na razie ich troje

chciałbym być księżniczką jeden dzień…




Nina eroina, Sławek Sierakowski, Martyna Sztaba

Kraków, takie ładne miasto i tyle ładnych dziewczyn…

odwiedziło mnie dwóch Włochów. nie znałem ich wcześniej, trafili do mnie, bo to koledzy Paolo z Mediolanu, tego z którym byłem w Berlinie, którego film tam na festiwalu… acha, przecież będąc tam, za bardzo uległem wrażeniom, odłożyłem na później i zapomniałem opowiedzieć… więc. Paolo Santagostino /z filozofem średniowiecznym, ojcem Kościoła niewiele ma wspólnego/ z zawodu architekt, z zamiłowania reżyser, kręci filmy, całkiem niezłe, teledyski. dwa lata temu można było obejrzeć jeden z nich z muzyką Motion Trio, pod tytułem: Buonanotte Cracovia /Dobranoc Kraków/ w Alchemii przy Placu Nowym. załatwiłem tam profesjonalną projekcję, z dumą przyznać mogę, bo to co zobaczyłem w Berlinie, śmiechu warte!
pewien zamieszkały tam Włoch postanowił ostatnio zadziałać kulturalnie i zorganizował festiwal filmu off-owego. do udziału zaprosił między innymi Paolo z jego nowym krótkim metrażem nakręconym w Trento, we włoskim Tyrolu… /południowy Tyrol to niemiecko języczny region w Italii/ jeżeli ktoś śledził ostatnio relacje na moim blogu, zaraz powiniem ułożyć mu się w całość kawałek historii, bo jeden z nas „czterech Włochów w Berlinie” mówił po niemiecku z racji pochodzenia o czym już wcześniej nadmieniłem: był to Davide producent filmu właśnie z Trento. drugim Włochem w ekipie był Giovanni autor muzyki, trzecim Paolo reżyser, zaś czwartym ja podatny na nałogi konsument życia, filozof nomad, lumpenploretariusz – pozwalam sobie na zmianę narodowości po doświadczeniach opisanej nocy w Tacheles, kiedy to zaatakowany zostałem za Polskę… nieważne, tożsamość można zmieniać, można ją wybierać, trzeba tylko opanować odpowiedni język…
chociaż nieco przewrotnie, festiwal off-owy T-Rex w Berlinie, tak jak całe miasto, wywarł na mnie ogromne wrażenie. filmy pokazywano w pewnym klubie, w okolicach Warschauerstrasse, na zapleczu słynnej Areny, w zadymionej sali, przesiąkniętej zapachem lanego piwa. i wszystko było by OK. gdyby nie wyświetlano ich na zmięte prześcieradło zawieszone na dwóch gwoździach ponad wejściem do kibla tak, że gdy ktoś szedł się odlać, a wiadomo czasem się spieszy, szarpał się z tą smętnie wiszącą szmatą czyniąc dodatkowe zaburzenia na pofalowanym niczym draperia ekranie…
— co to jest? porka mizeria? – pytam Paolo. – to jest sala projekcyjna? to jest ekran? to chyba żart! na twoim miejscu podłożyłbym pod to ogień.

biedny Paolo nie miał nic do powiedzenia. zwiesił głowę na ten smutny fakt. gdyby nie stół zastawiony żarciem w drugiej sali, z całego festiwalu była by kompletna klapa, a tak przynajmniej zdrowo się najadłem i wyszedłem nawet zadowolony, mając na myśli moje SKROMNE, jakże fachowe /sponsorowane przez Instytut Kultury Włoskiej/ podejście sprzed dwóch lat… natomiast moi kumple autorzy, gdyby nie miasto, które również im tak jak mi bardzo się spodobało… w ten sposób wyjaśniam z opóźnieniem, z jakiego powodu spędzałem czas w Berlinie, w kontekście mojego sygnalizowanego wcześniej wielokrotnie, niechętnego powrotu do kraju… aby dzisiejsza notka wreszcie się zapętliła, by od rzeczy nie była: …odwiedziło mnie dwóch Włochów. przylecieli późnym samolotem i chociaż nie miałem czasu, bo pracowałem nad wystąpieniem w Księgarni Hiszpańskiej, wyszedłem z nimi na miasto, by pokazać im dokąd, jak i gdzie. nocowali w hostelu, więc umówiliśmy się na następny wieczór, lecz ku memu zdziwieniu więcej się nie odezwali. już zacząłem wietrzyć niepokój, czy aby nie stało się coś złośliwego, kiedy wreszcie wpadłem na nich, a raczej oni na mnie. było to chyba w Pauzie. rzucili się na mnie jeden przez drugiego gratulując mi Krakowa, jakbym co najmniej to ja go wybudował i rozpuścił…
fajny ten Kraków, przyznać jednak muszę, ładny, kolorowy, bogaty w atrakcje, i chociaż męczy mnie i nudzi, i wydaje mi się że tutaj nic poza pijaństwem i łajdaczeniem się nie zdarza, to jednak, a może właśnie, tylko inaczej, to znaczy: ŚWIEŻO NALEŻY PATRZEĆ.
— co się z wami ragazzi działo? – pytam, a oni na to wniebowzięci – dziewczyny dwie poznaliśmy i się nieźle zabawiliśmy…
jaki z tego morał?

woda w tej studzience śmierdzi zgnitymi jajami.

pod Zygfrydem

mieszkam w kamienicy pod Zygfrydem… czy to on? raczej nie św. Jerzy, który ze smokiem walczy konno, i na pewno nie szewc Dratewka. nie ma to większego znaczenia, chyba że wierzy się w znaki i symbole, i czyta się je, interpretuje i szuka ich wszędzie zawsze, bo bez nich człowiek zgubiony bez sensu na przyszłość.
jeśli to Zygfryd zabija smoka… może w domu ukryty mam skarb?
kamienica nosi ślady potęgi Nibelungów, jej mrocznej odmiany Tysiącletniej Rzeszy. w Krakowie, w latach czterdziestych, za ichniego panowania, Niemcy wznieśli kilka znaczących budynków. jeden stoi na Rynku u wyloty ulicy św. Jana. wyróżnia się, widać. chociaż nie wiem na pewno, myślę, że moja kamienica, której stróżem samozwańczym jestem, też wtedy powstała… zasugerował mi to Marcin Malarz. był u mnie, rozejrzał się i powiedział, że wejście przypomina nazi-kazelarię. zastanowiło mnie to, bo monumentalny styl, jak na kamienicę, nawet by pasował. wtedy właśnie zwróciłem uwagę na pieszego woja ponad bramą i dostrzegłem germańskie rysy… zdaje się, że to blondyn, czystej krwi aryjczyk :>
+
ciekawostka: jedyne słowo pochodzenia polskiego /słowianskiego/ w języku niemieckim to die grenze /granica/ – dowiedziałem się od Niny w Dreźnie. powiedziała mi to z niejakim przekąsem, w rewanżu za informację o tym, że po polsku Niemcy to naród niemy /głuchy i niemy/ z którym nie można się dogadać, w przeciwieństwie do ludzi mówiących słowami, znaczy Słowian. ładnie… podoba mi się ten wzajemny antagonizm utrwalony od początku i na zawsze. bez względu na to jak bardzo chcielibyśmy się zbliżyć, pozostanie między nami granica milczenia.

mini erotic center


Maciek wrócił z Wietnamu pełen energii i pokory. opalony.
Maciek był zastępcą naczelnego playboja, hustlera i maksa. dzięki niemu dostałem pierwszą robotę. napisałem przewodnik po Krakowie dla spragnionych mocnych WRAŻEŃ. wynikło z tego potem. trochę. mainstream… teraz Maciek prowadzi dobrze prosperującego Pięknego Psa. to jego kotów doglądałem podczas jego wietnamskiej podróży. robiłem im głodówki zdrowotne. /ha.ha./

legenda

dawno, dawno temu mieszkała na Krzemionkach okrutna dziedziczka. była samotną bezdzietną Panią, ostatnią w rodzie. wszyscy jej poddani cierpieli srodze pod jej rządami i bardzo się jej bali, i pewnie z cicha przeklinali. nikt ze służby nie miał dostępu do jej komnat, więc kiedy pewnego razu o świcie nie pojawiła się jak zwykle na ganku swego dworu, nie było śmiałka, który wszedłby i sprawdził co się stało… z każdym kolejnym rankiem i każdym wieczorem jej nieobecność nabierała powagi faktu witanego z ulgą przez styranizowanych. zła Pani odeszła. zniknęła. czarci ją wreszcie wzięli… lecz trzeciego dnia, a raczej nocy, stała się tragedia. w okrutny sposób zamordowany został pewien ślubny młodzieniec, jego ciało strasznie okaleczone, bez głowy, znaleziono porzucone w nadrzecznych szuwarach. po tej zbrodni na ludzi padł blady strach, tym gorszy, iż potęgowany serią kolejnych, równie bestialskich mordów. wtedy ktoś przypomniał o złej pani, o Czarnej Dziewicy jak ją zwano, i o radości z jaką powitano plotkę o jej śmierci. czy na pewno umarła? co się stało z jej ciałem? czemu nikt się nim nie zajął? wtedy rozjuszony tłum uzbrojony w płonące żagwie ruszył w stronę opuszczonego dworu; ogień zajął się nim chętnie i spalił go doszczętnie… lecz czerwony kur nie załatwił sprawy, choć mordy w istocie najsampierw /ładnie po staropolsku ;>/ ustały… kolejne bezgłowe ciało młodziana znaleziono w przednoc letniego przesilenia. wówczas, by usidlić ostatecznie złe moce i związać je znakiem krzyża, na zgliszczach dworu złożono kamień węgielny pod mający na nim stanąć kościółek…
+
usłyszałem tę legendę na wódczanej imprezie z ust Wiedka, przyznaję, wysłuchałem jej i wytrzeźwiałem, bo późno się zrobiło i wracać musiałem, a tam w mroku za drzwiami czekała mnie długa droga przez opustoszałe przedmieścia. na myśl o tym przeszył mnie dreszcz.
— podobno – pijaniuteńki Wiedek ciągnął dalej – Czarna Dziewica budzi się właśnie w noc Świętojańską i wychodzi by zapolować na ładnych chłopców… – czknął i zachichotał. – ale to tylko legenda. nie martw się, Beno – pogładził mnie familiarnie po udzie. – byłem tam w nocy, pod kościółkiem z chłopcem i nic.… NIC się nie stało. tylko legenda…
— o курва – pomyślałem – legenda…

[dalej]

Магдалена

powracam do notki sprzed kilku dni dotyczącej wzgórza Lasoty… na zamieszczonym w niej zdjęciu kościoła Benedykta cień krzyża pada na drzwi. w ich wnęce na ścianie powyżej prawego ramienia, a obok głowy cienia, wmurowana jest tablica. niełatwo ją odczytać, litery kute w kamieniu są częściowo zatarte. co widać, a raczej czego nie, poniżej…

Tu leży ciało Sła wetney Магдалены Леровей obywatel ki tuteyszey D 18 paźd R P 1783 zmarłey a D 21 tegoż miesiąca w tey kaplicy Pochowaney pro si przechodzących o Po zdrowienie Anielskie

kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tablicę, od natychmiast coś mnie w niej zaciekawiło. doczytałem się nazwiska sławetnie Pochowanej… zastanowiło mnie kim była obywatelka tutejsza, co robiła, że zasłużyła na taki los? dlaczego nie została pogrzebana na pobliskim starym cmentarzu podgórskim? kościółek, o którym wtedy nic jeszcze nie wiedziałem, stoi nad urwiskiem. być może widok tego miejsca, jak na pobliskie miasto niezwykle urokliwego, spowodował że będąc jeszcze tam, przy zamkniętych drzwiach, a może nawet wodząc palcem po zatartych literach wyobraziłem sobie ową Sławetną Obywatelkę albo raczej ona sama mi się zwizualizowała w sposób nader realny, chociaż ujęta w konwencję romantyczną, jako nieprzeciętnej urody młódka w białej sukni rozwianej porywem wichury, rzucająca się z urwiska prosto w przepaść, na niechybną śmierć. powód? złamane serce rzecz jasna z miłości… :> w tamtych czasach nawet szlachetnie urodzona samobójczyni /z pochodzenia Rosjanka?/ nie mogła zostać przyzwoicie pochowana, więc… uczyniono jak przystało: spoczęła poza murami cmentarza, w miejscu tragicznego wydarzenia, a nawrócony kochanek, chcąc odkupić swą winę, wybudował na jej grobie Pański przybytek…
+
tak mniej więcej brzmiała pierwsza, urojona w mej głowie wersja wydarzeń. podkreślam, nie wiedziałem jeszcze wtedy nic o miejscu ani o czasie. postanowiłem jednak to sprawdzić, zwłaszcza że wizja spadającej z urwiska dziewicy nie dawała o sobie zapomnieć.

wkrótce, przy okazji dociekań nad tożsamością bohaterki poznałem kawałek miejscowej historii. data śmierci Леровей stanowi niezłe kontekstowe odniesienie. w roku 1783 było po pierwszym rozbiorze Polski. wzgórze Lasoty, na którym wzniesiony został kościółek, jak cała okolica na południe od Wisły, należała do Królestwa Galicji i Lodomerii wchodzącego w skład cesarstwa Austriackiego. a więc obywatelka tutejsza znaczyło coś innego niż by się zdawało: Лерова była poddaną Marii Teresy, a nie Stanisława Augusta, zatem jej życie jak i pozostałych „sławetnych” mieszkańców ciążyło raczej z stronę Wiednia, tak jak cała „światła” Europa zorientowana była wtedy na Paryż, ówczesne centrum wysokiej kultury… Лерова w domu mówiła pewnie po francusku… były to czasy przejścia od baroku do klasycyzmu, czasy naiwnego racjonalizmu, obsesyjnych prób zapanowania nad chaosem przyrody [geometryczne ogrody], wtłoczenia świata w ramy porządku i harmonii, czemu przeciwstawiało się na zasadzie uzupełnienia moralne rozprzężenie epoki. być może myliłem się widząc Леровъа jako romantyczną kochankę. w jej czasach panowały inne obyczaje: swojski brud pod wykwintnymi tkaninami, wszy pod perukami i bezpruderyjny seks… na ile uległo tym wzorcom pogranicze austriacko-polskie? – nie wiadomo, na pewno prowincja jest zawsze o wiele bardziej zachowawcza, zwłaszcza biedna prowincja /przysłowiowe Królestwo Lodomerii – Głodomerii/ gdzie dawne instytucje społeczne trwały nienaruszone: szlachta była szlachtą, a chłopi chłopami, pół-niewolnikami… w tym dziwacznym układzie pobliski Kraków zachował swoje przywileje, do których dodać można sąsiedztwo granicy dwóch imperiów – to sprawiło, że stał się europejskim centrum kontrabandy. jaki w tym procederze udział mieli Żydzi? w czasach Леровей szerzyła się wśród nich chasydzka herezja, a Kazimierz, ich getto, był wtedy jeszcze wyspą… + w ten sposób można by dalej rekonstruować okoliczności życia i śmierci Sławetnej. poprzestanę na tym, że osobiście dowiedziałem się znacznie więcej, i zajęło mi to sporo czasu. próby zdobycia jakichkolwiek bezpośrednich informacji o bohaterce spełzły na niczym, aż znalazłem się na imprezie u Wiedka. pod wpływem alkoholu rozwiązał mi się język i powiedziałem mu, czym się właśnie zajmuję, czyli fantastycznie rekonstruowaną /zgodnie z borgesową metodą/ historią życia i tragicznej śmierci… nie zdążyłem dokończyć.
— a… to ty nie znasz legendy – przerwał mi i dolał wódki.
— jakiej legendy? – zapytałem po chwili wahania, bo poczułem skurcz w żołądku.
— jakiej? – zachichotał pijaniuteńki – słynnej legendy o Czarnej Dziewicy…

[dalej]