śmierć w Wenecji/de profundis

serenissima

zapachniały zefiry, brzękły potrójne liry, pierzchnęła tłuszcza,
serce alkoholowe ponieśli aniołowie na złotych bluszczach… » K.I.G.

dostałem esemesa, a w nim jedno słowo: WRACAJ. to był ostatni esemes jaki dotarł do mnie przed zablokowaniem telefonu. przyszedł z nieznanego numeru. nie zdążyłem odpowiedzieć, nie zdążyłem dowiedzieć się od kogo, bo Tadzio, polski młody i elokwentny chłopiec, którego poznałem na ognisku na Lido pożyczył ode mnie na chwilkę aparat. zapytał czy mam nokię. miałem nokię, więc podałem mu, sądząc że potrzebuje baterii, że jego telefon się rozładował, a on chce zadzwonić, do mamy na przykład… Tadzio rozmontował mi aparat, kombinował, zmieniał karty, aż wreszcie rzucił mi go w częściach i z pretensją rozpieszczonego bachora. kiedy złożyłem moją nokię do kupy, a nie było łatwo, bo piasek plaży wszędzie się wciskał, okazało się, że aby uruchomić telefon, muszę podać kod PUK.
— coś ty qrva zrobił! – warknąłem na Tadzia, lecz na niewiele się to zdało…

tak zaczęło się ognisko na plaży w Lido, na które popłynąłem razem z Leilą i Bertem. wysiedliśmy w porcie, a potem poszliśmy piechotą wzdłuż plaży. minęliśmy wszystkie hotele i płatne kąpieliska i po dalszych kilku kilometrach dotarliśmy na upatrzone z góry miejsce odludne, gdzie przy ognisku już trwała imprezka. wśród uczestników, znajomych Leili i Berta, krążyła rozpita butelka grappy, dwie puste leżały już obok kartonu, z którego wystawały następne, jeszcze obanderolowane szyjki… poważna sprawa i dobra grappa Julia. dobra grappa, dobra Julia :>
przywitałem się elegancko nie tylko z butelkami… najpierw podałem rękę pewnemu Grekowi, potem dwóm Niemcom. ukłoniłem się Szwedowi rozmawiającemu chyba z Francuzką, a dalej obrzuciłem wzrokiem miętoszącą się parkę nie wiem jakiej narodowości: ładne uda, niezły tors… wreszcie wpadłem na wspomnianego Polaka.
gdy zorientował się w moim pochodzeniu, zwrócił się do mnie z cieplutką manierą, od razu straciłem wątpliwości.
— jesteś artystą? – zapytał.
— cyklistą.
przyjrzał mi się uważniej.
— z bohemy?
— nie. z granicy Śląska i Moraw – zażartowałem z pytania. nie zrozumiał odpowiedzi.
— a ty? – zapytałem, by nie myślał, że go zlewam.
— jestem Polak mały i mam na imię Tadzio… – przedstawił się grzecznie, wątłym głosikiem.
— Polak Tadzio? na Lido? zajmujesz się uwodzeniem panów literatów? – wykrzyknąłem… chłopak zmieszał się. nie pamiętam co powiedział, na pewno zapytał mnie o telefon, a ja głupi mu dałem… trzeba było zawczasu się PUKnąć…

telefon.
piszę o telefonie, ponieważ to jego brak spowodował moje prawie dwutygodniowe milczenie…
absurdy, w rodzaju zablokowania karty SIM, potrafią wyprowadzić mnie z równowagi, jestem neurotykiem i zawsze w takich sytuacjach reaguję niewspółmiernie, i zazwyczaj niespecyficznie. być może z tego samego powodu, lecz w innych okolicznościach, wpadłbym w długotrwałą i twórczą euforię, niestety duszna Wenecja podczas biennale, nieustabilizowany tryb dobowy, nadmiar alkoholu, papierosów, marihuany, do tego niespodziewana ekstaza i…
dostałem esemesa. ktoś najwyraźniej przeczuł sprawę i zanim nastąpiło tąpnięcie zdążył mi wysłać: WRACAJ… więc wracam. wracam powoli do życia. wracam do porzuconej przed prawie dwoma tygodniami narracji. nie jest łatwo… to co się stało na Lido i w konsekwencji potem w Wenecji zmiażdżyło mnie… boli mnie ciało i dusza. głowę co chwila przeszywa nieznośny ból, jakby od wbijanej w ciemię szpili. a doktor Kaligari wysłał mnie w celu poratowania… właśnie.
gdyby nie ten cholerny telefon, gdybym mógł spokojnie pogadać z doktorem, usłyszeć kojący głos wielebnego psychiatry, pewnie ostatnie dni potoczyły by się inaczej. pewnie szybciej wróciłbym do formy albo wcale bym jej nie stracił… dlatego proszę osobę, która wysłała mi ostatniego esemesa /jeżeli czyta te słowa/ proszę o pilny kontakt z doktorem Kaligari /czuję, że masz z nim związek siostro, bracie/. proszę przekaż panu K. że oczekuję jego interwencji. niech znajdzie ten cholerny PUK, niech odblokuje mi w centrali telefon i do mnie natychmiast zadzwoni.
de profundis clamo a te, doktorze!