Antonio Tabucchi

Kobieta z Porto Pim

Śpiewam każdego wieczoru, bo mi za to płacą, ale pieśni, które słyszałeś, pesinhos i sapeteiras były dla turystów, dla tamtych śmiejących się w głębi Amerykanów, co niebawem zataczając się wyjdą. Mój repertuar jest niewielki. Mam tylko cztery prawdziwe pieśni, chamaritas, poza tym jestem stary, za dużo palę i mam szorstki głos. Zmuszony jestem ubierać się w to azorskie balandrau, które dawno temu wyszło z użytku, bo Amerykanie to lubią. Potem wracają do Texasu i opowiadają, że byli w jednej spelunie na zagubionej wyspie, gdzie pewien starzec w archaicznym płaszczu zawodził ludowe kancony. Chcą altówki de arame, która ma brzmienie melancholijnego jarmarku, a ja śpiewam im przesłodzone modinhas, w których rym jest zawsze taki sam, nieważne. Nie znają się i jak widzę, piją dżin z tonikiem. Ale ty jesteś inny. Czego szukasz tu co wieczór? Jesteś ciekawy i szukasz czegoś, bo to już drugi raz jak stawiasz mi szklankę. Zamawiasz wino cheiro, jakbyś był tutejszy, a jesteś obcy i udajesz, że rozmawiasz, a pijesz niewiele. Potem jesteś cicho i czekasz, aż to ja będę mówił. Powiedziałeś, że jesteś pisarzem. W twoim zajęciu jest chyba coś, co upodabnia je do mojego. Wszystkie książki są głupie. Jest w nich tylko trochę prawdy, mimo to czytałem wiele podczas ostatnich trzydziestu lat. Nie miałem nic innego do roboty. Czytałem także dużo włoskich, oczywiście wszystkie w tłumaczeniu. To co podobało mi się najbardziej, nazywało się Canaviais no vento, niejakiej Deleddy, znasz to? …no więc, jesteś młody i podobają ci się kobiety. Widziałem jak spoglądałeś na tamtą ładną o smukłej szyi. Patrzyłeś na nią cały wieczór. Nie wiem, czy z nią jesteś; ona także spoglądała na ciebie i może wyda ci się dziwne, ale to coś mi przypomniało. Być może dlatego, że wypiłem ponad miarę. Zawsze wybierałem w życiu nadmiar i to mnie zgubiło, ale jeżeli taki przyszedłeś na świat, taki sam odejdziesz.
Za naszym domem była atafona. Na tej wyspie nazywano tak studnię z ruchomym, obrotowym czerpakiem. Dzisiaj takich już nie ma. To było wiele lat temu, jeszcze zanim się urodziłeś. Przypominam sobie nadal jej skrzypienie, które przetrwało mi w pamięci. Nadal słyszę je wyraźnie jak w dzieciństwie, kiedy moja matka wysyłała mnie ze stągwią, bym przyniósł wodę, a ja, żeby zmniejszyć wysiłek nuciłem sobie kołysankę. Raz przy pracy nawet zasnąłem, naprawdę. Za studnią był niski mur pobielony wapnem, dalej urwisko i w głębi morze. Było nas trzech braci, ja byłem najmłodszy. Mój ojciec był człowiekiem małomównym, spokojnym w gestach, o oczach tak przejrzystych, że wydawały się jak z wody. Jego łódź nazywała się Madrugada, tak brzmiało również domowe imię matki. Ojciec był wielorybnikiem, tak jak jego ojciec, ale o pewnej porze roku, kiedy wieloryby nie przepływały, zajmował się połowem muren. Wtedy ruszaliśmy z nim, także nasza matka. Dzisiaj już tego się nie robi, ale kiedy byłem dzieckiem odprawiało się rytuał, który stanowił część połowu. Mureny łowiło się, gdy wschodził księżyc, a dla zwabienia ich nuciło się pieśń bez słów: była to melodia, najpierw niska, jęcząca, później wysoka. Nie słyszałem nigdy pieśni o większej udręce, wydawało się jakby pochodziła z głębi morza lub od zbłąkanych w nocy dusz. Była to pieśń stara jak nasze wyspy. Teraz nikt jej nie zna, zaginęła. Może i lepiej, bo niosła z sobą klątwę, fatum, jak magia.



strona: 1 — 2 3 4