zadra

zaszczekał pies, potem na dróżce przed domem zgrzytnął żwir i usłyszałem głos:
— jest ojciec?
zaskoczony zamknąłem książkę – chyba mi się przesłyszało? kto poza mną męskim głosem może tutaj pytać o ojca?? – ogarnął mnie chwilowy stupor i… przypomniałem sobie, że przecież mam brata! przyrodniego brata, którego nie widziałem kilkanaście lat… podniosłem się z hamaka i ruszyłem, by sprawdzić, czy nie wiodą mnie omamy.
to był on. poznałem go bez problemu, mimo że wyrósł na porządnego dresa /oceniam powierzchownie styl w jakim się nosi/. stał na ganku. rozmawiał z moją matką…
ucieszył się na mój widok. podszedł i podał mi rękę… ma niezły ścisk w dłoni, jest wyższy ode mnie i lepiej zbudowany; wyglądam przy nim jak chuchro :> dotknęła mnie gwałtowna zmiana perspektywy, we wspomnieniach to ja zawsze byłem większy i silniejszy, a teraz? jestem od niego już tylko starszy.
+
poszliśmy pogadać do miejscowej knajpy. zajęliśmy ławkę pod parasolem i wymieniając uwagi na wolne tematy odświeżamy znajomość albo raczej poznajemy się na nowo, na dorosło wspominając dawne dobre czasy…
kiedyś widywaliśmy się częściej. ojciec przywoził go prawie co niedziela. był to okres „erupcji” jego uczuć rodzicielskich; wcześniej nie interesował się swoim drugim synem, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, aż do dnia w którym matka z powagą na twarzy i w głosie powiedziała: masz brata… wydało mi się to dziwne, bo od dawna, od jego urodzenia wiedziałem, że mam… o co chodzi zrozumiałem, dopiero gdy wyjaśniła, że wkrótce go zobaczę.
czy się polubiliśmy? za mało było jego wizyt i za szybko ustały. niewiele pozostało po nich wspomnień poza tym /najważniejszym/: że zdarzyło mi się mieć młodszego brata…
— słyszałem że nasz stary ma dwudziestoletnią dupę – młodszy brat ni stąd ni zowąd zmienił temat.
— dwudziesto DWU letnią – odstawiłem na stolik pustą szklankę.
— ładna?
— nie wiem, nie widziałem. rzadko tutaj bywam, a stary się nią… przynajmniej przede mną, nie chwali.
— pewnie się boi.
— niby czego?
— że mu ją odbijesz.
— ja? żartujesz. jemu już wystarczająco odbiło.
+
— z niego to dopiero będzie „pies na baby” – powiedział uśmiechnięty ojciec wskazując mnie roziskrzonym wzrokiem. jego kumple, z którymi pił piwo i palił papierosy, zarechotali… ZAWSTYDZIŁEM SIĘ, bo… przyłapałem tatę na czymś czego nie powinien był robić* i w zamian /jedynie tak potrafiłem to sobie wytłumaczyć/ usłyszałem coś, co wstrząsnęło mną, jakbym co najmniej dostał w twarz albo został publicznie wytargany za ucho… byłem w wieku, kiedy chłopiec naturalnie zafascynowany jest mężczyzną, a wszelkie insynuowane związki z kobietami /matka i siostra się nie liczą :>/ są dla chłopca poniżające. nie mieściło mi się w głowie, jak ojciec mógł coś takiego powiedzieć? przecież dobrze wiedział, że nie bawię się lalkami…
taki obrazek wyłonił mi się z pamięci na słowa brata: że niby miałbym staremu odbijać… a przydało by mu się za tamto, co powiedział :> oczywiście wiem, że tata nie chciał mnie wtedy obrazić, broń boże, nie chowam do niego urazy :> on najprawdopodobniej chwalił się przed kolegami swoimi podbojami, a na mój widok, powiedział co mu gorzka od piwa ślina na język przyniosła… ot.

jak daleko może upaść jabłko od jabłoni? – zastanawiam się czasem – ile mam w sobie psa… i jakiego? goniącego za suką z wywieszonym kutasem, czy z wściekłą pianą na pysku /jak szczuty na Żyda doberman/? ojciec bez wątpienia bliżej ma do tego pierwszego. podobno matkę zdradził zaraz po ślubie, a dalej kontynuował regularnie. oj, działo się w domu z tego powodu: kłótnie, awantury, bijatyki, po których tata znikał na kolejne manewry… dlatego wypowiedziane przez niego zdanie o psie tak mnie dotknęło… mimo dziecięcej „błogosławionej nieświadomości”, kontekst nie był mi obcy: rozgoryczona mama w ten sam sposób mówiła o nim. PAMIĘTAM, jak po każdej jego zdradzie powtarzała, że świat bez mężczyzn byłby lepszy… że ONI są w ogóle do niczego nie potrzebni – kazała mi wysłuchiwać babskich żali jakby nie wiedziała, że mam wrodzone aspiracje do bycia jednym z nich. rzecz jasna robiła to bez premedytacji, ona po prostu skarżyła się na los… nie mam do niej pretensji :> chociaż mógłbym mieć o tyle, o ile obarczyła mnie odpowiedzialnością, że od niego nie odeszła – wyznała mi po latach… rodzina z Bawarii chciała nas do siebie sprowadzić, a kiedy było już wszystko przygotowane do wyjazdu, matka postanowiła zostać: dzieci potrzebują ojca – uzasadniła decyzję – a TY byłeś w niego wtedy ZAPATRZONY.

— następne? – zapytał mój przyrodni wstając z ławki.
— następne – odpowiedziałem – i kup może papierosy… czekaj. dam ci kasę.
— zostaw – młodszy usadził mnie zdecydowanym gestem i zniknął w zadaszonym barze.
fajnie mieć brata. szkoda tylko, że jego widok /że jego istnienie/ wiąże się z przebytą w dzieciństwie ciężką traumą…

ojciec znowu zniknął. nie było go już kilka dni, więc zaniepokojona matka wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy na poszukiwania… często mnie tak brała, bo byłem użyteczny. wystarczyło, że powiedziała: szukaj taty, szukaj, a natychmiast cały zamieniałem się we wzrok :> tym razem wypatrzyłem go na ulicy Szersznika /jedna z dochodzących do Rynku w Cieszynie/. pamiętam, dostrzegłem zaledwie mgnienie zderzaka, po którym rozpoznałem naszą skręcającą za róg syrenkę… pieszo nie mieliśmy szans, uciekł nam, lecz był blisko, bo ulicę dalej trafiliśmy na zaparkowany samochód. niedługo potem zauważyłem go w oknie słynnego hotelu Pod Jeleniem…
jeżeli ktoś z was zobaczyłby, co się dalej działo, zrozumiałby kolejny powód dla jakiego moja biedna, zazdrosna matka zabierała mnie na „akcje”. robiła to nie tylko dla moich bystrych oczu… ona posługiwała się mną jak wytrychem albo jak taranem, jeśli „łagodne” perswazje nie skutkowały… pokazywała mnie portierom wykrzykując: JEGO OJCIEC z LAFIRYNDĄ! w tym hotelu! gdzie on jest?? SZUKAJ TATY SZUKAJ, i wypuszczała mnie z rąk, bym wkrótce wpadł na trop wskazywany mi spojrzeniami zażenowanych świadków… i stało się, że nakryliśmy ojca w łóżku z kobietą. z przyszłą matką mojego brata… straszne, że musiałem to oglądać… zadra na duszy. pies na baby.
na szczęście :> teraz nie jestem już wrażliwy. mam swoje lata, niewiele może mnie zadziwić, poza tym wypiłem trzy piwa i zaraz sobie zajaram… właśnie z baru wyszedł mój przyrodni. uśmiechnięty od ucha do ucha niesie dwa przepełnione kufle. z kieszeni rozpiętej koszulki wystaje mu paczka szlugów, a złoty łańcuszek błyszczy na klacie.
— braciszku, jak dobrze że jesteś!

na zdjęciach Cieszyn

* pić i palić :>

Balzac w hamaku

— uporu i odwagi trzeba, by czytać dzisiaj Balzaka – powiedział Maciek.
— odwagi może niekoniecznie, a upór? się przydaje w ogóle, natomiast Balzak… to niewątpliwie literatura najwyższej klasy. ponadto w tłumaczeniu Boya jest niczym „dwa w jednym” :> elegancki, gładki tekst, wartka akcja, do tego myśli jak cukierki, nad którymi miło zatrzymać się dla przyjemności z mądrości… Boy Balzak jest najzwyczajniej mistrzem słowa. przeczytałem ostatnio kolejną jego książkę i ponownie zachwycił mnie smak tej głęboko psychologicznej prozy… romanse? należy podchodzić do nich bez uprzedzeń nie zapominając, że lektura wymaga odpowiednich warunków: komfortowej nudy? osobiście Balzaka czytam latem, w ogrodzie pod orzechem, w hamaku :> to już tradycja, chociaż wzięła się z przypadku.

u rodziców, gdzie jestem z wizytą, mam około 500 kg książek; są zmagazynowane na strychu, w nieopisanych kartonowych pudłach. nie potrafię w nich się rozeznać. z powodu upływu czasu, nie pamiętam jaka jest ich zawartość – jeśli czegoś szukam, trudno mi znaleźć, zwłaszcza, że to wiąże się z ciężką pracą… próbując jej uniknąć, dwa lata temu trafiłem na Balzaka.
+
przyjechałem wtedy na kilka dni /jak obecnie/ panowały nieznośne upały. kryjąc się przed słońcem rozpiąłem w ogrodzie hamak; przyjemnie było wyciągnąć się w cieniu. dla pełnej satysfakcji brakowało sympatycznej, niezbyt ciężkiej książki.
wybrałem się na strych. nie miałem siły przekopywać moich zapudłowanych zbiorów, dlatego przejrzałem tomy leżące na wierzchu. zobaczyłem wśród nich Balzaka: sześć ładnie wydanych tomów kupionych na przecenie, których nie zdążyłem dotąd przeczytać… zważyłem w dłoni „Blaski i nędze życia kurtyzany” i zdecydowałem /tytuł mnie zachęcił :>/.
+
to był udany wybór, tym bardziej że książka miała dla mnie nadzwyczaj realne odniesienie… nawet zastanawiałem się, czy nie dać jej ojcu w prezencie… żeby nie robił z siebie błazna, jak opisany przez Balzaka podstarzały, zakochany w dwudziestolatce baron Nucingen…
+
minął rok i nastało gorące lato. znowu zjawiłem się w odwiedziny u rodziny… podobne okoliczności sprawiły, że ponownie sięgnąłem po Balzaka. tym razem była to „Fizjologia małżeństwa”, która okazała się lekturą ciekawszą od poprzedniej! będąc kawalerem :> czytałem ją przede wszystkim w kontekście moich najbliższych. doszedłem do wniosku, że tę książkę powinni przeczytać zarówno ojciec i matka, jeśli na naukę nie jest już dla nich za późno…
+
w tym roku przyjechałem z myślą o Balzaku w hamaku. na strychu czekała na mnie Kobieta trzydziestoletnia… jest dobra. podoba mi się.

Rotunda

święta krowa

czas na stare, dobre wiejskie opowiadanie z nutą ludyczną :> było publikowane: w 713 numerze Twórczości, w kwietniu 2005 roku. dostałem za nie listę pochwał i propozycję wydawniczą, z której jak zwykle nic nie wyszło :> dobrze, dobrze. teraz sam się tym zajmuję i żaden redaktor nie wciska mi swego złamanego szeląga :> więc... niech święta krowa ożyje ponownie na bocznicy - całość tekstu jest fragmentem solar plexus, poniżej wkleiłem zajawkę tzw: trailer :> przyjemnej lektury życzę, aż do rozpuku, śmiechu warte :>


— Ciociu…
— Co?
— Coś się dzieje z Akasią* – patrzcie, krowie ślina ciurkiem kapie i jęzor zwisa jakoś nienaturalnie, a całym ciałem zaczyna wstrząsać czkawka.
— Jezus Maria! – ciotka poderwała się ze skrzynki – co ci Akasia?! – Krowa gwałtownie wciągnęła powietrze, lecz nie zdołała wypuścić, wciągnęła znowu i znowu, powoli zaczęła nadymać się jak balon – Boże! – oczy wychodzą jej z orbit!
— Maryjko Przenajświętsza, Akasia się jabłkiem zadławiła! Andrys! – krzyknęła ciotka i pobiegła w kierunku domu – Andryys! Andryyys!! – rozbrzmiewało jej oddalające się wołanie niczym na puszczy… Tymczasem Akasia nabierała powietrza, bez mała wzlatywała już w przestworza – zacny Gordonie Bennetcie! ona zaraz pęknie! – zadrżałem i schowałem się za drzewo. Wtedy zza chałupy wybiegł Andrys, a za nim Pelagia.
— Co tak stoisz?! – krzyknął na mnie – leć do obory po łopatę.
— Po łopatę?
— Po łopatę! Przy drzwiach stoi. A ty Pela łap krowę za rogi. Łańcuch z karku zdjąć trzeba.
Poleciałem pędem. Do obory nie było daleko, toteż gdy wróciłem, łańcuch leżał już na ziemi. Ciotka z Andrysem przytrzymywali krowę za rogi.
— Przez grzbiet ją!
— Co?
— Przez grzbiet łopatą, jak przez plecy! Dawaj – puścił podskakującą krowę i wyrwał mi stylisko na widok mojej konsternacji. – Bierz ją za rogi i do siebie ciągnij. Kark musi być prosty.
Ledwo złapałem, Andrys już zamachnął się i łup krowę po grzbiecie całą szerokością blachy, ŁUP! Za trzecim razem Akasia kaszlnęła strzelając jabłkiem z pyska jak z armaty, wierzgnęła, pierdnęła, wywróciła mnie i ciotkę, i rzuciła się galopem jak oszalała przez ogród, w kierunku dziury w płocie i drogi…


upalne zdjęcie zrobił Genueńczyk, na pastwisku w Kalabrii w połowie sierpnia któregoś tam roku pańskiego naszej wspólnej wagabundy.

* Akasia – w hinduizmie „przestrzeń świetlistej pustki”, pierwiastek Żywiołów, może oznaczać również nośnik boskiego dźwięku… tutaj imię krowy.

zapach

w domu przymierzam jasnoniebieski garnitur ojca,
znacznie lepszy od tych, jakie kiedykolwiek nosiłem:
trzepoczę ramionami jak strach na wietrze,
nie pomaga to jednak nic,
nie potrafię go wskrzesić,
niezależnie od tego, jak bardzo się nienawidziliśmy.
Charles /Karol :>/ Bukowski

— poważnie, rozpoznaję ten zapach z zamkniętymi oczami.
— do tego wzrok jest niepotrzebny – doktor Skr odstawił szklankę i zabrał się za kolejnego skręta.
— racja, ale może przeszkadzać, nadmiarem bodźców tłumić subtelne wrażenia. nieważne. chodzi o to, że ten zapach jest naprawdę niepowtarzalny. „każda rzeka ma swój własny”, gdzieś to kiedyś przeczytałem… u Marqueza? Carpentiera? „Podróż do źródeł czasu”! świetna książka, znasz? „…jazda w górę rzeki, była jakby podróżą wstecz, do najwcześniejszych początków świata…” to z „Jądra ciemności” odnośnie źródeł czasu. te książki są jak dwie strony medalu: Carpentier w przeciwieństwie do Conrada zdąża ku jasności… – doktor poślinił bibułkę. chyba mnie nie słuchał. zagadałem się i straciłem kontakt. za dużo herbaty działa na mnie jak amfetamina. umilkłem.
— Beno… – z uśmiechem wtrąciła barmanka – postawić ci następną?
— czy ja wiem? – zawahałem się, bo ile można? – potem nie mogę zasnąć z nadmiaru teiny.
— nie marudź. bierz jak dają.
— oj, nie zawsze się to sprawdza. raz w Istebnej, w okolicy czerwonego szlaku, zatrzymało mnie dwóch górali. pili wódkę przed sklepem i postawili mi banię. wypiłem, nalali mi drugą, a kiedy odmówiłem, zareagowali tak, że się przestraszyłem. musiałem wypić, a po trzeciej uciekać. nie uwierzycie: gonili mnie z flaszką!
— …więc mówisz, ile to kilometrów zrobiłeś? – zamyślony jak zwykle doktor Skr wrócił do tematu górskiej wycieczki.
— 28.
— niemożliwe. przeszedłem tę trasę. z Czantorii na Baranią nie jest tak daleko.
— jak nie? z Czantorii na Stożek jest 11. ze Stożka na przełęcz Kubalonka następne 11, a z przełęczy pod Baranią jeszcze raz 11.
— to razem daje 33.
— a widzisz, więc na pewno zrobiłem co najmniej 28… pięć odjąłem ze względu na ludzką skłonność do przesady.
— tak… bez przesady… ciekawy teren. wędrowałem tamtędy jeszcze za komuny – doktor ewidentnie do czegoś zmierzał. zaciągnął się i puszczając wolno dym kontynuował – napotkałem na szlaku Słowaka. dziwny był to okaz, miejscowy, chociaż zza granicy, jakiś taki zawieszony, odklejony. wreszcie pytam: co ci? a on na to: mój ojciec, przedwczoraj zaczął zbijać trumnę…
— trumnę? ktoś umarł?
— jeszcze nie. ale umrze.
— nie wiedziałem dokładnie o co chodzi, jakieś porachunki? nie ciągnąłem go za język, chociaż jak na Słowaka świetnie mówił po polsku… śmierć urywa temat. zresztą wkrótce pogonili nas WOP-iści, jego przede wszystkim, bo nie potrafił wyjaśnić co robi w Polsce i jak przekroczył granicę… przypomniałem sobie o nim, kiedy usłyszałem od pewnego etnografa o góralskim zwyczaju zbijania sobie trumny: jak chłop się na to zdecyduje, znaczy że wkrótce umrze. podobno to działa. wiesz coś o tym?

czy wiem coś o tym? siedzę na brzegu, wącham rzekę i myślę, że chyba wiem. wprawdzie mój ojciec trumny nie zaczął sobie zbijać, chociaż może… robi to inaczej. wybudował chłodnię i w niej zamieszkał, by powstrzymać? zamrozić nieuchronny proces starzenia? i niczym Michael Jackson ze strachu przed śmiercią sypiać w kapsule? przecież to też trumienka na żywe jeszcze truchełko. rozmawiałem z nim, powiedziałem, co o tym sądzę, wie jakie jest moje zdanie. niech robi co chce, jest wolny…
jego pokój w domu stoi od roku opuszczony – twierdzi matka – że ojciec zostawił wszystko, odszedł i już po nic nie przychodzi. powtórzyła to ostatnio, w nocy, gdy po przyjeździe, usiadłem w pokoju gościnnym nad przygotowaną kolacją. kiedy zjawiam się z wizytą, tam zwykle sypiam, lecz nie tym razem…
— pościeliłam ci w tamtym – powiedziała jakby nigdy nic… w tamtym, znaczy w „opuszczonym”. dziwnie, oj dziwnie odebrałem tę wiadomość.
— dlaczego nie tutaj? – zapytałem stanowczo niechcący zdradzając mieszane uczucia.
— przecież tam nikt nie mieszka, stoi pusty – mama żachnęła się tłumacząc – pościel założyłam świeżą, tam będzie ci lepiej.
prawda, telefon w gościnnym budzi mnie co rano, jeśli spać będę tam, niech sobie dzwoni… – pomyślałem i dałem się przekonać, ale nie na dobre mi to wyszło, bo zasnąć nie mogłem w tym pokoju, gdzie wszystko pozostało tak jak było: porzucone ciuchy ojca na krześle, zakurzone książki na stole, przeterminowany kalendarz na ścianie, tylko zapach /można powiedzieć/ ciągle świeży… noc wlokła się, zegar nadawał jej mdławy rytm, a ja przewracałem się z boku na bok na jego klik-klak, z pleców na brzuch i znowu na wznak klik-klak, męczyły mnie omamy, aż zapchana nimi głowa dostała zawrotów klik-klak, moja głowa nabita na pal z trzcinki świszczącej w dłoni ojca klik-klak, klik-klak, klik-klak… oberwałem nią kiedyś, oberwałem, oj tak.

— dobrze ci się spało? – zapytała mama rano. odpowiedziałem przypowieścią tzn. pokrętnie, w wielu słowach i pozornie nie na temat /konsumowałem akurat zbyt obfite śniadanie, co widać poniżej: w miejscach trzykropka w okrągłych nawiasach przełykam kęsa :>/.
— (…) mój kolega Michał ma psa. takiego dużego psa obronnej rasy. wziął go ze schroniska, już dużego, wabi go Heniek (…) nocowałem u niego. mieszka w Warszawie (…) kiedy przyjechałem byłem tak wykończony, że od razu padłem na kanapę i przysnąłem (…) to on zazwyczaj na niej sypia, ale myślałem: jak będzie chciał, pokaże mi gdzie się przenieść (…) oczywiście spałem na kanapie całą noc, bo Michał nie miał serca mnie budzić, tak powiedział rano (…)
— to dobry kolega – zauważyła z powagą mama.
— oj! bardzo dobry, bardzo, a jak dba o Henia! (…) zrobiło mi się głupio, gdy go zobaczyłem (…)
— kogo? Michała czy psa?
— (…) no właśnie: Michała jako psa, bo wyobraź sobie (…) gdy się obudziłem, zobaczyłem, że kolega śpi zwinięty w kłębek w legowisku Henia nakryty kusą, zakudloną derką (…)
— a Henio? – zszokowana mama chyba nie wiedziała o co spytać :>
— a Henio spał na podłodze obok niego (…)
— biedny. to z twojej winy, bo zająłeś kanapę.
— otóż nie, choć też tak zrazu pomyślałem (…) nie mogąc znieść takiego widoku, natychmiast poderwałem się z kanapy i trąciłem delikatnie Michała, by położył się po ludzku, a on na to ziewając: wyluzuj. mi dobrze, poza tym uczę Henia, kto tu rządzi (…)
— że co??? – mama aż zakrztusiła się ze zdziwienia, pewnie pomyślała o swoim psiuńciu, któremu pozwala spać we własnym łóżku.
— dokładnie, dokładnie. jest to podobno najlepszy sposób bezbolesnego ustawiania psa (…) tak wyjaśnił mi potem Michał, a chłopak zna się na rzeczy.
— to znaczy, że on od czasu do czasu wygania Henia z legowiska?
— tak. bo legowisko, to bardzo ważne miejsce w życiu każdego psa (…) nawet bezdomnego…
+
koniec przypowiastki. zjadłem. dziękuję Ci Panie na wysokościach za te hojne dary. amen …a wracając do pozostawionego niby bez odpowiedzi matczynego pytania: jeśli miałbym tam znowu spać /w opuszczonym/ trzeba będzie przemeblować.

krople /Beskidu/ bez kitu

…zbliżał się koniec pielgrzymki, dochodziłem do Santiago. miałem za sobą miesiąc pieszo przebytej drogi, trudno było mi wyobrazić sobie, że można się zatrzymać i przestać maszerować. wtedy pomyślałem: można by to zrobić, kiedy wrócę do Polski można by ruszyć czerwonym szlakiem karpackim, który zaczyna się /lub kończy/ na Czantorii w Beskidzie Śląskim na skraju Bramy Morawskiej, można by ruszyć i pójść przez góry.

…na Czantorię wjechałem kolejką linową, a dalej, jak w hiszpańskiej Galicji /gdzie pojawił się pomysł/ ruszyłem piechotą w pielgrzymskich sandałach. planowałem iść kilka dni, a noce spać w schroniskach… czerwony szlak początkowo wiedzie granicą z Czechami, dokładnie wzdłuż kamiennych pachołków ustawionych w 1920… ta granica od początku była sztuczna, niepotrzebnie podzieliła Śląsk Cieszyński. w latach osiemdziesiątych patrolowali ją uzbrojeni żołnierze WOP – sprawdzali turystów na wypadek kontrabandy… mam śmieszne wspomnienia z tamtego okresu, z wycieczki szkolnej: granica sprawiała nam frajdę, bo można było nieustanne łamać zakaz jej przekraczania – wystarczyło przejść dwa kroki za biało-czerwony pachołek i wrócić, i przejść znowu, i wrócić…

w latach dziewięćdziesiątych, po złagodzeniu “bratnich” socjalistycznych stosunków, na górskiej granicy otwarto przejścia dla turystów. na skrzyżowaniach ścieżek pobudowano drewniane domki-strażnice, w których służbę pełnili na przemian Czesi i Polacy – za okazaniem paszportu można było skręcić w niedostępny wcześniej las i się zgubić…
dzisiaj, sztuczna granica na Śląsku Cieszyńskim przynajmniej w górach zaczyna wyglądać tak jak powinna. nie ma na szlaku uzbrojonych WOP-istów, pobudowane na leśnych przejściach chatki zostały opuszczone. przyjrzałem się jednej: porządny, drewniany domek – można by taki zeskuotować i zamieszkać w nim latem… od czasu do czasu szlaban opuszczać i myto pobierać: za przejście dwa złote :>

jak na koniec kwietnia pogoda była wyśmienita, choć widoczność nie najlepsza, za to jaka temperatura i jakie słońce! przypominało mi się Santiago, też tak czasem grzało… szedłem cały dzień, nie powiem, bym czuł się uwolniony… może dlatego, że za blisko domu? albo że dobrze znana trasa a cel wiadomy? nie narzekam, w porządku, przyjemne otoczenie: pachnący świerkowy las, świeżo zielone buki, świergot ptactwa… natura, a kontakt z nią podobno nastraja… natura… rozejrzałem się: gdzie ona? wszystko wokół takie uporządkowane: wymierzone, wytyczone, podzielone, zasadzone, rozrzucone, nawet śmieci… szedłem szlakiem, po malowanych znakach i dopiero gdy zgubiłem się na krótko, kiedy znaczące drogę czerwone paski w białych obwódkach znikły mi sprzed oczu, dopiero wtedy poczułem, że jestem… wobec tych drzew i gór taki mały.

wycieczka miała trwać kilka dni. niestety musiałem zawrócić już drugiego. przede wszystkim z powodu pogody – ochłodziło się i zaczęło padać, a ja w sandałach, w lekkich ciuszkach i bez peleryny – trudno było kontynuować. poza tym władowałem się na niezłą, noclegową minę… wieczorem, po przebytych 28 kilometrach i trzech przyzwoitych górskich schroniskach pozostawionych za sobą, dotarłem zmęczony pod Baranią Górę. tam czekała mnie niesamowita PRL-owska niespodzianka. otóż w roku 1984, w czasach głębokiego kryzysu, ktoś z ówczesnych partyjnych notabli sterujących państwem o szczelnych granicach, wpadł na “genialny” pomysł, by u źródeł Wisły wybudować hotel turystyczny na kilkaset miejsc… tam właśnie wypadło mi nocować. okazało się, że schronisko PTTK na polanie Przysłup /tak szumnie nazywa się owe betonowe, peerelowskie monstrum/ jest w remoncie i że jeśli bardzo chcę to mogę rzecz jasna przenocować, ale jedzenia żadnego nie dostanę, bo kuchnia jeszcze nieczynna… tego się nie spodziewałem, planując wyprawę, dla wygody nie wziąłem prowiantu, wziąłem kasę. liczyłem się z “wysokimi” górskimi cenami, a nie z pustymi półkami. to sprawiło, że następnego dnia zrezygnowałem z podejścia na szczyt… głodny, zmarznięty i wkrótce przemoczony /leciała z nieba gęsta mżawka/ zszedłem do koryta górskiej rzeczki, by wzdłuż niej, naturalnym traktem ruszyć w stronę domu… Czarna Wisełka + Biała Wisełka = Wisła ;> już u źródeł jej woda ma ten specyficzny zapach, ten sam, który mimo tysięcy tysięcy litrów ścieków można poczuć nad brzegiem w Krakowie i pewnie w Gdańsku… każda rzeka ma swój. i swoich wiernych :> bez kitu.

somnambulik

…a może owa dziwna siła, ciągle we mnie drzemie? ukryta na wypadek, budzi się tylko w sytuacjach ekstremalnych.

patrząc na to zdjęcie, zastanawiam się co mi przypomina, bo coś przypomina… już wiem. jedną z najcięższych traum mojego dzieciństwa.
w wieku trzech lat trafiłem do szpitala na oddział zakaźny. nabawiłem się gdzieś hepatitis – pewnie w piaskownicy :> nie pamiętam pierwszych objawów choroby, wspomnienia zaczynają się w karetce, a są to jedne z najlepiej zachowanych obrazów z tego wczesnego okresu: było ciemno, kiedy przyjechało po mnie pogotowie, pamiętam niepokój rodziców z trudem ukrywany i moje spore rozczarowanie, bo nie wieźli mnie na sygnale…
potem stało się coś strasznego… w szpitalu zostawiła mnie mama. dlaczego? nigdy nie rozmawiałem z nią na ten temat, ale nie zrobiła tego z własnej woli, po prostu zmusili ją, zabronili jej zostać z dzieckiem, nieludzcy debile w „służbie zdrowia”, wszyscy wychowani w domach sierot…
to był koszmar. ubrana w biały kitel pielęgniarka śmierdząca dezynfekcją wzięła mnie na ręce i bezlitośnie wyniosła korytarzem, i na coś zdał się mój płacz – mama rozmyła się we łzach…
kolejnym wspomnieniem jest izolatka, a w niej trzy metalowe, malowane na biało, podrdzewiałe łóżka. jedno z nich zajmował w miarę sympatyczny dziadek, drugie pewien nastolatek, który wydawał mi się naonczas duży i dorosły, a gówniarzem był, jak pamiętam. palił przy oknie papierosy, ale się nie zaciągał… wkrótce wyszło na jaw, że przebywam w nieprzychylnym a nawet wrogim towarzystwie. dziadek starał się być czasem miły, jednak ciągle spał i nie miał dla mnie siły, a ten drugi gnojek, kiedy zapłakałem w poczuciu zupełnego osamotnienia, dosłownie podnosił na mnie rękę. nie rozumiał gnój, że jest mi źle? dziadek nie reagował. czemu? umierał chyba na marskość wątroby, pewnie mózg miał równie przeżarty, a młody, który najpewniej dzisiaj kończy w ten sam sposób, wtedy w groźbach posuwał się coraz dalej. agresywnie reagował już nawet na moje pochlipywanie. wreszcie szarpnął mnie za piżamę, pociągnął w kierunku okna i wycedził przez nadpsute zęby: bachorze! jak zaraz się nie zamkniesz to wyrzucę cię jak kiepa.
…nie było kogo poprosić o pomoc, musiałem ratować się sam. ile czasu zajęło mi przygotowanie ucieczki? dzień, może dwa. na pewno działałem szybko.
moja trzyosobowa cela nie była wystarczająco szczelna. mogłem wychodzić na korytarz oddziału. tam spotkałem dwie starsze dziewczynki, miały po sześć, siedem lat. to one mnie zaczepiły. zapytały, jak mam na imię i na co jestem chory. odpowiedziałem, że zostawiła mnie mama a w mojej salce jest chłopak, którego się boję… wtedy podsunęły mi rozwiązanie.
następnego rana wredne i nieczułe na krzywdę dziecka pielęgniarki były w ciężkim szoku, ponieważ trzylatek z hepatitis zniknął, a przepytywani współpacjenci o niczym nie wiedzą. przysięgają, że wieczorem, gdy zasypiali, chłopiec był w łóżku, a rankiem gdy się obudzili spostrzegli pościelone łóżko i brak wszystkich jego rzeczy.
poszukiwania trwały kilka godzin. postawiono ma głowie cały szpital, a odnaleziono mnie podobno w chwili, gdy ordynator łapał już za słuchawkę, by zawiadomić milicję.
a ja? po prostu zabrałem co moje i ruszyłem po kryjomu do dziewczyn. nie było łatwo, bo musiałem zmienić oddział, ale jakoś zdołałem cichcem przemknąć nocą… a dziewczyny? same mi to podsunęły, więc się mną zajęły. nie pamiętam, która z nich wzięła mnie na tę noc: młodsza miała w łóżku więcej miejsca, bo była mniejsza, a starsza? brak miejsca nadrabiała współczuciem :> a ja? byłem wtedy z misiem.
gdy mnie odnaleziono, pozwolono mi zostać. chyba dotarło do zakutych łbów, że wśród kobiet będzie mi lżej. dostawiono mi tylko łóżko :>