spiralnie w górę, i z każdą chwilą coraz mocniej uderzały w nią od środka, i z tępą wibracją wstrząsały kręgami budząc jego ciało. Coś rozprzęgało się w fizycznej strukturze rozkładu, coś, co już funkcjonowało normalnie, a co teraz rozwalało mu głowę suchymi, uderzeniami pozbawionej ciała pneumy, która przypominała mu wszystkie gorycze życia. Impuls, pochodzący z głębi rozpaczliwego bólu, pchał go, by zacisnąć pięści i zgnieść sobie skronie, niebieskawo-sine żyły, i zamknąć w dłoniach ten krzyk, diamentowym ostrzem wwiercający się w mózg, i ścigać go przez udręczone zakamarki rozpalonej głowy; wyprężył się niby kot. Już miał go schwycić… Nie. Krzyk miał skórę śliską. Lecz zdecydowany był dosięgnąć go z pomocą zawiłej strategii i dusić do ostatka całą siłą rozpaczy, nie pozwolić, by raz jeszcze miał wwiercić mu się w skroń i wyjść przez pory skóry i przez oczy, które wypchnąłby z orbit, i które w końcu by oślepły śledząc jego ucieczkę wśród szarpanej światłem ciemności. Bo taki był ten krzyk: niby walenie młotkiem w czerep, nie kończący się jazgot głowicy ścierającej. Eraserhead! Nie! Koniec, o ile uda mu się otoczyć go, wydzielić i schwycić. I wyrżnąć nim o posadzkę i deptać z okrucieństwem, dopóki będzie miał siłę, póki będzie w stanie wycharczeć, że zamordował ten krzyk, który go zbudził, a który leży teraz rozciągnięty na ziemi jak każda rzecz, która nagle zmieniła się w śmierć…
— Agirre! Bстањ!
To był początek upalnej nocy. W rozproszonej ciszy zakwiliła sowa. Natarczywy szelest.

koniec

strona: 1 — 2 :«