10 września 2001: dzień którego brakuje

    Tiziano Terzani Listy przeciwko wojnie

W indyjskich Himalajach, styczeń 2002

lettere contro la guerraSą w życiu takie dni, w których nic się nie dzieje, dnie które przechodzą bez śladu nie pozostawiając niczego w pamięci, prawie tak jakby nie zostały przeżyte. Gdy dobrze się zastanowić, takie dni stanowią większość, a kiedy tylko liczba tych co nam pozostała staje się coraz wyraźniej ograniczona, zdarza się postawić sobie pytanie, jak mogliśmy nieuważnie pozwolić im odejść w takiej ilości. Cóż, jesteśmy tak skonstruowani, że to co było, docenia się dopiero po fakcie, i dopiero gdy coś jest już przeszłością, zdajemy sobie sprawę, że dobrze by było mieć to teraz. Lecz tego już nie ma.
   10 września 2001 roku był dla mnie, i pewny jestem że nie tylko dla mnie, dniem tego rodzaju: dniem z którego nie pamiętam absolutnie nic. Wiem, że byłem w Orsigna, lato się skończyło, rodzina znowu rozjechała się we wszystkich kierunkach, a ja prawdopodobnie przygotowywałem ubrania i papiery, by wrócić do Indii i tam przezimować.
   Miałem zamiar wyruszyć po moich urodzinach, ale nie liczyłem dni i ten 10 września 2001 roku minął tak, że nawet się nie spostrzegłem, jakby nie było go w kalendarzu. Szkoda. Ponieważ dla mnie, dla nas wszystkich – również dla tych co do dzisiaj nie chcą w to uwierzyć – ten dzień był bardzo szczególny, jeden z tych których świadomie powinniśmy smakować każdą chwilę. Bo był to ostatni dzień naszego poprzedniego życia, życia przed 11 września, przed Bliźniaczymi Wieżami, nowym barbarzyństwem, ograniczeniem naszych wolności, przed wielką nietolerancją, wojną technologiczną, masakrami jeńców i niewinnych cywili, przed wielką hipokryzją, konformizmem, obojętnością albo gorzej, żenującą wściekłością i źle umiejscowioną dumą;1 ostatni dzień zanim nasza fantazja i marzenia kierujące się ku większej miłości, bliższemu braterstwu, głębszemu duchowi i radości, zostały uprowadzone w stronę nienawiści, dyskryminacji, materii i cierpienia.
   Wiem, z pozoru niewiele zmieniło się w naszym życiu. Budzik dzwoni o tej samej porze, jak zwykle chodzimy do pracy, w przedziale wagonu, w autobusie, na ulicy słychać telefony, a gazety ukazują się codziennie z tą samą dawką półkłamstwa i półprawdy. Lecz to tylko złudzenie, złudzenie owej chwili ciszy jaka rozdziela błysk wielkiej eksplozji widzianej w oddali od przylatującego z opóźnieniem, ogłuszającego huku. Eksplozja była: ogromna, przerażająca. Uderzenie jeśli jeszcze nas nie dosięgło, nadal może to zrobić, samo jego echo może zetrzeć nas z powierzchni ziemi. Lepiej przygotować się zawczasu, nawet jeśli tylko symbolicznie, pobiec dzieciom na ratunek czy po ostatnią potrzebną rzecz.
   Świat się zmienił. My też musimy się zmienić. Przede wszystkim przestać więcej udawać, że wszystko jest tak jak było, że możemy nadal tchórzliwie wieść normalne życie. Przy tym co dzieje się na świecie, nasze życie nie może być normalne. Takiej normalności musimy się wstydzić.
   Wszystko się zmieniło – takie było moje pierwsze wrażenie, gdy zadzwonił do mnie przyjaciel mówiąc: «Włącz telewizor, natychmiast». A kiedy w relacji na żywo zobaczyłem drugi uderzający samolot, pomyślałem: «Pearl Harbor. Zaczęła się nowa wojna». Zastygłem i pozostałem tak przed ekranem śledząc trochę BBC, trochę CNN przez następne kilka godzin, aż w końcu wyszedłem na spacer do lasu. Pamiętam z jakim zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że natura jest zupełnie obojętna wobec tego co się dzieje: kasztany zaczynały dojrzewać, pierwsze mgły podnosiły się w dolinie. W powietrzu słyszałem ten sam, odległy szmer strumienia i dzwoneczki kóz z Brunalba. Natura była kompletnie nie zainteresowana naszymi ludzkimi dramatami, jakbyśmy rzeczywiście nic nie znaczyli i mogli zniknąć bez pozostawienia po sobie wielkiej pustki.
   Chyba dlatego, że spędziłem całe moje dorosłe życie w Azji, i że jestem teraz naprawdę przekonany, iż wszystko jest jednym, i tak jak dobrze przedstawia taoistyczny symbol Taiji, światło ma w sobie ziarno ciemności, a w centrum ciemności jarzy się świetlisty punkt, przyszło mi do głowy, że ten horror, którego byłem przed chwilą świadkiem jest… dobrą okazją. Cały świat widział. Cały świat może zrozumieć. Człowiek może osiągnąć świadomość, może obudzić się, by wszystko przemyśleć: stosunki między państwami, między religiami, między sobą a innymi ludźmi, stosunek do natury. To była dobra okazja, by zdać egzamin świadomości, przyjąć wreszcie w pełni odpowiedzialność ludzi zachodu i dokonać jakościowego skoku w naszej koncepcji życia.
   Wobec tego co dopiero zobaczyłem w telewizji i tego czego należało się spodziewać i co miało nadejść, nie można było kontynuować normalnego życia, niczym spokojnie skubiące trawę kozy, jakie widziałem wracając do domu.
   Myślę, że w całym moim życiu, nigdy nie spędziłem tyle czasu przed telewizorem, co w dniach jakie później nastąpiły. Od rana do wieczora. Prawie nie spałem, a w głowie kołatało mi ciągle zdanie: to jest dobra okazja. Z racji zawodu, w obliczu oficjalnej prawdy zawsze próbowałem upewnić się, czy przypadkiem nie ma dla niej alternatywy, w konfliktach zawsze próbowałem zrozumieć nie tylko racje jednej strony, ale również tej drugiej. W 1973 roku, razem z Jean-Claude Pomonti z Le Monde i z fotografem Abbasem, byłem jednym z pierwszych, którzy przeszli linię frontu Południowego Wietnamu, aby porozmawiać z «wrogiem», z Wietkongiem. Na tej samej zasadzie, chcąc zrozumieć terrorystów, którzy próbowali już wysadzić w powietrze jedną z Bliźniaczych Wież w Nowym Jorku, udało mi się 1996 roku, dwa razy pod rząd wejść na «uniwersytet dżihadu», by porozmawiać z naśladowcami Osamy bin Ladena.
   Pomyślałem, że przydało by się opowiedzieć jeszcze raz pokrótce ową historię i wrażenia z tamtych wizyt po to, by wyobrazić sobie świat z punktu widzenia terrorystów. Lecz nie szło mi pisanie.
   14 września były moje sześćdziesiąte trzecie urodziny i tego dnia formalnie przestał obowiązywać mój zawarty dokładnie trzydzieści lat wcześniej kontrakt z Der Spiegel przekształcony na moją prośbę, już w 1997 roku, w formę wzajemnie uzgodnionego spoczynku.
   Książka W Azji, w której zebrane zostały wszystkie duże i małe historie, jakich byłem świadkiem, podsumowała to co miałem do powiedzenia w dziennikarstwie; od tego momentu praktycznie wycofałem się ze świata. Większą część czasu spędzam w Himalajach i niewiarygodnie cieszę się z nieposiadania żadnych terminów poza tymi wyznaczanymi przez naturę: ciemność to pora pójścia do łóżka, pierwsze światło, pora by wstawać. Żyję, w miejscu odległym o dwie godziny drogi samochodem od najbliższego zamieszkanego centrum i ponad godzinę drogi piechotą przez las olbrzymich rododendronów, nie ma tam światła ani telefonu, i nic nie burzy mi tu spokoju, co najwyżej zwierzęta, ptaki i górski wiatr, ale to przecież czysta przyjemność. Straciłem zwyczaj czytania gazet, i również gdy przyjeżdżam do Europy, chętnie coraz mniej się temu oddaję: historie się powtarzają, wydaje mi się, że czytałem już je lata temu, kiedy były lepiej napisane.
   Zima jest dla mnie najładniejszą porą roku w Himalajach. Niebo jest bardzo przejrzyste i góry wydają się bliższe niż zwykle. Chciałem wrócić tam zawczasu, miałem takie plany, lecz tak jak mówią Hindusi wskazując niebo: «Chcesz rozśmieszyć Baghawana (Boga)? Dobrze: zdradź mu swoje plany».
   W ten sposób spędziłem moje urodziny pisząc, nie artykuł o określonej z góry liczbie linijek i z interesującym lidem, by zachęcić do jego przeczytania, lecz list, tak jakbym pisał go do przyjaciela.
   Lubię pisać listy. Zawsze myślałem, iż gdybym urodził się bogaty i trzysta lat temu, nawet tam gdzie się urodziłem, we Florencji, chciałbym podróżować tylko po świecie, po to by pisać listy. Dziennikarstwo pozwoliło mi robić rzecz podobną, lecz z ograniczeniem miejsca, w pośpiechu terminów i w ramach wymaganego języka. Teraz mogę wreszcie pisać najzwyczajniej listy.
   Ten z Orsigna wysłałem e-mailem do Ferruccio de Bortoli, dyrektora Corriere della Sera, z informacją mniej więcej takiej treści: «Zobacz sam. Według umowy».
   Przez lata miałem z Corriere umowę o współpracy; ale kiedy nadszedł moment, aby ją odnowić, zdecydowałem nic nie robić, z tego samego powodu z jakiego nigdy nie chciałem zaliczek na książki jeszcze nie napisane. Nie chcę czuć się do czegokolwiek zobligowany, nie chcę mieć poczucia winy, obowiązku. Dlatego razem z de Bortoli uzgodniliśmy bardzo osobisty gentlemen agreement: ja będę czuł się wolny pisać kiedy, ile, jak chcę, on wolny publikować albo nie, zmieniając maksymalnie przecinki. Tak się stało.
   List wyszedł 16 września. Tytuł był inny niż ten jaki sugerowałem: «Dobra okazja», ale nie mogłem tak jak i później, narzekać. Zaczynał się na pierwszej stronie, a jego dalszy ciąg zajmował całą następną. Sedno tego co chciałem powiedzieć, można sprowadzić do próby zrozumienia racji terrorystów, dramatu muzułmańskiego świata w konfrontacji z nowoczesnością, roli islamu jako anty-globalizacyjnej ideologii oraz konieczności uniknięcia ze strony Zachodu pułapki wojny religijnej poprzez próbę niestosowania przemocy (nonviolence).
   Kamień został rzucony. Skończyłem przygotowywać ubrania i papiery, i gotowy do wyjazdu pojechałem do Florencji. Nie byłem pewny czy jechać w Himalaje. Powrót do mojego wygodnego zacisza wydawał mi się luksusem, na jaki nie mogłem sobie pozwolić. Tak jak Bush powiedział: «We shall smoke Osama bin Laden out of his cave», tak ja musiałem zgodzić się, że z mojej nory wygonił mnie Osama.
   Pokusa, by wrócić do świata, by «zejść na równinę», jak mówią w Himalajach, gdy idą zrobić zakupy, pojawiła się już wcześniej. W lipcu wyszło amerykańskie wydanie Powiedział mi wróżbita. Wydawca poprosił mnie, bym wziął udział w tej strasznej rzeczy, jaką Amerykanie nazywają flogging, czyli w chłostaniu książki, w popychaniu jej, popędzaniu, co wyrażone w zwykłych słowach znaczy wpakowanie się w ręce najsprytniejszych i najbardziej obrotnych PR-owców, jacy biorą cię pod opiekę niczym pakunek pocztowy i ruszają z tobą w objazd, od rana do wieczora, samochodem, samolotem, helikopterem, od wybrzeża do wybrzeża, od miasta do miasta – czasem dwóch w ciągu jednego dnia – gdzie spotykasz się z dziennikarzem, któremu masz udzielić wywiadu, a który z książki przeczytał tylko okładkę, by po chwili zająć miejsce przed mikrofonami stacji radiowej dla taksówkarzy albo dla cierpiących na bezsenność, a potem stajesz przed kamerami wielkiego TV-show lub skromniejszego porannego programu dla gospodyń, w którym między receptą na sałatkę z kurczaka a prezentacją nowego typu nart wodnych, każą ci mówić o przeznaczeniu. Robiłem to przez dwa tygodnie, i mój Boże, naprawdę było warto! Wróciłem z tej podróży w szoku i z przerażającymi wrażeniami. Zobaczyłem bowiem arogancką, tępą Amerykę, całą skoncentrowaną na sobie samej, pyszną i nadętą, chełpiącą się swoją władzą, swoim bogactwem, bez najmniejszej chęci zrozumienia czy ciekawości dla reszty świata. Wstrząsające. A najbardziej uderzyło mnie owo nagminne poczucie wyższości, przekonanie co do bycia jedynymi i silnymi, i ta wiara w siebie jako w ostateczną, definitywną cywilizację. A wszystko to bez śladu autoironii.
   Pewnej nocy, po spotkaniu na temat książki w Smithsonian Institute, pewien stary dziennikarz, którego znam od lat, wziął mnie na spacer po miejscach pamięci w sercu Waszyngtonu: odwiedziliśmy to szczególnie poruszające, poświęcone poległym w Wietnamie, to teatralne i sugestywne zadedykowane zabitym w Korei, i poszliśmy również tam gdzie powstanie pomnik upamiętniający poległych w drugiej wojnie światowej.
   Zwróciłem uwagę, że wydaje mi się dziwne, iż młody kraj, który w konstytucji odwołuje się do pragnienia realizacji szczęścia, zdecydował się ustawić w centrum swojej stolicy wszystkie te pomniki śmierci. Znajomy dziennikarz odpowiedział, że nigdy nie przyszło mu to do głowy. Kiedy później znaleźliśmy się przed mastodontycznym, bielusieńkim Lincolnem siedzącym w ogromnym, bielutkim fotelu, w gigantycznej i całej białej kopii greckiej świątyni, powiedziałem, wiedząc, że również on był w Pjongjang: «Przypomina mi Kim Ir Sena».
   Obraził się tak, jakbym zszargał świętość. «My kochamy tego człowieka», odparł. Powstrzymałem się od komentarza, że północno-Koreańczyk powiedziałby dokładnie to samo. Takie oto wrażenie zrobiła na mnie Ameryka. Podobieństwo nie leżało tylko w mastodontycznych rozmiarach pomników, tkwiło również w fakcie, że Amerykanie wydawali mi się ofiarami jakiegoś prania mózgu: wszyscy mówią te same rzeczy, wszyscy myślą w ten sam sposób. Różnica polega na tym, że w przeciwieństwie do północno-Koreańczyków, Amerykanie wierzą, że robią to z własnej nieprzymuszonej woli, i nie zdają sobie sprawy, że ten ich konformizm jest owocem wszystkiego tego co widzą, słyszą, czują, piją i jedzą.
   Przestraszyłem się tej Ameryki i pomyślałem, że chyba powinienem tu wrócić na kilka miesięcy, by ponownie udać się w podróż przez cały kraj, tak jak zrobiłem to kiedyś z moją żoną Angelą, kiedy byłem studentem na Columbia University; wyruszyć przez kontynent tak jak kiedyś wyruszali europejscy dziennikarze, obecnie przykuci do swych biurek w Nowym Jorku i do komputerów, w których oglądają i czytają to co Ameryka chce, aby widzieli i czytali, i aby przekazali dalej.
   Miałem już w kieszeni bilet do Delhi, kiedy zadzwonił do mnie przyjaciel: «Czytałeś co napisała?» «Kto?» «Fallaci. Odpowiedziała ci w Corriere della Sera».2 Była trzecia po południu, 29 września i musiałem przejść pół Florencji, by zdobyć egzemplarz. Dziennik został wyprzedany – tego dnia rozszedł się błyskawicznie.
   Przeczytałem cztery duże strony i ogarnął mnie wielki smutek. Po raz kolejny się pomyliłem. Nie to miałem na myśli pisząc o dobrej okazji! Bo oto 11 września stał się sposobnością, by obudzić i poszczuć psa czającego się w każdym z nas. Centralnym punktem odpowiedzi Oriany było nie tylko negowanie racji «nieprzyjaciela», lecz zanegowanie jego człowieczeństwa, co jest sekretem nieludzkiego wymiaru wszystkich wojen.
   To był cios. A potem ogarnęło mnie głębokie współczucie. Każdy z nas ma prawo na swój sposób stawiać czoła starości i śmierci; zrobiło mi się przykro widząc, że Oriana wybiera drogę nienawiści, jadu i pogardy: drogę niskich emocji i przemocy. Naprawdę i szczerze było mi jej żal, bo przemoc – jestem coraz bardziej o tym przekonany – brutalizuje nie tylko ofiary, lecz również tych, co ją czynią.
   Wziąłem się do pisania. Tym razem list został skierowany do niej. Wyszedł w Corriere 8 października, w dniu w którym gazety zdominowane były zdjęciami Busha i Osamy bin Ladena. Ameryka zaczęła bombardować Afganistan. Udało mi się kupić jeden egzemplarz na florenckim lotnisku. Był świt, wyruszałem do Paryża, stamtąd miałem polecieć do Delhi, a następnie do Pakistanu.
   Postanowiłem «zejść na równinę». Płaciłem z własnej kieszeni, tak by być wolnym i ewentualnie nic nie pisać. Czułem się lekko nie «reprezentując» nikogo poza sobą i odpowiadając «emeryt» na pytanie o zawód w karcie imigracyjnej.
   Poniższe listy zostały napisane w czasie tej długiej podróży, daty i miejsca wskazują gdzie i kiedy. Tylko połowa z nich została opublikowana w Corriere, aczkolwiek chcę podkreślić, że każde pojedyncze słowo z każdego listu wysłanego do redakcji, de Bortoli rzetelnie wydrukował. Jestem mu za to wdzięczny i jestem pewien, że tak samo jest mu wdzięczne wielu czytelników. Tym bardziej że, zwłaszcza po tym, jak amerykański pocisk uderzył w Kabulu w siedzibę niezależnej telewizji Al Jazeera, obawiałem się czasem, że inny jemu podobny i w podobnych intencjach, mógł spaść również na budynek przy ulicy Solferino w Mediolanie.3
   Rzecz jasna de Bortoli i ja mamy zupełnie inne poglądy. On na przykład zakończył edytorial z 12 września słynnym zdaniem, które później wielu wyciągnęło mu z ust: «Wszyscy jesteśmy Amerykanami». O.K. wy może tak, ale ja nie. W głębi czuję się florentyńczykiem, trochę Włochem i ciągle coraz więcej Europejczykiem. Lecz Amerykaninem dokładnie wcale, nawet jeśli Ameryce wiele zawdzięczam, łącznie z życiem mojego syna i mojego wnuka – oboje tam się urodzili – a po części również moim. Ale to inna historia.
   Określenie kim się jest w głębi, stanowi niełatwe zadanie. Mam już swoje lata, przeżyłem wiele, ale nigdy nie chciałem należeć do żadnego kościoła, nie chciałem być wyznawcą żadnej religii; nie posiadałem legitymacji żadnej partii, nigdy nie zapisałem się do żadnego stowarzyszenia czy związku, czy tego myśliwskiego czy tego obrońców zwierząt. Nie dlatego bym naturalnie nie stał po stronie ptaków a przeciwko tym, co ze strzelbami kryją się w szałasach, ale dlatego że w jakiejkolwiek organizacji byłoby mi ciasno. Mam potrzebę poczucia bycia wolnym. Lecz ta wolność nie jest łatwa, ponieważ za każdym razem, w obliczu nowej sytuacji, kiedy należy zdecydować co myśleć, co robić, można odwołać się tylko do własnej głowy, do swojego serca a nie do prostej, gotowej linii jakiejś partii, czy do słów świętego tekstu.
   Instynktownie trzymałem się zawsze z dala od władzy i nigdy nie schlebiałem tym, co ją posiadali. Zawsze pozostawałem chłodny wobec rządzących. Jeśli kiedykolwiek wchodziłem do pokoju, gdzie zapadały decyzje, zawsze robiłem to z notatnikiem w ręce i zawsze gotowy, by odkryć jakieś matactwo. Nie mówię tego by się chwalić, lecz by upewnić każdego kto czytać będzie dalsze strony, że nie należę do żadnego układu, ani nie pracuję na rzecz jakiegokolwiek spisku, ani nie realizuję niczyjego planu.
   Listami tymi nie próbuję nikogo do niczego przekonywać. Chcę wyrazić tylko opinię, pokazać drugą stronę prawdy, rozpocząć dyskusję, byśmy wszyscy nabrali świadomości i przestali uważać, że nic się nie stało, i udawać że nie wiemy o tym, że teraz, w tym momencie, w Afganistanie tysiące osób żyje w strachu, sterroryzowane bombardującymi B-52, że w tym momencie jakiś więzień, dwadzieścia godzin lotu od swego kraju, z workiem na głowie i zakuty w łańcuchy prowadzony jest na «przesłuchanie» tam, na owym ostatnim skrawku kolonialnej ziemi Stanów Zjednoczonych, w Guantánamo na Kubie, podczas gdy stratedzy naszej koalicji walczącej z terroryzmem przygotowują kolejne ataki, kto wie w jakich krajach świata.
   Dlatego mówię: zatrzymajmy się, zreflektujmy, nabierzmy świadomości. Niech każdy coś zrobi, i jak mówi Jovanotti w swojej poetyckiej piosence przeciwko przemocy, jaka dotarła aż tutaj w góry: «Salviamioci».4
   Nikt inny nie może tego za nas zrobić.

t.t.

1) Aluzja do „Wściekłość i duma” Orianny Fallaci.
2) List Oriany Fallaci opublikowała natychmiast również Gazeta Wyborcza.
3) Siedziba Corriere della Sera.
4) Ratujmy się.
  • facebook

inne losowo wybrane posty

reaguj/react