delirium fascinans

serenissima

błądzę po Wenecji spocony i zmaltretowany. po ostatniej „nordyckiej” parnej nocy zrobiło się jeszcze bardziej upalnie i duszno. wilgotność powietrza sięgnęła chyba norm tropikalnych, a to dopiero ranek. jestem mokry od potu, dosłownie spływam i leje się ze mnie. pocieszam się, że przynajmniej trzeźwieję szybciej niż zwykle… dałem wczoraj czadu. wypiłem co najmniej litr absolutu, no i oczywiście delirium fascinans… zaczepiałem ludzi, gadałem językami, wreszcie przykleiłem się do dwóch dziewczyn… studentki z Mediolanu, miały takie typowe włoskie imiona, nazywały się: Paola i Franczeska… powiedziałem im, że nie mam gdzie spać. zaopiekowały się mną i wylądowałem nad ranem, na noc :> na ich kwaterze… rozłożyłem się na podłodze. wypróbowany jasiek z sakiew ułożyłem pod głową, a dziewczyny patrzą: najpierw jedna głośniej, a potem druga ciszej zaprasza: nie śpij tak, chodź, chodź do mnie do łóżka… dziewuszki dajcie spokój, lepiej nie – mówię im myśląc sobie: too drunk to fuck… nie powiedziałem im tego chyba? chyba nie… dziewczyny włączyły na dobranoc niezłą muzykę… taki świeży włoski hip-hop… ciągle go słyszę :> sono fuori… sono fuori dal tunnel del divertimento…

nawet dla kogoś z dużą orientacją, dla kogoś kto włóczył się po niej tyle co ja, Wenecja zostanie chyba na zawsze niepojętą plątaniną zaułków, mostków, kanałów zagradzających nieraz drogę. nie wiadomo czemu i dokąd znowu trzeba wracać, by skręcić w ciemno w następne ciasne przejście, za którym otworzy się albo się nie otworzy coś w rodzaju placu, wedle mętnego wyobrażenia znajdującego się na przeciwnym krańcu miasta… było by super – mówię sobie – gdybym za następnym zakrętem wszedł na piazzale Roma… idę po Krenciszka. oby tylko tam stał. w nocy śniło mi się, że jadę na nim przez las, że wracam z wycieczki rowerowej do Karakowa, bo potem znalazłem się w Psie. podchodzę do baru a Iwonka zdziwiona mówi do mnie: Beno, to ty nie Wenecji? wpadłem na spritza i zaraz lecę z powrotem – odpowiadam i wtedy się obudziłem :> na kwaterze dziewczyn, gdzie zasnąłem ululany nie tylko muzyką… wszystko w porządku, poza tym że dziewczyny okazują się chłopcami… studentami z Mediolanu… niesamowite, zgadzają się nawet imiona /jeden Paolo a drugi Franczesko/ tylko płeć nie ta… czarownicy?? – patrzę na nich przerażony – czarownice… chłopcy byli dla mnie rano równie mili jak wieczorem były dziewczyny, lecz nie dałem się zwieść pozorom. zebrałem natychmiast rzeczy, zarzuciłem sakwy na ramię i uciekłem w labirynt zaułków, skąd zadzwoniłem do Kaligari. nadużyłeś absolutu, więc cię pokąsał – powiedział. delirium tremens.
+
nie mam siły błądzić dalej, ale mnie suszy, zaraz skonam… zatrzymuję się przy każdej fontannie, studni, podchodzę do każdego kranu i nie mogę więcej. jestem pełny, a ciągle chce mi się pić… woda w tych warunkach nie gasi pragnienia… co za pech! spodziewałem się, że za następnym zakrętem będzie piazzale Roma a wszedłem właśnie na campo Margherita z domem kata pośrodku… czekaj, kiedyś piłem na tym placu spritz! to był mój pierwszy tego typu drink: z campari i wrzuconą do szklanki oliwką… właśnie! przecież dzisiaj o tym śniłem! myślisz, że to dobry znak? że uda się wreszcie ugasić to cholerne pragnienie? ok, w takim razie zrobię przerwę. na dwa trzy nie więcej. a potem pójdę po Krenciszka. oby tylko stał tam jeszcze.

pobudka

serenissima

z dusznej maligny wybudził mnie jazgot mew. słońce stało już na niebie. rozejrzałem się. ponton przystanku pusty… gdzie reszta? nic sobie nie przypominam. chyba musiało coś po nich przypłynąć… podnoszę się poprawiając pod głową jasiek z rowerowych sakiew i wtem dostrzegam zbliżający się autobus.
usiadłem, by nie wywoływać niepotrzebnego wrażenia.
autobus przybił do przystanku. majtek rzucił cumę. na rozkołysanym pontonie stanęły dwie stateczne wenecjanki… obrzuciły mnie wzrokiem.
rozumiem, w porządku, wyglądam pewnie nieciekawie: zmaltretowany drogą z Padwy i wczorajszą niezapowiedzianą imprezą, której należało się spodziewać. porka mizeria, a ja głupek miast wziąć prysznic w Centro Civico, na pewno jest tam łazienka, od razu przystąpiłem do konsumpcji! gdzie się podziało moje dobre wychowanie?
stateczne wenecjanki /pracujące pewnie w tutejszym żeńskim więzieniu/ poszły sobie a ja pozostałem siedząc. zastanawiam się, czy nie przepłynąć następną okazją na pobliską wysepkę św. Jerzego. jak dobrze pamiętam, tam niczego nie ma poza klasztorem. gdyby udało się jakoś dostać do leżącego przy nim ogrodu i walnąć się wygodnie w cieniu winorośli, oj, to było by rozwiązanie :>
niestety przez długą chwilę nic nie nadpływało, więc odczekałem jeszcze trochę, po czym zarzuciłem sakwy na ramię i ruszyłem wzdłuż brzegu ciągnącym się przez całą wyspę deptakiem nazywanym tutaj Fundamenta…
niezły widok na Wenecję z tych fundamentów podśpiewuję sobie po włosku zmierzając w stronę zaułka, przy którym mieszkała niegdyś wspomniana wczoraj znajoma – postanowiłem bowiem pójść za radą doktora i osobiście sprawdzić, czy przypadkiem nadal tam nie mieszka. pamiętam, na podwórku przed wejściem rosło drzewo. kiedy po raz pierwszy je zobaczyłem, było całe obsypane drobnym żółtym kwieciem napełniając cudnym wiosennym zapachem każdy pobliski zakamarek… nie było by w tym kwitnieniu nic dziwnego, gdyby nie był to środek stycznia…
taszczę na ramieniu sakwy i tak sobie wspominam, i widzę jak z portu wypływa właśnie prom śródziemnomorski. kanał Giudekki jest na tyle rozległy, że wychodzą nim w morze prawdziwe statki. widziałem to raz z tarasu na dachu w pobliżu Rialto. to było niesamowite. Wenecja nie jest wysoka. prom dalekomorski przewyższa jej najwyższe kamienice o kilka pięter. jeśli taki statek przepływa kanałem Giudekki, wygląda to jak… jakby płynął środkiem miasta…

jestem na miejscu i dupa. nikogo nie ma. zresztą od początku /znaczy od wczorajszego głuchego telefonu/ miałem przeczucie, że mieszkanie na Giudecce zostało opuszczone i nikt z ówczesnej komuny już tu nie mieszka. trudno. trzeba sobie jakoś radzić… tego życzył mi przed drogą Kaligari… ok. nie zawiodę cię doktorku. jak się nie mylę, niedaleko stąd jest supermarket. tam na placyku była fontanna. a tutaj chyba było zakamuflowane przejście. tak. oto ono.

wyspa G.

serenissima

gdy znalazłem się w Wenecji zadzwoniłem do znajomej, która przed dwoma laty mieszkała i gościła mnie na Giudecce. niestety ówczesny jej numer odpowiedział mi głosem automatycznej sekretarki, że już go nie ma. nie wiedząc co w takim razie: miasto pełne turystów, ja zmęczony, jejku muszę znaleźć jakąś metę, wykręciłem numer do doktora Kaligari /to przez niego przecież tutaj jestem/… na szczęście odebrał, wysłuchał skarg i w ogóle się nie przejął. powiedział, bym olał głuchy telefon, bym raczej osobiście sprawdził, ponieważ w mieszkaniu na Giudecce, nawet jeżeli nie ma tam już mej znajomej, całkiem możliwe, że ktoś jeszcze mnie pamięta, a jeśli nie… nie dokończył, bo aparat się rozłączył.
+
na Giudekkę rowerem dojechać się nie da /chyba że wodnym he he…/ zostawiłem więc Krenciszka przy Piazzale Roma, na przystanku weneckiej wodnej komunikacji. rozkulbaczyłem go z doczepionych do bagażnika sakiew, przypiąłem kłódką do barierki nad kanałem i wskoczyłem do autobusu płynącego na wyspę. nie zdążyłem przyzwoicie się usadowić, a już spostrzegłam przez ramię poruszenie na sąsiedniej ławce, uśmiechy… ewidentnie znajome twarze, tylko skąd? z Polski oczywiście… z Wawy… sinior Kaczyński a obok niego mesje Gorczyca, czyli kumple z Rastra.
— co tu robisz? – pyta K.
— zastanawiam się, czy nie rąbną mi roweru.
— jakiego roweru?
— mojego. przyjechałem tu na rowerze.
— na rowerze? na Biennale?
— tak. o widzisz? tam stoi – pokazałem palcem przystanek za burtą. K wytężył wzrok, patrzył chwilę uważnie, po czym zwrócił się do G.
— słyszałeś? on tu przyjechał na rowerze.
— przyjechałeś na rowerze? – G nie uwierzył. potrzebował mego osobistego potwierdzenia.
— tak – pokazałem sakwy – na rowerze. jak popłyniesz z powrotem, zobacz, czy jeszcze tam stoi. dobrze?
— nie do wiary – G spojrzał na K – niezłe. co o tym myślisz? – K w odpowiedzi spojrzał na G, po czym zapytał mnie, ile jechałem.
— z Karakowa? – liczę w głowie bez ściemy :> – trzynaście dni.
— a gdzie spałeś?
— przy drodze. najczęściej w kukurydzy.

zanim dopłynęliśmy na Giudekkę, dowiedziałem się, że panowie z Rastra przyjechali na Biennale nakręcić materiał dla telewizyjnej Dwójki, a teraz idą na imprezę do Centro Civico /to coś w rodzaju Domu Kultury/. zapytałem, czy mogę się przyłączyć. nie byli szczególnie zainteresowani, ale również się nie sprzeciwili, coś knuli? rozmawiali o mnie szeptem. udałem że nic nie rozumiem.
— panowie. nie martwcie się – mówię do nich – znam włoski i sobie bez was poradzę :> poza tym mam tu niedaleko na wyspie metę… /skłamałem. tego jeszcze nie wiedziałem, ale przegapić imprezę z grillem? któż w mojej sytuacji by się odważył…/
+
dotarliśmy spóźnieni, mimo to na miejscu byliśmy przed czasem: włoskie lentamento… zapadł zmierzch. na stole w ogrodzie stało już wino, wypiłem kielicha, wchodziło elegancko. sięgnąłem po następne i… wstawiłem się ekspresowo :>
tymczasem zeszli się ludzie. zrobiło się ciasno. towarzystwo międzynarodowe raczej artystyczne, stylowo… w nieuniknionych rozmówkach przedstawiałem się jako ten co tu przypedałował swoją drogą… z winem nabierało to smaku… w ten sposób dałem się poznać w efekcie pomrocznie, ponieważ potem spotykałem takich co pamiętali mnie a ja ich nie.
— mówią, że przyjechałeś tu na rowerze?
— to prawda, że przyjechałeś do Wenecji na rowerze?
— poważnie przyjechałeś na Biennale na rowerze? – zadają mi ciągle pytania i co najciekawsze sami sobie odpowiadają natychmiastowym pytankiem retorycznym: to jest projekt artystyczny? czemu nie… nie będę się wypierał, że przeszła mi przez głowę ta idea. pojawiła się pod wpływem… już w Padwie. zresztą…
+
impreza w Centro Civico na wyspie G. szybko nabrała rozmachu i tak samo z nagła przycichła. w końcu razem z hulaszczymi niedobitkami ruszyłem na ostatni promik do miasta. rozłożyliśmy się pokotem na pontonie przystanku. po drugiej stronie kanału migotały światła Wenecji… nareszcie chłód znad wody. mówię wam, tutejszy klimat jest zabójczy. latem gorąco i parno. dopiero przed północą, robi się nieco lżej, a zimą niesamowity ziąb. nigdy nigdzie tak nie zmarzłem jak w styczniu nad laguną… temperatura utrzymywała się koło zera, do tego owa reumatyczna i przeszywająca na wskroś wilgoć w powietrzu…
— jeżeli nie przypłynie. trzeba będzie tu nocować – odezwał się jeden Grek.
— mnie tam wsio rawno – powiedział pewien Białorusin.
— mnie toże – pomyślałem o moim rowerze i o kumplach z Rastra. musieli zwinąć się wcześniej, bo nie ma ich wśród nas. zawaliłem. piłem i przegapiłem OKazję: to oni byli nadarzonym kontaktem. miałem od nich wysępić wejściówkę na tę ich Dwójkę… tego nie dopowiedział mi Kaligari, bym się domyślił, bym inwencją własną zabłysnął.
+
przewracam się na drugi bok. na horyzoncie płonie rafineria. refleksy łuny igrają na falach kanału. przystanek chwieje się na wodzie. oczy zamykają się same. zasypiam

serenissima

ale gorąco! pedałować w takim słońcu, udręka, do tego uporczywy ruch na drodze. najgorsze są ferrari. nisko nadlatujące ryczące grzechotniki. ciężarówki też nie lepsze, zwłaszcza tiry z naczepami.
+
tutaj jazda rowerem wymaga uwagi: drogowskazy stanowią względną indykację, czasem kierunek trzeba brać przeciwny, by uniknąć głównych arterii. przezorny cyklista wystrzega się nawet dróg «krajowych», na mapie najczęściej znaczonych cienką czerwoną linią… przyjemnie się pedałuje, gdy wzdłuż drogi kukurydza.

upał zaczął się od razu rano, w Padwie. siedziałem spocony pod Katedrą, odpoczynek sobie robiłem… podszedł do mnie dziadek z laską. gapił się na załadowanego Krenciszka, potem spojrzał na mnie i zapytał: skąd przybyłeś? z Polski – mówię, a on na to: zuch. ile ci zajęło? chyba z dwa tygodnie?
ciekawe nieporozumienie. dało mi do myślenia :> nie wyprowadziłem dziadka z błędu, fajny pomysł mi podsunął.
+
kanał rzeki Brenty prowadzi mnie ku Wenecji: śluzy, przepławki, przystanie, łodzie i zatopione barki. dzisiaj transport sunie obok po wstędze rozgrzanego asfaltu, lecz pałace i rezydencje przybrzeżne świadczą o przeszłym znaczeniu tego sztucznego cieku: wodna przetoka w strefie weneckich wpływów rzuca tu i ówdzie głęboki semantyczny cień.
kanał skręcił w stronę morza, zgniła woda znalazła ujście a wraz z nim skończyła się też w miarę spokojna droga.
+
ostatnie kilometry przez portowo-przemysłowe Mestre nie należały do przyjaznych.
— dobrze jadę? – zaczepiłem napotkanego przechodnia. spojrzał ma mój rower.
— dobrze – wskazał wpadającą w zakręt dwupasmówkę bez pobocza – ale mostem nie wolno na rowerze – dodał z troską – uważaj, nie przegap zjazdu na chodnik, bo inaczej cię rozjadą… buona fortuna.
+
monumentalne nabrzeża mostu Wolności pojawiły się od razu za zakrętem. mijając skrzydlate lwy zauważyłem wspomniany wjazd na chodnik, faktycznie gdybym go ominął, już bym się na niego nie dostał: dzieliła go od jezdni blaszana bariera.

most do Wenecji, długi na siedem kilometrów? przejechałem już chyba 77, brakuje mi sił. ponadto bliski cel osłabia: w oddali widać dachy miasta. kilkanaście metrów przede mną, ma murku mostu przysiadł duży, morski ptak. pojawił się nagle spod mostu… zbliżam się do niego powoli, pedałuję pod wiatr… spogląda na mnie spokojnie, a kiedy prawie z nim się zrównuję, rozpościera skrzydła i unosi się bez wysiłku na wietrze szybując chwilę wraz ze mną. zmęczony spojrzałem mu w oczy, a on zaśmiał się z mewim jazgotem i wzleciał w przestworza czyniąc na niebie znak :> najjaśniejszej Serenissimej.

Hieronimus

Venezia Giudecca A.D. 2004