Las Gniazd

Tej upalnej lipcowej nocy nieznany szelest zaczął narastać w okolicy. Pochodził jakby z nieba, z chmur znudzonych brakiem wiatru, planet ujarzmionych harmonią sfer; nagle wygasły błądzące wśród traw iskierki świetlików.
Natarczywy szelest wdarł się w między domy, przeniknął ściany, zawibrował w głowach śpiących mieszkańców wioski, zerwał pajęczyny snów. Przebudzeni ludzie wyszli na drogę. Patrząc w niebo stali jak oniemiali; czarował ich nadmiar nieznanego dotąd dźwięku. I wtedy, w tej zszarganej szelestem ciszy ujrzeli ruch niezliczonej ilości skrzydeł. Stado zatrzepotało nad głowami zdziwionych ludzi przysypując ich płatkami puchu; stary Andrys powiedział.
— Jest ich więcej niż zwykle. Spójrzcie! Krążą ponad jego domem.
Milion nocnych gołębi przysiadł na dachu drewnianej chałupy. Gwizd powietrza dartego skrzydłami ustał na moment, by wybuchnąć gwałtownie, gdy stado poderwało się do lotu unosząc, w mroczne niebo cały dom, który zniknął wśród ptactwa, jak wśród liści zerwanych z drzewa porywem wichury.
Świadkowie cudu uklękli. Trwali tak, w pokornym bezruchu, aż zrobiło się znowu cicho, a uspokojone świetliki rozjarzyły się ponownie.
— Kiedy widzieliście go po raz ostatni? – zapytał Andrys.
Nikt nie odpowiedział.
— Nie zobaczymy go już więcej – dodał głosem spokojnym na jaki mógł, w takiej chwili, pozwolić sobie tylko starzec.
…czuł smutek; tęsknotę za tym, że nie jest konkretnym nieboszczykiem, a tylko imaginowanym trupem w mglistych wspomnieniach znajomych.
Jego chałupa, zanim odleciała, stała na skraju wioski, na skraju pól pociętych strumykami, na brzegach których wiosną kwitły kaczeńce, a dalej żółte mniszki i dmuchawce latem, wśród pól obsianych zbożem, pastwisk, bocianów nad rżyskiem, nisko, jak dym snujący się jesienią ponad łąkami, gdzie łysiczka lancetowata w trawie kapelusiki ku niebu wznosi. Miejsce to znaczyło skraj słonecznego świata, granicę Lasu Gniazd, skąd o zmroku nadlatuje sowa, nocą, gdy ludzie w domach nasłuchują, czy aby wilk albo inna istota nie zbliża się właśnie i nie wącha progu w jakimś niecnym zamyśle. Nieraz tam spoglądał, zbliżał się do bariery krzaków gęstych, jak wełna tłustej owcy… kuszące futerko, aż począł trącać kijem kolczaste gałęzie broniące dostępu do głębi. Potrzebny był Klucz.
Owego dnia o świcie zjadł 33 grzybki zalane miodem. a potem krwiste nadzwyczaj słońce wytoczyło się nad horyzont. Okoliczne cienie, panoszące się nocą, umknęły płochliwie w mroczne ostępy, ścigane ogniem, który nadlatując, jak świetlisty zwiastun, przebił zasłony porannych oparów. Zaciekły w swym rozpaleniu uderzył w krzak chińskiej róży, gdzie skryły się resztki mgły, i spopielił go łopotem. Zapach naparu z hibiskusa rozwiał się ponad otwartym przejściem, woń kadzidła.
…wiedział, że już umarł. Czuł to po łagodnym spokoju, jaki stopniowo ogarniał jego organizm. Uderzenia serca, które on tylko wyczuwał, umknęły. Był bezwładny, spętany przez wzywającą go potężną moc, która siłą grawitacji ciągnęła ku pierwotnym substancjom ziemi. Był ciężki jak autentyczny, nie podlegający dyskusji trup, ale był też mniej zmęczony. Nie musiał nawet oddychać, by przeżywać własną śmierć.
Przebiegł myślą swoje członki. Tu na twardej poduszce, spoczywa jego głowa. Ma rozchylone usta, czuł bowiem delikatny powiew chłodu wypełniający mu gardło prochem, niczym dziuplę drzewa. Skóra twarda jak dębowa kora, nogi – szkielet korzeni. Ciężko, lecz spokojnie, jak gdyby zatrzymał się świat, jakby wszystkie ptaki przestały fruwać, by nie przerywać snu śmierci…
Rankiem dnia następnego po owej nocy, gdy lotne stado zabrało go razem z jego drewnianą chałupą, stary Andrys poszedł obejrzeć miejsce tak dobrze mu dotąd znane, a teraz pokryte suchą, połamaną trawą; wygniecione legowisko zająca, kępa źdźbeł rozczochranych przez baraszkujące jeże, nic; fundamentu domu stojącego tam wiele lat nie zdradzał żaden ślad.
— Musiał unosić się nad ziemią co najmniej od zimy – stwierdził i wrócił na rozjeżdżoną wozami drogę. Ominął błotne rozlewisko, wszedł między chałupy ogrodzone sztachetowym płotem, otworzył furtkę. Na podwórku kury i perliczki wydziobywały rozrzucone ziarna; gdy wszedł do kuchni, jego żona Pelagia, nakrywała do stołu.
— Unosił się nad ziemią. Poleciał… – kobieta zamieszała w garnku i westchnęła. – Zrobiłach rosół z gołębia. Smakował mu zawsze bardzo, a najbardziej serce… – chochla brzęknęła o garnek.
— A mówiłem, coby tam nie chodził. Mówiłem: źle ci z nami? Zostań, bo zaginiesz jak słynny Gabriel… Prawiłem mu, jak teraz tobie.
— Ja do lasu chodzić ni móm potrzeby – odpowiedziała Pelagia kładąc talerz przed Andrysem.
— Dobrze, bo byśmy jeszcze razem z chałupą pełną niepotrzebnych gratów… a kto wie? Może do nieba go zabrały?
…ostatnia noc minęła mu w zadowoleniu, w samotnym towarzystwie własnego ciała. Wiedział, że wkrótce zacznie być wchłaniany przez korzonki pobliskiej jabłoni, a jesiennego poranka zbudzi go dziobanie szpaka. Wtedy nie będzie wątpliwości, że ostatecznie stracił swą integralność…
Odszedł o brzasku. Zabrał ze sobą całe, wypełniające dom życie. Odszedł razem z muchami przysiadającymi na pustych talerzach i małymi liszkami z kurzu pod łóżkiem. Zabrał również czas; wahadło zegara zatrzymało się w maksymalnym wychyleniu, a krople wody, które spadały ciągle z nieszczelnego kranu, utknęły w połowie lotu, rozciągnięte jak komety, nie mogąc dosięgnąć blaszanego zlewu. Firanki posmutniały jak opuszczona sieć pajęcza, powietrze straciło wigor unoszących się pyłków; oddech nie mącił chłodu leżącego na łóżku, nagiego ciała. Białe prześcieradło nakrywało je po piersi, a ręce splatały się na barkach w śmiertelnym uścisku. Wygładzona twarz jak pustka równiny o zmierzchu, ani oczy otwarte w zastygłym spojrzeniu nie śniły nawet snem nieboszczyka bez skąpej łaski płomyków gromnic. Gdzieś za oknem zapiał kur, wieś budziła się z nocnego odrętwienia. Wtedy obejrzał się po raz ostatni i stanął naprzeciw ciernistych krzaków. Za nim nadszedł czas. Poczuł dym wypalonego przejścia. Postawił stopę w gorącym popiele; chrupnęła ogniem wybielona skorupka winniczka.


strona: 1 — 2