świętoszek

partyzantka

— buongiorno – odpowiedział jeden z nich. był niższy wzrostem od stojącego nieco z tyłu kolegi za to najpewniej wyższy od niego rangą. – zastaliśmy Salvatore Santino?
— kogo?
— Salvatore Santino.
— nie. nie znam. tutaj taki nie mieszka…
— mogę zobaczyć jego* dokumenty?
— tak, już, zaraz… – odwróciłem się i nie powiem, żebym nie miał chaosu w głowie. jaki Salvatore Santino? nazwisko niczym z „Ojca Chrzestnego”. to chyba podpucha, a ja mieszkam tu „po znajomości”… żeby tylko nie było jakiegoś problemu, putana miseria…
przeszukałem kieszenie płaszcza wiszącego na wieszaku i nie znalazłem nic poza zmiętymi sklepowymi paragonami.
— przepraszam, nie pamiętam gdzie je położyłem, muszę się rozejrzeć – a czując że może mnie zdradzać akcent, a zarazem uprzedzając nieuchronne dodałem – jestem Polakiem.
stojący w progu karabinierzy przyjęli tę informację bez widocznej reakcji.
— gdzieś tu powinny być – powiedziałem zaniepokojony, bo po akcji z kluczami… to niemożliwe, żeby teraz zniknęły dokumenty, chociaż podobno takie rzeczy chodzą parami, jak ci dwaj…
— a to? – odezwał się ten niższy wzrostem wskazując portfel leżący na szafce na buty.
— o! – uśmiechnąłem się w podzięce i wyjąłem z niego dowód. podałem mu go.
karabinier obejrzał dokładnie z obu stron moją plastikową kartę tożsamości, przekazał ją stojącemu z tyłu koledze i otworzył notes.
— Polak. dobrze… pozwoli że będę notował.
— ależ proszę…
— allora, mieszka tutaj sam? – zapytał.
— nie. w tej chwili jestem sam, ale tak w ogóle to… mieszkam z jednym marynarzem, Rumunem, i z Amerykaninem… tyle że obaj tymczasowo wyjechali.
— a Salvatore Santino?
— mówiłem. nie znam go… może mieszkał tu przede mną?
— a od kiedy mieszka?
— jakieś pół roku.
— bn-j-mn l-zr, pół ro-ku – sylabizował wpisując słowa w odpowiednie rubryczki /jego kolega równolegle dyktował mu moje dane/.
— jest tu zameldowany?*
— nie… ale właśnie miałem się tym zająć – skłamałem, co chyba nie uszło jego uwadze, bo kolejne pytanie było jak podpowiedziane.
— a co robi?
— co robię? – powtórzyłem i… – tak w ogóle? no… żyję.
karabinier podniósł wzrok znad kartki i spojrzał mi łagodnie w oczy, za to jego wyższy, niższy stopniem kolega „dosłownie” mnie spiorunował… coglione do kwadratu. na takie okazje powinienem mieć przygotowane odpowiedzi, bo ogólniki typu „żyję” brzmią zanadto podejrzanie, więc jeżeli nie umiesz kłamać, lepiej nie kombinować… a teraz? nawet jeśli im powiem prawdę, no, niecałą prawdę, gotowi nie uwierzyć…
okej, w takim razie „polecę po bandzie” i wyznam, że jestem agentem :> i że pracuję dla… mossadu.
już nabrałem powietrza, gdy wtem oczekujący odpowiedzi karabinier niespodziewanie mi pomógł. prawdopodobnie rozbroiło go demaskujące mnie milczenie :>
— a więc co robi? – powtórzył i sugestywnie dodał – studiuje?
— tak. studiuję – odetchnąłem.
— stu-dent – zapisał w notesie.
— a co studiuje? – tym razem zapytał ten drugi niższy rangą, który dotąd zasadniczo tylko obserwował.
— filozofię – odpowiedziałem odruchowo na co on skinął głową co najmniej jakby był doktorem starej mateczki wszech nauk.
— bene – odezwał się z kolei ten pierwszy zamykając notes i dając znak koledze, by oddał mi dowód.
podziękowałem.
— jeszcze jedno – wyższy rangą dodał na odchodnym – gdyby pojawił się tu Salvatore Santino proszę mu przekazać, że go szukamy i że powinien zgłosić się na komendę. dla własnego DOBRA. capito?*
— jasne, jeśli tylko się pojawi…
zamknąłem drzwi. w kuchni rozgwizdał się czajnik. cdn.

* tutaj /i dalej/ chodzi o mnie. w języku włoskim trzecia osoba jest oficjalną formą grzecznościową.
* zameldowanie można otrzymać tylko, gdy pobyt jest w pełni
legalny, a więc jego brak sugeruje…
* zrozumiano?