pułapka

serenissima

gdybym to robił w innym mieście albo w innym miejscu, ale w Wenecji, gdzie w ogóle nie używa się rowerów, chyba że wodnych :> …same okoliczności wywołały zainteresowanie, nie musiałem się więcej starać. oczywiście nie obyło się bez fleszy i bez wyjaśnień, bo klejenie dętek w przestrzeni publicznej zainteresowało również miejską policję. w lakonicznym i udzielanym z pełną powagą oświadczeniu, skrupulatnie i bezwzględnie trzymałem się wersji, że naprawa roweru to działanie artystyczne… zresztą miejsce akcji /na drodze do rur i bramek ogrodów/ pozostawiało znikomy margines dla odmiennej interpretacji :> dlatego…
performance mogę uznać za udany, zwłaszcza że nieprzewidzianie zajął mi cały dzień.
zacząłem od przygotowania warsztatu. najpierw rozpakowałem potrzebne narzędzia, potem rozłożyłem na ziemi śpiwór i ustawiłem na nim odwrócony do góry kołami rower… wymontowałem przednie. wykręciłem je, wypatroszyłem, nadmuchałem uwolnioną dętkę po czym zanurzając ją w pobliskiej sadzawce odnalazłem dziurę. zakleiłem ją zgodnie z procedurą /opis pominę ;>/ i zmontowałem koło. nadmuchałem je, lecz zanim zdążyłem założyć w widelec, spostrzegłem, że robi się coraz miększe, że traci powietrze… nieszczelny wentyl? bez wątpienia flak… powtórzyłem ceremonię patroszenia, ku widocznemu zadowoleniu audytorium gromadzącego się wokół zaimprowizowanego warsztatu :> i po ponownym zanurzeniu nadmuchanej dętki znalazłem drugą dziurę. zakleiłem, napompowałem, odczekałem chwilę, by upewnić się, że trzyma… niestety była trzecia dziura i jak się okazało jeszcze czwarta… w rezultacie reperowanie przedniego koła tak mnie wymęczyło, że musiałem zrobić przerwę potrzebną dla uzupełnienia płynów – pot lał się ze mnie niczym w saunie :> dobrze się złożyło, bo w tym czasie udzieliłem kilku krótkich wywiadów, odpowiadałem też na pytania widzów na temat pochodzenia mojego, lecz także całego rodzaju ludzkiego, sensu istnienia w ogóle i sensu tworzenia w szczególe :> pojawiły się również pytania o konstrukcję optymalnego roweru oraz rzecz jasna techniki jazdy na nim :> …po wyczerpaniu zagadnień teoretycznych, zabrałem się za tylne koło ucząc zainteresowanych, jak poprawnie załatać dziurawą dętkę… wszyscy napatrzyli się do syta, ponieważ w tylnym dziury były trzy… w przednim cztery, czyli razem siedem… biorąc pod uwagę to, co powiedział Kaligari, chyba mnie porąbało. ale ja mu nie wierzę… nie mnie tylko kogoś tutaj zdrowo porąbało, żeby siedem dziur mi w kołach zrobić! chyba zaduch wenecki mu się na umysł rzucił. dosyć, basta tego miasta. zjeżdżam stąd. doktor powiedział, że jak skończę performance, będę wolny…
zwinąłem warsztat, zapakowałem się na rower dziękując zgromadzonej i dopingującej mnie od początku publiczności…
— wam też dziękuję, dziękuję jeszcze raz :>
…wsiadłem na Krenciszka. porządnie, nie za mocno napompowane opony ugięły się delikatnie… w podążającym za mną skromnym, i rwącym się jak czkawka aplauzie, podjechałem pod płotki, przez które przedarłem się pierwszego dnia. pomachałem na pożegnanie koleżance siedzącej na pniu Kościoła Strachu /biedna, będzie tam siedzieć aż jej tyłek zdrewnieje/, posłałem całusa stojącej znowu na bramce mojej drogiej lasce z Padwy, a potem wykręciłem wśród wiwatujących kilka ósemek i odjechałem w deszczu konfetti… odjechałem do najbliższego mostku, gdzie musiałem zsiąść i wciągnąć rower po schodkach :> /rozumiesz już dlaczego w Wenecji nie ma cyklistów?/

z trudem, lecz konsekwentnie przedarłem się przez miejski labirynt kanałów, mostków i ciasnych przejść. z obładowanym rowerem to dopiero sztuka :> wreszcie dotarłem na Piazzale Roma. przede mną zaczynała się wylotówka łącząca Wenecję z lądem. zatrzymałem się. w skupieniu spojrzałem za siebie, by nasycić się widokiem.

— nie wiadomo, kiedy znowu tu wrócę… – rzekłem sakramentalnie i ruszyłem na most Wolności…
wspominałem na początku, że ten most jest w zasadzie autostradą z odgrodzonym barierą wąskim chodnikiem, którym tutaj się dostałem. tak samo „bezpiecznie” chciałem się stąd wydostać, dlatego nie zastanawiając się nad konsekwencjami wykonałem trudny manewr i przeciąłem czteropasmówkę na samym jej początku, gdzie pozwalał mi na to brak dzielących ją murków. uff… udało się! wjechałem na chodnik. dalej mogłem jechać spokojnie… pedałowałem równo. Wenecja zostawała powoli z tyłu, coraz dalej… coraz dalej… z każdym pokonanym metrem mostu, z każdym obrotem świeżo połatanych kółek przez głowę przewijały mi się obrazy wyprawy, od początku: niezaplanowany odlot, potem droga z Padwy, ten sam most tylko w przeciwną stronę i albatros… a potem impreza w Centro Civico na Giudecce i nocleg na pontonie, kąpiel w fontannie, i wejście do ogrodów z niezłym fartem, i siedzenie na pniu, i opryskiwacz, i nocna impreza w pawilonie nordyckim, i lewy karnet następnego dnia, i polski podwieczorek, i wyprawa na Lido, i Arsenał i japońska kapsuła, i Ghetto, i zaułek Pico, i końcowy dzisiejszy peformance… nie do wiary, w ciągu pięciu dni przeżyłem tyle co w niejeden miesiąc! doktor powinien być ze mnie zadowolony. zrealizowałem założenia taktyczne, przy okazji narozrabiałem trwoniąc sporo energii :> lecz utrwaliłem obraz, który podług własnej woli i godności sobie czynię… a teraz co?
w zasięgu wzroku pojawiły się nabrzeża i cokoły, na których przysiadły odwrócone tyłem skrzydlate lwy… sądziłem, że to koniec weneckiej przygody. myliłem się, bo tam u kresu mostu Wolności czekała niespodzianka… nic wielkiego, można było ją przewidzieć, gdyby trochę się zastanowić; na starcie przeciąłem wylotówkę i wjechałem na chodnik po przeciwnej stornie mojego pasa ruchu. przejechałem nim bezpiecznie cały most, lecz kiedy się skończył, skończył się również chodnik i nie było żadnej jego kontynuacji, żadnego pobocza, żadnej ścieżki, którą mógłbym jechać dalej, co gorsza autostrada miała zakręt, nie było widać wypadających zza niego pędzących samochodów… w żadnym wypadku nie odważyłbym się pedałować pod prąd ani próbować przejścia na drugą stronę, zresztą jezdnie dzielił metrowy mur… to była pułapka. nie znalazłem z niej innego wyjścia jak powrót do Wenecji… a miałem w planach nocleg w polu kukurydzy, gdzieś za Mestre…
odwróciłem rower. przede mną zamajaczyło siedem kilometrów mostu, w połowie drogi złapał mnie zachód słońca nad laguną… piękny widok, jeśli może cokolwiek w takiej sytuacji cieszyć… na murku przysiadła mewa. wzleciała spod mostu… patrzyła na mnie… aż poderwała się, i wzbiła w niebo z jazgoczącym chichotem…
+
opuściłem miasto późnym popołudniem nie wiedząc, kiedy znowu tu się zjawię. wróciłem o zmierzchu… zmęczony kilometrami i przeciwnym wiatrem.

  • facebook

inne losowo wybrane posty

reaguj/react