bad trip

jechałem braciszku na rowerze do miasta a kierownica wiła mi się w ręku niczym żmija, a kółka? traciły co ruch swą kolistość stając się mimośrodami. nie toczyłem się na nich tylko owalałem i owalałem… aż doowaliłem się jakoś na Rynek, a tam braciszku nie do wiary! kościół Mariacki gotował się właśnie do startu. jego dwie wieże już nie jako wieże tylko zbiorniki paliwa, a kościół w ogóle cały już nie kościół, tylko prom kosmiczny Discovery zakotwiczony na platformie startowej przylądka Canaveral, jejku, jejku! zwolniłem i pomyślałem, że to chyba przesada… Wielka i Ogromna… cóż było robić jak nie starać się nie patrzeć na drżące w posadach wszystko wokół, wibrujące i rozjarzone od nabierających mocy silników rakietowych. w ten sposób skupiony na jeździe minąłem prom, z którego szczytu pilot dawał właśnie trąbką dźwięk odlotu i zanurkowałem w gardło ulicy Floriańskiej. uff na szczęście natychmiast zrobiło się inaczej, jakby nieco spokojniej. ludzie ludźmi, przechodnie przechodniami podążali przede mną, za mną wokół prowadząc w stronę Bramy… w połowie drogi, nieco przytłoczony spotęgowanym gwarem i stukotem wszędobylskich kroków, przypomniałem sobie na czas /by go nie minąć braciszku/ o przyjaznym lokaliku w bramie kamienicy przy tej właśnie ulicy. musiałem na chwilę gdzieś się schować i przeczekać ten wielki Początek.
Jemioła /tak nazywał się lokal/ już jej dawno nie ma… dziwna trochę to była knajpka, rustykalna w samym centrum miasta, siedziało się przy drewnianych ławach, przy świeczkach i lepiło kulki z wosku. przesiedziałem tam braciszku kilka dobrych lat, a kiedy wreszcie uspokoiło się na tyle, że przestałem dostrzegać atomy otaczającej mnie materii /albo inaczej: kiedy otaczająca energia znowu skrystalizowała się nabierając kształtów i konsystencji przedmiotów/ wyszedłem z powrotem na miasto. wyjechałem. na rowerze, bo kółka znowu były kółkami a kierownica kierownicą.
ruszyłem w kierunku Rynku. kościół Mariacki stał jak stoi, nie odleciał. obszedłem go i unikając przypadkowego spotkania z kimkolwiek wlazłem w cień placu za jego plecami. tam stała kamienna ławka, która już nie stoi. oparłem rower i usiadłem na niej. ile trwała kontemplacja zanim dostrzegłem pierwszą eteryczną smugę wysączającą się z gruntu, ze szpar w bruku pod mymi stopami? smuga chybocząc się w pozornie nieruchomym powietrzu, rosła, obok poczęła się wysączać kolejna smużka-wstążka i kolejna, następna jarząca się bladym światłem, niesamowite to było braciszku, bardzo mnie zafascynowało… eteryczne smugi tańczyły przede mną jak łan zboża na wietrze… pozwalały się dotknąć, lecz nie złapać, przeciekały sprytnie przez palce.
nie wiem do końca dlaczego się przestraszyłem. chyba w pewnym momencie poczułem, że falujące wokół wstążki zaczęły mnie oplatać. z trudem uwolniłem nogę, jeszcze trudniej było mi wstać… zląkłem się i wtedy poszło lawinowo. eteryczne smugi zaplotły się między sobą tworząc pajęczynę. wskoczyłem na rower przekonany, że cenna jest każda sekunda, że muszę uciekać, bo zaraz będzie za późno… naprawdę trudno było wydostać się stamtąd braciszku, przedarłem się przez ową dziwną sieć z największym wysiłkiem… miałem dosyć. na Rynku, w światłach latarni wrócił mi oddech, ale strach pozostał na karku… jego najtrudniej się pozbyć. wiesz coś o tym. a potem? potem zobaczyłem gliniarzy. zwykłych mundurowych przechadzających się w tę i wewtę jak mają w zwyczaju. na ich widok postanowiłem wrócić do domu… zdawało mi się, że najbezpieczniej będę miał wzdłuż rzeki, popedałowałem więc na Planty a potem pod Wawel. i wtedy to się stało. mam nadzieję, że już więcej mi się nie przydarzy. myślę, że to samo miałem kiedyś po psylocybinie, to jest coś w rodzaju nagłego rozbicia rzeczywistości na kawałki, w rozsypane puzzle, których nie można złożyć do kupy. tyle, że pod Wawelem rozbicie i rozrzucenie elementów miało ogromną siłę. może nastąpiła interferencja z polem energetycznym czakramu? …to co się stało inaczej opisałbym jako zresetowanie umysłu: jechałem, zmierzałem nad rzekę i do domu, miałem cel, a nagle przestałem wiedzieć cokolwiek. z rozpędu potoczyłem się jeszcze kilkanaście metrów aż stanąłem. kompletne wyzerowanie licznika. pustka. mimo że dostrzegałem otoczenie i siebie nie byłem w stanie wyciągać wniosków. ile tak stałem? niedługo, bo w głowie zapaliła mi się lampka, czerwona mrugająca kontrolka. to była chyba rezerwa, coś w rodzaju krytycznego zasilania na wypadek, impuls, który kazał mi ruszyć z miejsca. dotarło do mnie, że nie wolno mi tak stać. nie wiem, na ile mogę mieszać w to moją świadomość, bo z początku, zanim zaczęła mi powoli wracać władza sądzenia, działem jak automat…

prowadziłem rower braciszku, bo chyba nie wiedziałem jak na nim jechać, aż znalazłem się na parkingu nad rzeką. przeszedłem kawałek, lecz dla mnie wtedy ta droga była wyprawą. w nieznane. dopiero na parkingu zacząłem jakby rozpoznawać gdzie jestem i w jakim stanie się znajduję. świadomość wracała obarczona lękiem. ciągle nie wiedziałem za dobrze, brakowało mi głównych elementów obrazu, przeczuwałem, że „tam” w tych lukach coś się czai i zaraz może wychynąć. to najbardziej mnie niepokoiło. bałem się trochę, braciszku, nawet bardziej niż trochę, ale starałem się na ile mogłem zachować spokój. panika chyba by mnie zgubiła… więc kiedy przypomniałem sobie gdzie mieszkam albo raczej początek drogi do domu, wyprowadziłem rower spomiędzy samochodów i wszedłem na wał przeciwpowodziowy, szczytem którego biegnie wąska asfaltówka. ukazał mi się ładny widok na rzekę: świetlne mieniące się refleksy na wodzie… zrobiło mi się lepiej i odzyskałem na tyle równowagę, że wsiadłem na rower i zjechałem w dół na bulwar ku wodzie. teraz wystarczyło tylko jechać prosto, by ominąć całe miasto i znaleźć się w pobliżu domu.
pedałowałem zapatrzony w wodę. jaka niesamowita gra świateł na jej rozchybotanej powierzchni, przepiękne to było… ale podobnie jak z eterycznymi smugami na placu Mariackim, te refleksy i przeciągłe lśnienia zaczęły rozsnuwać się w fascynującą plątaninę linii i świetlistych wstęg, aż w pewnym momencie smugi owe zaczęły wypełzać na drogę, którą jechałem, zaczęły mnie oślepiać i spowijać w jakiś dziwny kokon lepki od mgły. lęk potęguje niebezpieczeństwo braciszku i tak dokładnie wtedy się stało, bo nagle spostrzegłem, że motające mi nogi i ręce wstęgi lecą na mnie nie z rzeki, lecz z drugiej strony, z wału przeciwpowodziowego, który tymczasem zmienił się w trybunę pełną podnieconych szalikowców rzucających we mnie serpentynami i rolkami papieru toaletowego. jechałem wzdłuż tej rozwrzeszczanej widowni, a przerażenie moje przekraczało dopuszczalną normę, a to dalej nakręcało agresję trybuny, z której zaczęły w moją stronę lecieć deski wyrwane z ławek, kamienie, butelki… braciszku, nie masz pojęcia co wtedy przeżyłem… to było straszne, klaustrofobiczne zaszczucie. nie byłem w stanie się schować, uciec: z jednej strony rzeka, z drugiej wał, trybuna. nacisnąłem silniej na pedały i przyspieszyłem na ile mogłem wytężając wzrok, bo w zalewającej mnie kaskadzie świetlistych wstęg znad wody i błyszczącego konfetti sypanego przez ucieszonych mym przerażeniem kibiców traciłem drogę… braciszku, czując że to koniec, powierzyłem Mu duszę w modlitwie i zamknąłem oczy, a wtedy wrzask trybun ustał …znalazłem się w wąskim tunelu, na końcu którego dostrzegłem jakby świetlistą postać, a może był to punkt, iskra, latarenka wskazująca drogę? jechałem kierując się na nią i w ten sposób udało mi się wybrnąć z osaczenia – nadrzeczny stadion zostawiłem za sobą, braciszku.
w całym doświadczeniu, jakim się z tobą dzielę, najbardziej zastanawia mnie, jak to się stało, że zdołałem przejechać tak długą drogę z zamkniętymi oczami? bo kiedy je otworzyłem, byłem jakieś dwa kilometry dalej, w miejscu gdzie powinienem zjechać z drogi na ścieżkę prowadzącą na osiedle, pod mój dom… świetlista postać? punkt, na który sterowałem był najwidoczniej realny, bo dzięki niemu, nie patrząc dokąd jadę, pokonałem krętą drogę… lecz otworzyłem oczy /był to błąd?/ i od razu wpadłem. wpadłem na kogoś stojącego na środku ścieżki. w ciemności, za późno zauważyłem tę postać i choć skręciłem gwałtownie, nie udało mi się uniknąć zderzenia.
wygramoliłem się z krzaków braciszku, podniosłem rower i zobaczyłem, że ten ktoś w kogo wjechałem dalej tam stoi. i patrzy… otrzeźwiony wypadkiem rozsądnie postanowiłem podejść do tego kogoś, zapytać czy nic mu się nie stało i przeprosić… podszedłem do niego całkiem blisko, a on nie spuszczając wzroku patrzył na mnie i nic nie mówił… zmroził mnie bijący od niego chłód. nie odważyłem się odezwać. po chwili zrobiłem w tył zwrot i powoli, ostrożnie oddaliłem się na tyle by wsiąść na rower i jak najszybciej stamtąd odjechać… czułem na sobie jego spojrzenie…
wiem braciszku kto to był. to był strażnik „porządku”, archont. na imię ma Jaldabaoth… stanął mi na drodze, bo posunąłem się za daleko, przekroczyłem nonszalancko granicę i wpadłem na „zasieki”. czułem, że muszę wrócić w domu. schować się, zamknąć i przeczekać. czułem, że „depczą mi po piętach”. na szczęście miałem blisko, podjechałem pod blok „na pełnym gazie”. kwas plus adrenalina dało niesamowite podkręcenie percepcji wraz z bezbłędną i nadzwyczaj precyzyjną koordynacją ruchową. działałem błyskawicznie i po cichu, bez zapalania światła trafiałem natychmiast dobrym kluczem w odpowiedni zamek… zamknąłem rower, wbiegłem po schodach i z ulgą wszedłem do mieszkania, lecz jakież było moje zdziwienie, gdy zorientowałem się, że Oni już tam na mnie czekają.
przede mną stało dwóch barczystych mężczyzn w czarnych mundurach z białym małym napisem ponad kieszonką na piersi oraz znacznie większym na plecach: POLICJA. ci panowie mieli psa, patrzyli na mnie i… nic nie mówili. – tak? – zapytałem doszedłszy do siebie po wstrząsie, a oni w odpowiedzi najzupełniej w świecie zmyli się i znikli. nie wierząc własnym oczom, zarazem czując nadal czyjąś obecność, odczekałem chwilę i zapytałem ponownie: jest tu ktoś? wtedy oni, dwaj panowie z psem wyłonili się z mroku jak dżin z butelki. postali, popatrzyli na mnie zmrożonego ich wzrokiem i znowu się zmyli. zapaliłem światło. rozejrzałem się po mieszkaniu. nikogo, żadnego śladu… zwidy – pomyślałem, a wtedy ulicą obok domu przejechał radiowóz. na sygnale.
co było dalej braciszku? normalnie się zabarykadowałem. wcześniej wybiłem prąd na klatce i na piętrze, aby utrudnić działanie ewentualnym gościom. śmieszne, nie? do czego zdolny jest zaszczuty człowiek. a potem czekałem na atak i tak doczekałem świtu. działanie kwasu zelżało, począłem obejmować refleksją coraz większy kontekst ostatnich wydarzeń, zobaczyłem siebie zamotanego w urojenia, zobaczyłem otaczający mnie świat, zobaczyłem poplątanie i brud w jakim żyję. jak mogę być tak niechlujny? – zafrasowało mnie do tego stopnia, że wziąłem się od razu za sprzątanie, a wielkie porządki w moim życiu rozpocząłem od umycia okien. była chyba szósta rano, sąsiedzi z bloku ruszali do pracy, a ja z gąbką i ścierką polerowałem szyby już od godziny. i to było naprawdę dobre, amerykański happy end :> ponieważ szary na co dzień świat, szary i mdły z powodu brudnych okien, nabrał prawdziwych rumieńców. tego dnia świeciło słońce.

powrót