cyklista

kole, kole, koleżanka zapytała przy okazji, jak sobie radzę. podumałem chwilę i mówię zgodnie z prawdą: na rowerze jeżdżę. codziennie. staram się zmieniać trasę, z ciekawości… nabyłem w tym celu szczegółową mapę z zaznaczonymi szlakami i jeżdżę… pedałowanie :> sprawia mi przyjemność… ćwiczę ciało, czuję że mój organizm staje się prężny, a znasz pewnie to staromodne przysłowie: w zdrowym c…
— zdrowa d… – uśmiechnęła się i spojrzała mi z niedowierzaniem w oczy. – i to ci wystarcza? przestałeś już brać? /dla osadzenia wątku nadmienię, że rozmowa ta odbyła się krótko po hamakowej iluminacji, po której zaprzestałem zażywania SRXT – nowszego i mocniejszego od PRZK środka antydepresyjnego jakim faszerowałem się pod koniec mej kuracji/.
— czy przestałem? no… tak.
— wiesz, że z dopingu nie wolno ot tak rezygnować.
— wiem /jak się nie mylę, ona wtedy też coś łykała/ ale cieszę się, że jestem czysty, że już na tym nie jadę. przesiadłem się… na rower… bardzo go lubię, traktuję jak najbliższą mi osobę. ma na imię Krenciszek, bo jest kompletnie zakręcony: kierownica, koła i oczywiście pedały, wszystko się w nim kręci i wiruje, a ja sobie na nim jeżdżę i na wszystko gwiżdżę…
— acha – z większym niedowierzaniem i w obcym języku – are you kidding?
— no. i am not. stało się tak jak powiedziałem. nie żartuję. doznałem oświecenia i teraz wiem, że wystarczy dalej pedałować, by wyjechać na prostą. przez ostatnie dwa miesiące objeździłem całą okolicę, znam prawie wszystkie drogi, dróżki i dróżyny, obejrzałem miejscowości, pola, kępy, lasy…
— no i? – nie zwiodła jej sielankowa przykrywka :> kobieca intuicja…
— no i kilka dni temu dojechałem do Ojcowa. zatrzymałem się na popas w turystycznym zajeździe, a tam w ogródku pod parasolami było już kilku podobnych do mnie :> bo trasa do Ojcowa to naprawdę dobra kilkunastokilometrowa droga… może zachcieć się pić…

idąc po wodę do baru zerknąłem przelotnie na siedzących rowerzystów, wśród których był co najmniej jeden cyklista… cykliści w przeciwieństwie do rowerzystów są wtajemniczeni… na czym to polega? hm… na przykład mój rower, Krenciszek, ma piętnaście lat. dla roweru to taki… nijaki wiek, bo albo rower jest stary i ściąga na siebie spojrzenia albo jest nowy i też ściąga na siebie spojrzenia… rozumiesz? natomiast rower “nijaki” nie ściąga na siebie spojrzeń osób niewtajemniczonych… tymczasem w Ojcowie kiedy odwróciłem się od baru z butelką wody w ręce, zauważyłem, że jeden z rowerzystów ogląda mojego Krenciszka, to był ów wtajemniczony cyklista.
— dobry rower – powiedział gdy zbliżyłem się z butelką – i szybki… – skinął głową z uznaniem. w podzięce również skinąłem głową, bo wśród cyklistów panują określone zwyczaje, rzekłbym: kolista etykieta…
— co nie powiesz? – kole kole.żanka spojrzała na mnie z jeszcze większym niedowierzaniem.
— serio, nie ściemniam… i wyobraź sobie ten wtajemniczony, elokwentny pan, w dalszym ciągu cyklicznej /od cyklizmu :>/ kurtuazji zapytał, czy przygotowuję się do wyścigu.
— jakiego wyścigu?
— za dwa tygodnie odbędzie się wyścig kolarski o puchar Marszałka. biorę w nim udział honorowy, a pytam, bo z marki i stanu pańskiego roweru, wnioskuję, że kolega myśli o wyczynie…
— że ja? – zdziwiłem się nie na żarty – że ja miałbym wziąć udział w wyścigu? – przez głowę by mi nie przeszło, bo ja amator /Wyścig Pokoju był wyścigiem amatorów tylko z nazwy/ nie sądziłem, że ja mógłbym…
— a mógłbym? – pytam, bo bardzo mnie to zainteresowało.
— oczywiście, że mógłbyś, a nawet będziesz mile widziany. wystarczy do trzech dni przed wyścigiem zgłosić się u organizatorów – tu cyklista podał mi wizytówkę – a w dniu zawodów przyjechać na czas na start na własnym rowerze.
— niesamowite – skwitowała z niewiarą kole-żanka – ty na pewno przestałeś brać? a jeśli tak, może powinieneś zacząć coś na wyciszenie – zachichotała.
— nie podoba ci się moja storia?
— podoba podoba… – przepraszająco skinęła rączką i obciągnęła na udach podsuwającą się jej z wrażenia spódniczkę. zawiesiłem na chwilę wzrok…
— no i co? – przerwała milczenie – wygrałeś ten wyścig?
— poczekaj. nie od razu, miła nie od razu, najpierw… nastawię wodę na herbatę, a potem… jak tak dalej pójdzie :>>>>

o tym jak się stało, że nie wygrałem Tour de France, a Giro d’Italia szusnęło mi koło nosa… ciąg dalszy.

portriere di notte


za przyczyną świąt wielkanocnych i tymczasowego przymknięcia lokalu P.Psa, do listy wykonywanych zawodów dopisać mogę: stróża nocnego… w stróżówce mieszkam i wreszcie za niego robię. dumny jestem i wielce kontent, ponieważ moje cv wzbogaciło się o tę szacowną profesję :) którą następnym razem, gdy ktoś poprosi o mój “dorobek na piśmie”, umieszczę na pierwszym miejscu.

nieboski poruszony [wstrząśnięty]

razu pewnego :) Tomasz z Akwinu przytoczył, niczym opokowy głaz, bajkę Arystotelesa o pierwszym Nieporuszonym Poruszycielu… przytoczył i dorzucił trzy grosze, bo owego Nieporuszonego utożsamił z Bogiem albo odwrotnie? /na pewno zgodnie hierarchią stawiającą tradycję judeochrześcijańską ponad grecką filozofię/… ponadto ów boski Nieporuszony w bajce Tomasza nie ograniczał się tylko /jak u Arysta/ do napędzania sfer niebieskich, ziemskich i piekielnych, lecz również podtrzymywał wszystko w istnieniu, był bowiem zazdrosnym Creatorem Ex Nihilo, który wystarczyło by odwrócił na moment wzrok od swego dzieła, by natychmiast rozpadło się w chaos: Byt stał się Niebytem, a Wszechświat Ciemnością, Ziąbem i Niczem…
dlaczego z kolei ja przytaczam bajkę Tomasza? ponieważ, czym jak nie podtrzymywaniem w istnieniu zajmowałem się w czasie minionych świąt? oczywiście w skromnym i szczegółowym wymiarze – uświadomiłem to sobie /z całą odpowiedzialnością :)/ wczoraj, kiedy w obecności Kiwiego zdawałem Maćkowi klucze i nienaruszony lokal w świętym spokoju. bo przecież gdybym nie czuwał i nie patrzył, Pies mógłby urwać się ze smyczy i zniknąć albo co gorsza mógłby zostać skradziony… zresztą taka była między nami /stróżem a właścicielami/ mowa: nie pij, nie śpij i pilnuj knajpy przed złodziejem… prawda… pomysł świątecznego w Psie czuwania zrazu wydał mi się nie całkiem dorzeczny, lecz już po chwili /nie trzeba było nad tym sporo dumać/ przyznałem rację, że wśród licznych klientów jest na pewno kilku, jak nie kilkunastu delikwentów, którzy poinformowani wiszącym od tygodnia anonsem: że podczas świąt knajpa nieczynna, już planować poczęli Wielki Skok…
+
miejsca, gdzie zawsze pełno ludzi, miejsca naznaczone zgiełkiem, gwarem, takie miejsca z nagła opustoszałe, nawet z chwalebnej okazji świąt Воскресеня, takie miejsca złowieszczą… niepokoją spokojem :( sztucznym jakimś, nieprzystającym do rzeczy, chorobliwym – tak właśnie czuję się w pustym Psie – osaczony zewsząd ciszą i bezdymnym powietrzem. na dziwne moje samopoczucie nakłada się kontekst, z którego w innych okolicznościach drwiłbym sobie i kpił, lecz teraz… w Wielki Piątek Krystus został złożony do grobu, dzisiaj w nim leży, a po świecie aż do Jego zmartwychwstania hula Szatan i panoszy się w czeredzie diabłów… z przerobionej lekcji łesternu wiem, że ataku należy spodziewać się raczej przed świtem. nie boję się szczególnie, jestem stróżem pełnym wiary w rozum… nie dam mu zasnąć, by nie budzić upiorów… więc siadam przy barze… lśnią się przede mną butelki na półeczkach, błyszczą się i lśnią… jak Jack Nicholson w filmie Kubricka uśmiecham się i szczerzę zęby do własnego odbicia w pustych lustrach i powtarzam sobie: dobrym stróżem jesteś, najlepszym pod słońcem i śmieję się i rechoczę i walę dłonią w blat i już w knajpie gra muzyka i znajomych pełno wokół i dźwięczy szkło i lód grzechocze i leje się alkohol leje, wylewa nie za kołnierz… ojojojojoj, ale zrobiła się z tego impreza!
+
obudziłem się wymięty. przetarłem oczy: lokal pusty, na miejscu i w świętym spokoju, więc to był sen. uff – odetchnąłem, bo jak pamiętam działo się ostro…
nic nikomu o niczym nie mówiąc spakowałem się, by popołudniu oddać klucze i wrócić spacerkiem do domu.
mógłbym stwierdzić: już po świętach, gdyby przed chwilą nie zadzwonił Maciek i nie powiedział mi spokojnym głosem, że podczas mej wachty zniknęła zza baru zawartość 12 butelek piwa i trzech wiśniówki…
— ja naprawdę nie wiem kto to wypił!

stokrotka?

anatomia faszyzmu

książka, którą powinien przeczytać każdy, zwłaszcza prawicowy polityk IV Rzeczy, bo ograniczanie wolności i „legitymizowanie przemocy względem demonizowanego wroga wewnętrznego prowadzi nas do sedna faszyzmu”.

pod koniec XIX wieku w Paryżu istniała faszyzująca grupa markiza de Moresa, który po powrocie z Ameryki założył antykapitalistyczno antysemicką bandę. swoich oprychów rekrutował w rzeźniach i ubierał po kowbojsku – zabawna antycypacja faszystowskiego uniformu: czarnych koszul Mussoliniego i brunatnych NSDAP. czy biało-czerwone krawaty Samoobrony Leppera mają z tym coś wspólnego? odpowiedź znaleźć można w „Anatomii faszyzmu”. jej autor Robert Paxton jest emerytowanym profesorem nauk społecznych na amerykańskim uniwersytecie Columbia. w niedawno wydanej po polsku książce stawia pytanie o możliwość powrotu faszyzmu. czyni to jednak dopiero po szczegółowej analizie zjawiska. rzecz jasna centralne miejsce w dociekaniach zajmuje historia Włoch i Niemiec, bo tam faszyzm zaistniał w ekstremalnej formie, co nie znaczy, że inne odmiany tego ruchu społeczno-politycznego zostały w książce pominięte. poznajemy więc całą gamę faszystów z ich narodowymi cechami, począwszy od amerykańskiego Ku Klux Klanu, przez rumuński Legion Archanioła Michała, na współczesnym francuskim Froncie Narodowym Le Pena, czy austriackiej partii Jörga Haidera kończąc. ta wielorakość zdaniem Paxtona, stanowi zasadniczy problem rozumienia faszyzmu. w każdym z krajów jawi się inaczej, atakuje różnych wrogów, nie zawsze jest antysemicki. wspólny mianownik to pogarda dla polityki liberalnej, opozycja wobec lewicy i tolerowanie przemocy…
faszyści nigdzie nie przejęli rządów na drodze zamachu stanu, po prostu otrzymali społeczny mandat poparcia. tej sprawie autor poświęca najwięcej uwagi śledząc warunki, które dały faszystom władzę i pyta o możliwość ponownego ich zaistnienia. czy faszyzm nadal jest możliwy? nie powinniśmy szukać dokładnych kopii, w których weterani odkurzają swastyki. dzięki wiedzy wyłożonej na kartach „Anatomii faszyzmu” możemy rozróżnić współczesne agresywne imitacje z ich ogolonymi głowami /polski ONR/ od autentycznie niebezpiecznych ekwiwalentów w postaci faszystowsko-konserwatywnych sojuszy /PiS + LPR + Młodzież Wszechpolska/. ostrzeżeni zawczasu – mówi Paxton – będziemy w stanie wykryć prawdziwe zagrożenie, kiedy się pojawi, a na to najbardziej narażona jest postsowiecka Europa /sic!/…
zachęcam do lektury. jesteście po to, by wiedzieć.


Robert O. Paxton, ANATOMIA FASZYZMU, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2005, przekład: Przemysław Bandel

blow up

na Plantach w cieniu granitowej kostki, spokojnie jakby spał, leżał martwy kot. czarny martwy kot. nie zdążył przebiec drogi.
w dużym powiększeniu widać w trawie jego ucho…

kocur

jak zwykle stanąłem po złej stronie. zamiast ustawić się z resztą antyfaszystów po lewej szpaleru policyjnych żółwi, ustawiłem się z prawa /i niesprawiedliwości/, by mieć lepszy widok, by zdjęcia glacom porobić… no i kiedy nadeszli wreszcie drąc się pod sztandarami i krzycząc: „O-N-R, O-N-R, Roman Dmowski wyzwoliciel Polski”, poleciały w nich petardy, które trzymali w zanadrzu zamaskowani skrajni lewacy. odpalone ładunki odbiły się od bruku wśród podkutych faszystowskich butów i padły przy mnie. zdążyłem je zauważyć i usta otworzyć, lecz by uszy zatkać, brakło mi czasu, bo dłonie zajęte miałem aparatem. jeb, jeb, jeb – wypierdoliły z piekła rodem i skutecznie mnie ogłuszyły, dlatego nie mam żadnego przyzwoitego zdjęcia z przemarszu łysych, bo otumaniony wybuchami wycofałem się za najbliższy samochód. wyszedłem z powrotem, gdy było już po krzyku i zaczepnych szarpankach harcowników /do których doszło wbrew oficjalnym komunikatom/… wtedy na bruku zobaczyłem kota. zainteresowałem się nim jako jeden z pierwszych, zaraz po dziennikarce nn Shl.
kot był ewidentnie martwy, choć nn Shl próbowała go początkowo reanimować. leżał na środku drogi, którą dopiero co przemaszerowały pały i wyglądał na świeżo zabitego.
— łysi zadeptali kota, łysi zadeptali kota – rozległy się szemrania wokół truchła.
trudno było mi uwierzyć, nie w to, że łysi są niezdolni do takiej zbrodni, raczej w przypadkowe zabłąkanie kota, napatoczenie się pod ich buty… chyba że… ktoś im go podrzucił – okrutna, ale przyznać trzeba nieźle obmyślona /na efekt/ prowokacja: przeszli łysi i zostawili po sobie trupa – idą w świat zdjęcia, bo fotoreporterzy nie próżnują: pochyleni nad ciałem, wstrząśnięci barbarzyństwem przyjaciele zwierząt udzielają w światłach kamer wywiadów stacji TVN 48…
nadjechał ambulans… ktoś gdzieś dostał w głowę… trzeba było szybko usunąć kota. nn Shl /od początku w centrum wydarzenia/ z pomocą pewnego, odzianego w biel pana przeniosła go na chodnik, pod nadal stojący tam szpaler policyjnych żółwi. jeden z nich miał na plecach urządzenie przypominające miotacz ognia! to pod jego opancerzonymi goleniami spoczął tymczasowo znany już światu koci trupek. obok, w rynsztoku leżała rozszarpana przez harcowników polska biało-czerwona… ktoś wpadł na piękny pomysł i nakrył flagą zacne truchło… kotek wiśniewskich, kotek wiśniewskich padł.

utracony klapek…

   cyklisty ciąg dalszy

oj braciszku, braciszku… nie wyobrażasz sobie do czego doprowadziło spotkanie z cyklistą… nawet nie próbuj sobie wyobrazić, tylko posłuchaj do jakiej katastrofy i porażki się to przyczyniło…
jak wiesz, jeździłem na rowerze, na moim piętnastoletnim Krenciszku, jeździłem codziennie czerpiąc z pedałowania radość życia i przyjemność, więc gdy usłyszałem o mającym się wkrótce odbyć wyścigu kolarskim, w którym mogę wziąć udział, nie zastanawiałem się długo. już w drodze powrotnej z Ojcowa, przekonany byłem, że warto i należy połączyć przyjemne z pożytecznym. czułem się na siłach, więcej, czułem że mogę pokazać na co mnie stać… nieraz ścigałem się z przypadkowym rowerzystą i przyznać muszę bez fałszywej skromności, że jeśli miałem ochotę, każdego zostawiałem w tyle. nie żebym się chwalił, broń boże uchowaj :> po prostu codzienne ćwiczenie sprawiło, że stałem się mistrzem – trzeba było tylko potwierdzić to publicznie…
zdajesz sobie sprawę braciszku, jakiego znaczenia nabrała dla mnie ta okazja? wiesz czym może stać się nadzieja ZWYCIĘSTWA dla człowieka poniżonego, wykształconego i bezrobotnego lumpenprola z niską samooceną… wiesz braciszku. wiem, że wiesz.
chociaż do zawodów były jeszcze dwa tygodnie, zgłosiłem się już następnego dnia. zadzwoniłem pod numer z wizytówki cyklisty, który okazał się być numerem do biura małopolskiego związku kolarskiego… podałem swoje dane, w zamian usłyszałem od pani zawiadującej organizacją, że wyścig wystartuje dnia tego a tego w południe na deptaku przy Błoniach na przeciwko stadionu Wisły oraz że dla zwycięzcy poza pucharem Marszałka przewidziana jest nagroda w postaci nowoczesnego zegarka…
— kurka wodna – powiedziałem sobie odkładając słuchawkę, bo ku memu zdumieniu na nadgarstku wyraźnie poczułem chłód grawerowanej koperty i ciepło skórzanego, podtrzymującego ją paska – …więc nowoczesny zegarek marki Atlantis przeznaczony jest dla mnie???
rozpocząłem intensywne przygotowania. nie znałem trasy wyścigu, bo ta dla wszystkich była tajemnicą, ale start usytuowany na Błoniach sugerował jej początkowy przebieg, stąd najczęściej trenowałem w tamtej okolicy i na drogach, które zgodnie z nie opuszczającym mnie dobrym przeczuciem mogły wyznaczać właściwy kierunek… w ten sposób minęły mi następne dni aż do trzeciego przed wyścigiem, kiedy to wieczorem, zdecydowanie po zmroku, postanowiłem wyruszyć z domu i zrobić kilka spokojnych kilometrów… dla pełnego obrazu wypadków, jakie wkrótce miały miejsce, potrzebna jest jeszcze jedna ważna okoliczność, braciszku, chociaż… może lepiej nie uprzedzać faktów, byś poczuł wstrząs i posmakował w ustach krwi tak samo jak wtedy ja.

bliskie zderzenie trzeciego stopnia

teraz /w IV Rzeczy/ miasto nocą jest rzęsiście oświetlone, nie to co za komuny, dzisiaj latarni wszędzie pełno, coraz trudniej trafić na mroczny zaułek – oj braciszku, przyzwyczaiłem się do tego luksusu tak bardzo, że zapomniałem chyba o ciemnej stronie nocy… no i stało się… stało się na wale przeciwpowodziowym rzeczki Rudawy, po którym biegnie dróżka wiodąca na Błonia… byłem tak zrelaksowany, że nie zwróciłem uwagi na kompletne ciemności w jakie wjechałem, widoczność ograniczała się do kilku metrów, zaledwie dostrzegałem ścieżkę – wyznaczały ją ciemne ramy traw porastających zbocza wału. nie jechałem szybko, powiedziałbym nawet: wolniutko… i gdyby nie kopiec Kościuszki od niedawna tak kosmicznie podświetlony, na który zagapiłem się jak na UFO, i gdyby nie to, że z powodu powszechnego miejskiego oświetlenia /o czym wspomniałem/ nie założyłem przed wyjazdem przedniej lampki pozycyjnej, może uniknąłbym zderzenia…

nadjechał z naprzeciwka ze znacznie większą szybkością, zobaczyłem go na ułamek sekundy przede mną, spostrzegłem blady refleks na jego kierownicy i nie zdążyłem nawet krzyknąć… zderzenie było tak gwałtowne, że dosłownie zmiotło mnie z Krenciszka. wywinąłem w powietrzu pirueta i runąłem na wał. na szczęście stok i porastające go trawy złagodziły upadek. leżałem chwilę, zanim wróciła mi świadomość… teraz jak sobie to przypominam, braciszku, chce mi się śmiać, bo scena była naprawdę komiczna. rekonstrukcja wydarzeń pokazała, że zderzyliśmy się niezupełnie czołowo /chwała bogu!/ z lekkim przesunięciem, tak że rowery minęły się zasadniczo bez szwanku. w pędzie najpierw zahaczyliśmy o siebie dłońmi, co spowodowało, że wpadliśmy na siebie barkami, kolanami i głowami niestety też. strzał był tak mocny, że zrzucił mnie z siodełka, jego też, tyle że on wywinął salto w drugą stronę i spadł po przeciwnej. pamiętam, że to ja pierwszy się odezwałem: żyjesz? – krzyknąłem na ile starczyło mi sił.
— курва – usłyszałem w odpowiedzi zza wału…
wygramoliłem się z wielkim trudem, zwłaszcza że byłem w klapkach, a raczej w jednym klapku, bo drugi zniknął i nie było go nigdzie wokół, na ile wymacałem dłońmi trawę. on w międzyczasie stanął już na wale i obejrzał swój rower.
— no tak – mruknął – ty bez światła i ja bez światła…
— i jeszcze ten kopiec, który mnie oślepił – dodałem próbując wypatrzeć rysy mego adwersarza… zbyt ciemno.
— jesteś cały?
— nie mam klapka.
— jakiego klapka?
— klapka. zgubiłem klapek – uniosłem bladą bosą stopę.
— chrzań to, sprawdź rower.
— sprawdziłem. chyba w porządku, ale bez klapka… jak pojadę? mam kolczaste pedały…
+
ojojoj… ale dziwny był ten wypadek, braciszku, zupełnie pozbawiony pretensji, skargi, obarczania odpowiedzialnością… co dziwniejsze w tym zachowującym anonimowość mroku ukazała się wzajemna troska: czy nic ci się nie stało? …i doszło do tego, że razem szukaliśmy mego klapka, lecz w warunkach jakie panowały, nie udało się go znaleźć. wreszcie on rozłożył bezradnie ręce i stwierdził, że zostawia mnie i jedzie.
— zostaw to i też jedź – poradził mi na pożegnanie…
+
wyobraź sobie prawdziwy szok powypadkowy… wyobraź sobie, że zignorowałem jego radę i dalej szukałem utraconego klapka, chyba z godzinę jak nie dłużej. potem wróciłem jakoś do domu, pedałując jedną nogą, ale tylko po to by włożyć buty, zabrać latarkę i ruszyć z powrotem na wał, dalej szukać klapka… znalazłem go nad ranem. leżał odrzucony na taką odległość, że trudno było uwierzyć: zderzenie naprawdę wyzwoliło energię…
pytasz, dlaczego tak się uparłem by go znaleźć? sądzę: z podświadomej chęci złagodzenia skutków, ponieważ następnego dnia, było już wiadome, że z trudem się poruszam, że jestem cały opuchnięty, i że z powodu rozległego guza wyglądam jak człowiek słoń…
dwa dni później ruszył wyścig o puchar Marszałka. kto wygrał zegarek marki Atlantis? na pewno nie ja, bo musiałem poddać się rehabilitacji. na pewno nie wygrał go również tamten, który się ze mną zderzył… a o tym, że chciał… nie uwierzysz, braciszku, skąd o tym wiem…
po rutynowym prześwietleniu czaszki udałem się ze zdjęciami rtg do neurologa. pan doktor zapytał mnie, jak doszło do obrażeń.
— jechałem bez światła i… – przyznałem ze spuszczoną, obolałą głową – zderzyłem się z innym rowerzystą…
— tak? – lekarz spojrzał na mnie ponad oglądanym zdjęciem – a gdzie do tego doszło?
— nad Rudawą, na wale.
— tak?? był tu przed panem pacjent z podobnymi obrażeniami, też zderzył się nad Rudawą…
— cóż… jeśli to on, potwierdza się teoria zbiegów okoliczności – wybąknąłem podwójnie zawstydzony /za nas dwóch: osłów bez światła/ i zapytałem – nie stało mu się nic poważnego?
— nie. narzekał tylko, bardziej niż pan. z powodu wypadku nie mógł wziąć udziału w wyścigu… o puchar Marszałka? miał ponoć duże szanse by wygrać, tak przynajmniej twierdził…