urtica – fuga Bacha

w doniczce na parapecie wyrosły mi pokrzywy. nie planowałem tej uprawy, same się zasiały. trafiły jednak w dobre miejsce – są na swoim. podlewam je, pielęgnuję i nawożę naturalnie :> ładne są, widać że im służy. witam się z nimi co rano, a pod wieczór mówię dobranoc… hoduję je przede wszystkim na przewrotny znak sąsiadom /tu panuje zły ogrodnik/, bo roślina jaka jest, każdy wie: nie zbliżaj się.
+
wbrew opiniom pokrzywa jest wielce pożyteczna. mam do niej słabość – największą kiedy parzy /wtedy mocniej pachnie/. napar z niej chroni przed urokiem: spokój wokół roztacza w magicznym rozumieniu; na trzeźwo zaś i na co dzień można z niej zrobić bogatą w witaminy sałatkę albo herbatkę. można też z niej coś utkać i ubranie sobie uszyć albo stryczek ukręcić, lecz przed podjęciem ostatecznej decyzji, lepiej się nią wychłostać: pobudza do życia, do krążenia, do ukrwienia… właśnie, właśnie :> w pewnym niestandardowym zielniku wyczytałem, że stosowana w ten sposób miejscowo i „powierzchownie” przynosi ponadto skutki afrodyzyjne! fiu, fiu. w seksualnym kontekście samo chłostanie toż przecie perwersja, a chłostanie pokrzywą i w dodatku po organach?! fuga Bacha :>

— dobra, dobra :> się wychłoszczę. niech no tylko mi podrosną…
— mówisz: się wychłoszczemy?
— ok. wy też się wychłoszczcie, ponieważ oni już się chłoszczą.

z bloku na blog

z okazji miesiąca fotografii w Krakowie spojrzałem dzisiaj w program imprezy. patrzę, a tu niejaki Mcj Psk będzie miał wernisaż w galerii o siedemnastej. jeżeli nazwisko nie wprowadza mnie w błąd /czasem bywają jednakie/, odnajmowałem od niego kiedyś pokój w bloku na Widoku w Bronowicach na trzynastym piętrze… tyle że on nie robił zdjęć, scenariusze pisał ale… ja też wtedy zdjęć nie robiłem, a teraz? brakuje mi dobrych :>
ok, w takim razie pójdę na wernisaż fotografii, może znajdę tam inspirację, a jeśli autor okaże się tym właśnie Mcj Psk /nie widzieliśmy się kilka lat/, to przywitam się z nim, pogawędzę i zapytam o królika…

hej gawęda, ga-wen-da

zrobił mnie tym królikiem nieźle w bambuko… prawdę mówiąc sam siebie zrobiłem, bo niepotrzebnie powtarzałem za nim tę historię podczas nocnej majówki na Plantach… aby uwiarygodnić zdarzenie, zacząłem mówić w pierwszej osobie, że to mi się niby przydarzyło, nie dlatego bym chciał sobie przypisać autorstwo, po prostu wiem jak śmiesznie i nieprawdziwie brzmią opowieści typu: …a jednemu mojemu znajomemu… więc zacząłem opowiadać to, co usłyszałem od Mcj Psk czyli JEGO niesamowitą historię o martwym króliku, którego pies przyniósł MI do wynajętego pokoju… a gospodarz uprzedzał mnie, bym psa nie wypuszczał, bo hoduje za domem króliki… więc wziąłem tego martwego królika i po kryjomu odszukałem klatki, i włożyłem truchło do tej uchylonej – pewnie z niej pies go wyciągnął zanim udusił… królik nie był pogryziony, mogłem twierdzić, że pies całą noc spał przy mnie… niby się udało, nikt nic nie zauważył, mimo to bałem się co będzie rano, a rano? wielkie halo. gospodarz łapie się za głowę, a kiedy pytam, co się stało? mówi: królik mi zdechł wczoraj, zakopałem go, a on wrócił do swojej klatki…
— jak to wrócił? – udaję zdziwienie.
— martwy wrócił.
tak mniej więcej /barwniej oczywiście i z emfazą/ opowiadałem NIESWOJĄ historię na Plantach. chciałem jeszcze coś dorzucić, a tu jeden ze słuchaczy /był to znany ex-punkowiec i anarchista Żyleta/ podaje mi flaszkę wina i mówi z szerokim uśmiechem: Beno, dlaczego ty nam z takim przejęciem opowiedziałeś jako SWOJE nieswoje opowiadanie?
— !!! – zatkało mnie – znasz Mcj Psk? – wykrztusiłem, myśląc jak wkrótce będę musiał przed nim się tłumaczyć /bądź co bądź z plagiatu ;>/
— jakiego Mcj Psk? – zapytał Żyleta – Irvinga. przecież to opowiadanie Dżona Irvinga.

krople /Beskidu/ bez kitu

…zbliżał się koniec pielgrzymki, dochodziłem do Santiago. miałem za sobą miesiąc pieszo przebytej drogi, trudno było mi wyobrazić sobie, że można się zatrzymać i przestać maszerować. wtedy pomyślałem: można by to zrobić, kiedy wrócę do Polski można by ruszyć czerwonym szlakiem karpackim, który zaczyna się /lub kończy/ na Czantorii w Beskidzie Śląskim na skraju Bramy Morawskiej, można by ruszyć i pójść przez góry.

…na Czantorię wjechałem kolejką linową, a dalej, jak w hiszpańskiej Galicji /gdzie pojawił się pomysł/ ruszyłem piechotą w pielgrzymskich sandałach. planowałem iść kilka dni, a noce spać w schroniskach… czerwony szlak początkowo wiedzie granicą z Czechami, dokładnie wzdłuż kamiennych pachołków ustawionych w 1920… ta granica od początku była sztuczna, niepotrzebnie podzieliła Śląsk Cieszyński. w latach osiemdziesiątych patrolowali ją uzbrojeni żołnierze WOP – sprawdzali turystów na wypadek kontrabandy… mam śmieszne wspomnienia z tamtego okresu, z wycieczki szkolnej: granica sprawiała nam frajdę, bo można było nieustanne łamać zakaz jej przekraczania – wystarczyło przejść dwa kroki za biało-czerwony pachołek i wrócić, i przejść znowu, i wrócić…

w latach dziewięćdziesiątych, po złagodzeniu “bratnich” socjalistycznych stosunków, na górskiej granicy otwarto przejścia dla turystów. na skrzyżowaniach ścieżek pobudowano drewniane domki-strażnice, w których służbę pełnili na przemian Czesi i Polacy – za okazaniem paszportu można było skręcić w niedostępny wcześniej las i się zgubić…
dzisiaj, sztuczna granica na Śląsku Cieszyńskim przynajmniej w górach zaczyna wyglądać tak jak powinna. nie ma na szlaku uzbrojonych WOP-istów, pobudowane na leśnych przejściach chatki zostały opuszczone. przyjrzałem się jednej: porządny, drewniany domek – można by taki zeskuotować i zamieszkać w nim latem… od czasu do czasu szlaban opuszczać i myto pobierać: za przejście dwa złote :>

jak na koniec kwietnia pogoda była wyśmienita, choć widoczność nie najlepsza, za to jaka temperatura i jakie słońce! przypominało mi się Santiago, też tak czasem grzało… szedłem cały dzień, nie powiem, bym czuł się uwolniony… może dlatego, że za blisko domu? albo że dobrze znana trasa a cel wiadomy? nie narzekam, w porządku, przyjemne otoczenie: pachnący świerkowy las, świeżo zielone buki, świergot ptactwa… natura, a kontakt z nią podobno nastraja… natura… rozejrzałem się: gdzie ona? wszystko wokół takie uporządkowane: wymierzone, wytyczone, podzielone, zasadzone, rozrzucone, nawet śmieci… szedłem szlakiem, po malowanych znakach i dopiero gdy zgubiłem się na krótko, kiedy znaczące drogę czerwone paski w białych obwódkach znikły mi sprzed oczu, dopiero wtedy poczułem, że jestem… wobec tych drzew i gór taki mały.

wycieczka miała trwać kilka dni. niestety musiałem zawrócić już drugiego. przede wszystkim z powodu pogody – ochłodziło się i zaczęło padać, a ja w sandałach, w lekkich ciuszkach i bez peleryny – trudno było kontynuować. poza tym władowałem się na niezłą, noclegową minę… wieczorem, po przebytych 28 kilometrach i trzech przyzwoitych górskich schroniskach pozostawionych za sobą, dotarłem zmęczony pod Baranią Górę. tam czekała mnie niesamowita PRL-owska niespodzianka. otóż w roku 1984, w czasach głębokiego kryzysu, ktoś z ówczesnych partyjnych notabli sterujących państwem o szczelnych granicach, wpadł na “genialny” pomysł, by u źródeł Wisły wybudować hotel turystyczny na kilkaset miejsc… tam właśnie wypadło mi nocować. okazało się, że schronisko PTTK na polanie Przysłup /tak szumnie nazywa się owe betonowe, peerelowskie monstrum/ jest w remoncie i że jeśli bardzo chcę to mogę rzecz jasna przenocować, ale jedzenia żadnego nie dostanę, bo kuchnia jeszcze nieczynna… tego się nie spodziewałem, planując wyprawę, dla wygody nie wziąłem prowiantu, wziąłem kasę. liczyłem się z “wysokimi” górskimi cenami, a nie z pustymi półkami. to sprawiło, że następnego dnia zrezygnowałem z podejścia na szczyt… głodny, zmarznięty i wkrótce przemoczony /leciała z nieba gęsta mżawka/ zszedłem do koryta górskiej rzeczki, by wzdłuż niej, naturalnym traktem ruszyć w stronę domu… Czarna Wisełka + Biała Wisełka = Wisła ;> już u źródeł jej woda ma ten specyficzny zapach, ten sam, który mimo tysięcy tysięcy litrów ścieków można poczuć nad brzegiem w Krakowie i pewnie w Gdańsku… każda rzeka ma swój. i swoich wiernych :> bez kitu.